Barbarzyńcy
Nikt nie czekał na barbarzyńców,
wiedzieliśmy, że przyjdą sami.
W czasie dokazywania pustułki, między
odcieniami szarości albo kiedy tężeje
powietrze i na horyzoncie rozjaśnia się.
Przyjdą i wezmą, co uznają za własne.
Resztę ujmą w niekończący się nawias,
w przypowieść o perle nie odnalezionej.
Mimo, że nie wyglądamy
przez okna – barbarzyńcy przyjdą.
Zapłoną wtedy peruki, słowa spłyną
rzekami, napęcznieją myśli i wzrok
orła zostanie nam przywrócony. Bo
będzie to chwila nawiedzenia, niepokalane
zniszczenie, liturgia prostoty, w której
pagórki władzy zrównają się z dołami
poddanych. Barbarzyńcy przyniosą oliwną
gałązkę pojednania, gołąbka pokoju
na stosach prześwietlonych oczodołów,
po których hula bezpański wiatr i mrówki
polerują wysuszone potylice.
Nikt nie oczekiwał barbarzyńców.
Pojawili się jak wirus, jak szarańcza
na polach umysłu. I wyjedli prawdę.
Do ostatniej okruszyny. Do soli bez soli.
Do cienia cienia i pustego miejsca
po nim. U wrót doliny barbarzyńcy,
u jej ujścia też.