16.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #131 / Przerwana „dziesiątka”. Strajk w kopalni Wujek

12 grudnia wieczorem byłem z żoną w domu kultury na występie kabaretowym organizowanym przez „Solidarność”. Padły tam słowa, że rano się obudzimy, a w Polsce będzie już coś innego – wtedy wydawało się to zabawne. Po przedstawieniu poszliśmy jeszcze do kolegi na późną kawę. Kiedy wracaliśmy do domu – a mieszkaliśmy w Siemianowicach Śląskich i musieliśmy dojechać parę kilometrów jednym z ostatnich autobusów – zaczynała się już pacyfikacja Polski. Niedaleko naszego przystanku była siedziba „Solidarności” – tam już milicja rozbijała drzwi. Ja zaś spokojnie, po kabarecie, wracałem do domu. Rano trochę dłużej pospałem, była wolna niedziela. Nie włączaliśmy telewizora. W drodze do kościoła zobaczyłem, że ludzie są zmartwieni, załamani. Ksiądz nagle zaczął się modlić za ojczyznę – i dopiero wtedy ta informacja do mnie dotarła. W poniedziałek miałem iść do pracy na popołudniową zmianę. Powiedziałem w domu, żeby mi naszykowali więcej chleba, bo prawdopodobnie nie wrócę. Byłem przekonany, że kopalnia będzie strajkować.

Stan wojenny rozpoczął się przed północą 12 grudnia. O 23 ruszyły akcje zamykania działaczy, między innymi naszego przewodniczącego Jana LudwiczakaJan Ludwiczak (1937) – uczestnik wydarzeń Poznańskiego Czerwca 1956 roku, zatrzymany i przesłuchany przez milicję. W latach 1960–1965 zatrudniony w KWK Walenty, w latach 1965–1990 w KWK Wujek. W okresie 1978–1980 kolportował wydawnictwa Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”. W 1980 roku był wiceprzewodniczący komitetu strajkowego w kopalni Wujek w dniach 1–3 września. Od września 1980 roku członek NSZZ „Solidarność”. Od grudnia 1980 roku przewodniczący Komitetu Założycielskiego Związku. Aresztowany w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Internowany, uczestnik buntu w zakładzie w Załężu i pięciodniowej głodówki w Uhercach. Zwolniony 23 grudnia 1982 roku. Po powrocie do pracy przeniesiony na inne stanowisko. Do 1989 roku kolportował ulotki i wydawnictwa podziemne. W grudniu 1983 roku zatrzymany pod krzyżem przy kopalni i pobity. W styczniu 1989 przewodniczący Tymczasowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” w KWK Wujek. W 1990 roku przeszedł na emeryturę.[1]. Pod jego mieszkanie podjechała milicja, on chyba rozpoznał jednego z funkcjonariuszy, bo nie otworzył, tylko przez uchylone na łańcuszek drzwi powiedział, że jeśli coś do niego mają, niech przyjdą rano. Wezwali posiłki, przyjechało ZOMO, siekierami rozbili drzwi, weszli do mieszkania, wyprowadzili go w kajdankach, w piżamie, przy szesnastostopniowym mrozie. Zdążył zadzwonić na kopalnię, mieszkał blisko i jako przewodniczący miał linię bezpośrednią. Kilku kolegów pobiegło mu na pomoc i zostali pod drzwiami pobici przez milicję. Górnicy wrócili na kopalnię i opowiedzieli, co się stało. Ta informacja rozchodziła się przez całą noc. Ci, którzy w nocy pracowali, zaczęli wyjeżdżać z dołu. Nikt jeszcze nie wiedział, że jest stan wojenny, pierwsze komunikaty przyszły o 5 czy 6 rano. Ale już wtedy górnicy byli zdenerwowani, poszli do księdza z kopalnianej parafii. On niczego nie wiedział, zaczął się ubierać i włączył radio.

