31.03.2021

Zagłada dachów

Zawsze tak samo: rdza wchodzi na dachy,

wykwita patyną miedziana powierzchnia

i mur wyrasta z ziemi jak żywa roślina,

świat jest twierdzą, daje ci mocny korzeń,

więc kiedy tamten człowiek prostuje plecy,

wraca do pionu, wszystko układa się

w hierarchiczną strukturę, z nieba dolatują

pienia serafinów. Gdziekolwiek się nie obrócisz,

w którąkolwiek stronę, jesteś u siebie. Światło

świtu dzieli z tobą pokój w wielkim domu

świata. Światło, świt i świat. Trwasz ponad

żywiołami. Żadna wichura, żadna powódź

nie zbije cię z nóg. Potem przychodzą oni,

twarze ziemiste, wygłodzone oczy, na sznurach

powiązanych w gałgany dyndają pukawki.

Rozpoczyna się dekonstrukcja, przedmioty

odrywają się od własnych funkcji. Zarośnięci

mężczyźni o skośnych spojrzeniach zlizują

lep na muchy, skupują zegarki i plastry na

nagniotki, myją ręce w bidecie, golą się

nożem do ryb. Śpiewają serafińskim głosem,

to ich odróżnia od zwierząt, śpiew

starocerkiewnego chóru. Azja podchodzi

nocą i łasi się im do stóp, a kiedy ostatni

ikonostas znika na zachmurzonym niebie,

z chmur spada deszcz meteorytów – biją

o miedziane dachy i dziurawią je, rano są

jak rzeszoto, woda ciurka przez szpary,

trzeba podkładać wiadra, intonować stare

pieśni przed cudownym obrazem. Zawrzyj

gębę, sokalski dziadu, zawrzyj gębę – krzyczy

młodzik w czapie z czerwonym otokiem

i bije po twarzy. Więc najpierw wielkie

wymiatanie, przyzwyczajanie się do roli

śmiecia, którym wiatr ciska. Jeszcze się bronią,

prababka przewozi dzieci w szafie, szafa

obrócona dnem do góry, na niej kredens

i manele w płóciennych workach. Jadą wozem

drabiniastym, nad nimi niebo rozdarte, lecą

meteory zapalne i biją w miedziane dachy,

na trwogę dzwon. Ale nie ma się czego

obawiać, od zachodu nadchodzi tysiącletnia

cywilizacja, czarne hełmy, grube karki,

arystokraci, ci wiedzą, gdzie się myje

białe dłonie, gdzie krochmali kołnierzyki.

Posługują się wzorową niemczyzną, są szarmanccy,

zaganiają Proroków do ich własnych domów,

zamykają drzwi, okna zabijają hufnalami

i śpiewając Schillera, odę do radości,

odchodzą równym krokiem. Trup ściele się

gęsto, ale jest już późno, woda leje się przez dach

jak z wiadra, więc wiadra na nic, świat

przyzwyczaja się do swoich nowych kształtów.

Dwa obroty księżyca i znów będzie tu spokój.

Ostatecznie, apokaliptycznie, jest tak: rzeka

to granica, po jednej stronie cywilizacja

w czarnych szatach, Zygfryd de Löwe, Sigurd,

Brunhilda, Krymhilda, wszyscy na kupie.

Strzelają, piją – rządzą. Czytają Goethego.

Po drugiej stronie konopne sznurki i dyndające

pukawki, machorka i matrioszka, obejmują się,

płaczą, żałują, a potem szast-prast, domy w rynku

puste, skośnoocy kopią umocnienia. Jesteśmy

w Sokalu nad Bugiem, rok czterdziesty,

sroga zima. Most na rzece zamknięty, pilnują,

by nikt nie przelazł.

 

26.03.2012

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Przemysław Dakowicz, Zagłada dachów, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...