W niedziele do pracy przychodziło mniej ludzi niż w tygodniu, więc dopiero kiedy pierwszej poniedziałkowej zmianie przekazano informację, że górników pobito, a przewodniczącego aresztowano, ranna zmiana formalnie rozpoczęła strajk. Tak było z każdą kolejną zmianą. Wszystko odbywało się przez głosowanie: „Czy pracownicy są za strajkiem?”. Wtedy podnosiliśmy ręce, nie widziałem nikogo, kto by tego nie zrobił. Odbywało się to w łaźni, w której dwa tysiące ludzi miało swoje łańcuszki z ubraniami. Tam się przebieraliśmy, bo to było największe pomieszczenie. Wszystkie trzy zmiany strajkowały, a był to strajk okupacyjny, czyli już nie wychodziliśmy z zakładu pracy. Dozór był tak zastraszony, że całkowicie się wycofał. Kierownicy i sztygarzy nie pomagali strajkującym – choć też nie za bardzo przeszkadzali. Ale zgodnie z dekretem o stanie wojennym groziły im sankcje nawet do kary śmierci włącznie.

Strajkowały trzy – cztery tysiące ludzi. Mnie żona i teściowa przynosiły jedzenie, ale tym, którzy mieszkali w hotelach górniczych, nie miał kto przynosić, był przecież zakaz przemieszczania się z miasta do miasta. Ale stała się rzecz, która bardzo utwierdzała nas w tym, co robiliśmy. Ludzie z całych Katowic zaczęli przynosić nam jedzenie. Czekałem na żonę – nie mieliśmy telefonów, więc człowiek stał i czekał – kiedy przyszedł jakiś starszy pan i w torebce dał mi dwie bułki, kawałek kiełbasy i dwie paczki papierosów. „Nie – mówię – żona przyjdzie, czekam na nią, nie potrzebuję”. „To niech to da komuś, kto nie ma jedzenia”. W okolicy były prywatne piekarnie – i piekarze całe swoje wypieki dawali nam za darmo. Mieszkańcy w wózkach na drewno przywozili chleb. Z osiedla ludzie nosili w termosach herbatę. To było bardzo budujące. Niektóry mówi: „Ja nie mogę strajkować, ale jestem z wami, wytrzymajcie!”. Kobiety pracujące na kopalni zajmowały się tym jedzeniem, dzieliły je, roznosiły.

Podczas strajku górnicy spali głównie w łaźniach, to były ogrzewane hale, jedna nowa, piętrowa. Telefoniści czy ślusarze siedzieli w swoich własnych warsztatach. Co parę godzin wzywano nas na największy plac przed łaźnią łańcuszkową, żeby przekazać najważniejsze informacje. Kiedy komitet przejął władzę nad kopalnią, do ochrony zostały wyznaczone straże. Baliśmy się prowokacji i kradzieży, którymi mogliby nas później obciążyć. Każdemu oddziałowi – a na kopalni było ich kilkadziesiąt – wyznaczono rejon do pilnowania: ci przy tym płocie, ci przy tamtym. Do pilnowania było sporo, bo kopalnia to potężny teren. Zdarzyła się prowokacja, jacyś ludzie przeszli przez płot, ale kiedy zobaczyli, że górnicy na nich biegną, uciekli z powrotem. Obserwowaliśmy też teren z maszyny wyciągowej szybu głównego; 30 metrów nad ziemią był taras i widać było z niego pół Katowic, stamtąd przychodziły komunikaty. Gdy zobaczyli czołgi, też od razu przyszedł sygnał.

W łaźni łańcuszkowej odbywały się też msze. Pierwsza – w niedzielę, druga – w poniedziałek, we wtorek ksiądz przyszedł, ale odczuł już nasze zdenerwowanie, widział, że jesteśmy uzbrojeni i każdy coś ma w ręce. Atmosfera była już bardzo nerwowa i wtedy odmawialiśmy tylko różaniec. Ostatnia „dziesiątka” została przerwana, bo poszedł sygnał „Jadą!”. Wszyscy wybiegli, księdza schowano do pomieszczenia biurowego. Ale to był fałszywy alarm, jeden z wielu. Straszono nas w ten sposób, kolumna czołgów przejeżdżała wokół kopalni, żeby wywołać panikę – i to działało. Po takiej demonstracji sił zdarzało się, że ludzie wątpili, bali się, niektórzy uciekali przez płot do domu. Ale nie zabraniano wychodzenia – bo przecież jak ktoś chciał wyjść, to i tak mógł uciec przy tylu kilometrach płotu. Zarzucano nam potem, że „Solidarność” na siłę zabraniała wychodzenia, ale to nieprawda, nie pozwalała jedynie wychodzić przez portiernię.

Początkowo był tylko strajk. Mieliśmy swoje postulaty, przede wszystkim wypuszczenie Janka Ludwiczaka. Uznaliśmy, że nie jest żadnym bandytą, sami go wybraliśmy, reprezentował nas, więc dlaczego został w taki sposób potraktowany? Drugim postulatem było zniesienie stanu wojennego, trzecim – przestrzeganie podpisanych wcześniej porozumień. Tak przedstawiliśmy to komisarzowi wojskowemu, dyrektorowi kopalni i żołnierzom: jeżeli przywiozą nam przewodniczącego, kopalnia przestanie strajkować. Powiedzieli, że nie są w stanie tego załatwić, mamy nie dyskutować, tylko opuścić teren zakładu.

Nie wiem, czy władza była niedoinformowana, ale tak jak kolej ma wewnętrzną, ogólnopolską linię telefoniczną, tak istniała też linia górnicza. I na początku jej nie zablokowano, przez centralę można się było dodzwonić do innych kopalni. Później to też zostało odcięte, ale wtedy komitet strajkowy delegował ludzi: „Ty pójdziesz tu i tam, dowiesz się i wrócisz”. Niektórzy sami przychodzili do nas z zewnątrz i opowiadali różne rzeczy, ale jeśli ich nie znaliśmy, nie zawsze mogliśmy im wierzyć. Przychodziły nowe informacje na temat huty Baildon w centrum Katowic, gdzie też „Solidarność” była silna. Podjechała tam milicja i wojsko – i strajkujący się poddali. Ale i tak wszyscy byli bici. Przy portierni stały szpalery milicjantów, urządzono im ścieżki zdrowia, każdy wychodzący był pałowany, aresztowano kilkadziesiąt osób. Podobnie w kopalniach Wieczorek i Staszic – tam też przerwano strajk, a milicja weszła do środka i biła nawet tych, który wyjechali z dołu, bo pracowali. Wtedy podjęliśmy decyzję, że my się bić nie damy. Każdy uzbroił się w coś, co było dłuższe od milicyjnej pałki. Zaczęliśmy stawiać barykady. Teren kopalni został zawężony, bo nie byliśmy w stanie całego upilnować. Przy budynkach ustawiliśmy barykady z żelastwa, którego na kopalni jest dużo – wózków na węgiel, reduktorów, różnych dużych urządzeń. Patrząc na to zdroworozsądkowo – obok był płot z siatki, więc jaki sens miało barykadowanie wjazdów i bram? Ale dawało nam to jakieś poczucie bezpieczeństwa. Zrobiliśmy nawet imitację zaminowania terenu – podciągnięto druty i tak dalej. Ludzie tego potrzebowali, aby podbudować sobie morale.

Wiedzieliśmy, że kiedyś przyjdzie kolej na kopalnię Wujek. I chcieliśmy stawić im opór. Przekazaliśmy to dyrektorowi: „Bić się nie damy. Nie wpuścimy nikogo”. Przed samym atakiem przyjechali pułkownik z wojska, komisarz wojskowy, dyrektor i ktoś z urzędu miasta. Poprosili o zwołanie załogi. Staliśmy na placu, gdzie przekazano nam – może też to był ich błąd? – że jesteśmy ostatnim strajkującym zakładem, że wszyscy inni wrócili do pracy. Wiedzieliśmy, że to nieprawda. Przerwano pułkownikowi, zaczęto gwizdać, śpiewać hymn i Boże, coś Polskę, już nie dopuściliśmy ich do słowa. Zostało im tylko przekazane, że jeżeli na teren kopalni wejdzie wojsko, to my się z wojskiem bić nie będziemy. Powiedziano nam, że wojsko nie jest od tego, że mamy nie dyskutować i dają nam dwie godziny na opuszczenie terenu. Wtedy już było wiadomo, że do czegoś dojdzie. Zaczęto usuwać ludzi z dyrekcji kopalni, kobiety wychodziły do domów, zostaliśmy w środku sami. No i byli ludzie z miasta. Przyszło tylu, że… Na zdjęciach widać setki, tysiące osób stojących wokół kopalni. Były też nasze rodziny. Stawiano na ulicach barykady, rzucano kamieniami, wypchnięto nawet barakowozy, żeby zablokować dojazd czołgów.

Najpierw rozpoczęła się bitwa z mieszkańcami. Bito pałkami, lano wodą, również kobiety i dzieci (przy szesnastostopniowym mrozie) – po to, żeby ludzi odsunąć od kopalni. Chcieliśmy przeskakiwać przez płot i bronić tych ludzi. Ale starsi górnicy przekonywali nas, że tu, na terenie przedsiębiorstwa jesteśmy bezpieczni. Nie zdarzyło się nigdy, żeby strzelano w zakładzie pracy. Zawsze strzelano na ulicach, do „motłochu”, który „wyszedł demolować miasto” – jak w Gdańsku, w Gdyni czy w Poznaniu. Nigdy się to nie zdarzyło na terenie zakładu, którego my, robotnicy, byliśmy przecież właścicielami.

Musieliśmy oglądać to, co się działo na zewnątrz. Kobiety zagrodziły drogę czołgowi, ale czołg je rozbił. Jakiś chłopak rzucił się na pojazd i powiesił na lufie. Czołg go gdzieś wywiózł, milicjanci tego chłopaka pobili. Były to sceny, na które nie szło nawet patrzeć. Nie wiedzieliśmy wtedy, że walki na osiedlu między budynkami trwały bardzo długo. Mieszkańcy uciekali, potem znowu się grupowali i biegli z kamieniami i cegłami na milicjantów. Teściowa przyszła przynieść mi jedzenie, oblali ją wodą, ktoś ją wpuścił do mieszkania i obmył z gazów łzawiących. Ludzie nie mogli nawet stać przy oknach. Kiedy milicja widziała, że ktoś stoi przy oknie, wybijano szyby i wstrzeliwano fiolki z gazem. Biegli za uciekającymi do mieszkań i tam ich bili. Kolega nie tylko dostał pałą, wraz ze wszystkimi przebywającymi w mieszkaniu, ale jeszcze psa uderzyli. Innemu zapalił się dywan od iskier. To były dramatyczne sceny. Nie dotrzymano ultimatum dwóch godzin. Jeszcze przed jego upływem czołgi skierowały się na teren kopalni. Zaatakowano z trzech stron. Rozbito mury i barykady. Jeden czołg zawisł na barykadzie, wycofał się, nadjechał kolejny, rozbił ją. Co było za tymi czołgami, nie było widać przy bardzo gęstej chmurze gazu łzawiącego, huku petard, świec dymnych, ślepej amunicji. Widzieliśmy tylko mgłę, a potem zza tej mgły pokazywały się szpalery milicjantów z tarczami i pałkami. Często gazy przewracały nas na ziemię, ludzie tracili przytomność, wymiotowali. Ktoś krzyknął „hura!”, wszyscy się podnosili. I biegli w kierunku milicjantów. Oni widząc, że rusza na nich chmara górników, wycofywali się. Przepychanka trwała dość długo. Po przeciwnej stronie kopalni unieruchomiono jeden z czołgów. Wjechał na barykadę i nie mógł zjechać. W pewnym momencie górnicy ruszyli na milicjantów, którzy nie zdążyli uciec. Złapano trzech, w tym dowódcę. Zostali rozbrojeni i zatrzymani w jakimś pomieszczeniu. Powstrzymaliśmy kolejny atak, doszło nawet do pertraktacji.

Głównie natarcie poszło tam, gdzie dziś stoi pomnik i gdzie powstaje muzeum wydarzeń w kopalni Wujek. Trudno nawet powiedzieć, czy trwało to dwie godziny czy więcej. Kilkakrotne wejścia, obstrzał… I nagle ludzie zaczęli się przewracać. Nikt nie wiedział, że strzelają ostrą amunicją. To było nie do pomyślenia. Nawet wynosząc jednego z rannych, z którego strumieniem lała się krew, nadal nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jak mogą przyjść i do nas strzelać? Nawet ci, którzy dostali pocisk, pytali: „A co mi jest?”. „Krew ci się leje z brody”. Okazało się, że kolega miał przestrzeloną brodę i ramię, ale nie wiedziałem, czy jednym pociskiem czy dwoma. Rozpięliśmy mu kufajkę. Całą koszulę miał we krwi. Zareagowali lekarze z naszej przychodni i punktu opatrunkowego (były dwa takie pomieszczenia, w których udzielano pomocy górnikom, jeśli ulegli wypadkowi). W pewnym momencie przebywało w punkcie ponad stu ludzi. Przynoszono tam też zabitych. Nie dało się chodzić. Podłoga była śliska od krwi. Pielęgniarz z pogotowia – obeznany ze śmiercią i wypadkami – doznał takiego szoku, że przez kilka tygodni nie mógł o tym mówić. Lekarka z pielęgniarką wybiegły, zaczęły krzyczeć: „Mordercy! Co wy robicie?!”. I nagle wszystko się zatrzymało. Oni przestali atakować. My stanęliśmy. Cisza. Oni wyszli poza teren kopalni, my poszliśmy zobaczyć, co się stało. Chociaż ja nie miałem odwagi do tego punktu opatrunkowego wejść. Później wyniesiono zabitych, położono ich w pomieszczeniu obok.

Wszyscy rozeszli się do łaźni i warsztatów. Potem przyszła do nas ta sama delegacja co wcześniej. Pokazano ich trofea. Nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Jeden tylko zdjął czapkę. Koledzy przedstawili im warunki – rozejdziemy się, jeżeli wokół kopalni będzie tylko wojsko, nie milicja. I ten warunek wtedy potrafili spełnić. Wycofano milicję na odległość kilkuset metrów. Podstawiono autobusy, żeby rozwieźć nas do domów. Nie wszyscy chcieli wtedy iść. Ja też nie chciałem. Bardzo długo siedziałem w łaźni. „Jeżeli teraz pójdziemy – mówiłem – to ta śmierć jest nadaremno. Oni zginęli – i co? I nic. Nic się nie wydarzy. Stanie się to, czego oni chcieli i co im się udało”. Ale starsi górnicy przekonali nas, żeby pójść do domów.

W szpitalach, do których wywożono rannych, zatrzymywano karetki pogotowia. Kontrolowano, bito pielęgniarzy i pielęgniarki, nawet kierowców. Jeden z kierowców siedział w więzieniu trzy miesiące, miał wybite zęby – za to, że wywoził rannych górników. Karetki rozwoziły ofiary po całym mieście, gdzie tylko były wolne miejsca, a komuniści chcieli ich zawieźć tylko do swojego szpitala. Dzień wcześniej kazano przygotować w nim miejsca. Wiedzieli, że na kopalni Wujek dojdzie do strzelaniny. Może chcieli się zemścić za to, że kopalnia, którą uważali za „czerwoną kopalnię”, ich kopalnię, nagle w taki sposób zaprotestowała?

W szpitalach rannych kładziono w różnych salach, jeden leżał na ginekologii, żeby go esbecja nie znalazła. Tworzono fałszywe karty zgłoszeń – przeziębienia, zapalenia płuc – żeby nie było wiadomo, że to górnicy z kopalni Wujek. Mieliśmy kłopot, żeby utworzyć pełną listę rannych. Samych zatrutych gazami czy poparzonych było bardzo dużo. Dziś wiemy o dwudziestu trzech osobach z ranami postrzałowymi i tych dziewięciu, którzy zginęli. Nie znałem ich. Często rodziny pytały mnie: „A znałeś mojego syna? Męża?”. Nie znałem. Ale na kopalni było sześć tysięcy ludzi. Łatwiej mnie było znać – jako telefonista byłem jeden na oddziale, elektryków było dwóch, trzech czy czterech ślusarzy, a górników sześćdziesięciu. Często wracano do tego w rozmowach z rodzinami. One szukały, pytały – czy ktoś widział? Jak to się stało? Nikt tego do dzisiaj nie potrafi powiedzieć. Hełm na głowie, ubrania robocze, człowiek był brudny, trudno rozpoznać.

Nigdy nie doszło do walki wręcz. Później mówili: „Milicjanci musieli się bronić”. Tam, gdzie zginęli górnicy, zawsze zachowana była odległość kilku metrów. Film Śmierć jak kromka chleba Kazimierza Kutza zrobił tu bardzo złą rzecz; mówiliśmy Kutzowi, żeby takiej sceny nie wstawiał. Ale on powiedział, że to film fabularny, że musi podkreślić grozę i pokazać, jak się z nimi tłukliśmy. Tylko że to usprawiedliwiało strzelanie. W rzeczywistości, kiedy milicja uciekała, to biegliśmy za nimi aż do płotu, ale pozwalaliśmy im uciec. Zomowcy zakleszczali się w wyłomie, nie potrafili wyjść wszyscy naraz. Odwracali się wtedy, widzieli lecących górników i myśleli – tak mówili później w zeznaniach: „Zabiją mnie”. „No i co się stało?” – dopytywali w sądzie. „Nic się nie stało. Górnicy się zatrzymali i pozwolili nam wyjść z tej kopalni”.

Najstarszy z górników, którzy zginęli, miał czterdzieści osiem lat. Józef Czakalski, mieszkał naprzeciwko kopalni. Jego żona i córka z okna patrzyły na to, co się dzieje. Widziały czołgi i barykady. Kiedy górnicy wychodzili do domu, ktoś pokazał na jej okno. „On tutaj mieszka”. Jego żona to zobaczyła i natychmiast pobiegała do kopalni. On nie musiał być wtedy w pracy, był chory, chyba nawet miał L4. Mimo to poszedł, powiedział, że musi, bo tam są jego koledzy. Poszedł – i zginął. Podobnie najmłodszy, dziewiętnaście lat, Andrzej Pełka. Pracował poza kopalnią, w brygadzie budowlanej. Remontowali domy, likwidowali szkody górnicze. Ale przyszedł na kopalnię i został razem z nami. Janek Stawisiński umarł najpóźniej, bo dopiero 25 stycznia. Jego mama przyjechała z Koszalina, odnalazła go w szpitalu. Opowiadała, że był cały siny, pobity, miał ślady pałek na plecach. Rannego człowieka z przestrzeloną głową jeszcze bito, prawdopodobnie w drodze do szpitala, bo na pewno nie na terenie kopalni. Jego matka zatrudniła się w tym szpitalu jako salowa, żeby móc być przy nim i się nim opiekować. Nie odzyskał przytomności i już się nie obudził.

Jeszcze tego samego wieczoru krzyż, który był z nami w łaźni łańcuszkowej podczas mszy, ustawiono w wyłomie zrobionym przez czołg. Do dziś tam jest, chociaż nie ten sam – tamten został w styczniu 1982 roku przez SB połamany i wywieziony. Wtedy kopalnia zagroziła, że jeśli nie stanie tam krzyż, znowu będzie strajk. Postawiono dębowy, solidny – i do dziś tam jest, w ramionach pomnika, na wysokości trzydziestu czterech metrów.

Następnego dnia wróciłem na kopalnię. Od godzin porannych rozpoczęło się normalne wydobycie. Nie było zmiłuj, wszyscy musieli przyjść do pracy. Mimo że cała kopalnia płakała – gaz był wszędzie, w naszych ubraniach, w łaźniach… Gaz był nawet pod ziemią. Wielu ludzi uciekło wtedy z kopalni – przyjezdni wsiedli w pociąg i już się więcej nie pokazali. Nawet ranni – ktoś miał tylko nogę pobandażowaną, pojechał na wieś i tam dopiero poszedł do lekarza, który nie zgłosił, że to rana postrzałowa. Kolega wrócił do domu w Chorzowie, poszedł do chirurga, który zrobił z tego „ranę szarpaną”. Nawet nie rozmawialiśmy między sobą na ten temat, było to tak trudne. Dopiero kiedy ludzie odetchnęli, rozpoczęły się zbiórki pieniędzy dla rodzin i dla aresztowanych.

Ciekawe, że z kopalni Wujek zatrzymano mało ludzi. W hucie Baildon, w kopalni Staszic zamknięto kilkadziesiąt osób, wielu wyrzucono z pracy. Na kopalni Wujek nie. Chyba wystarczyło im to, co zrobili. Wyroki dostały tylko cztery osoby. Prokurator żądał szesnastu lat więzienia, a sąd dał im cztery oraz trzy i pół roku. Na sali były oklaski. Pozytywną postacią okazał się też dyrektor kopalni, który zeznając w styczniu 1982 roku, powiedział, że ci czterej byli tylko przedstawicielami załogi, a nie żadnymi przywódcami strajku. Jeden z esbeków wyszedł za dyrektorem na korytarz i chciał go za to pobić. Ale obrońcy trzymali się tej linii, że byli to tylko ludzie wybrani do rozmów – bo ktoś musiał być, nie mogła rozmawiać cała załoga. Później jednak, przez całe lata 80. nie mogli wrócić na kopalnię. Niektórych przyjęto w innych kopalniach, jak Śląsk, Makoszowy, ale byli pod specjalnym nadzorem. Staszek PłatekStanisław Płatek (1951) – górnik, zatrudniony w KWK Wujek od 1973 roku. Od września 1980 jeden z założycieli struktur NSZZ „Solidarność”. Po wprowadzeniu stanu wojennego przewodniczący komitetu strajkowego w kopalni. Ranny w trakcie pacyfikacji 16 grudnia. Internowany, później aresztowany i 9 lutego 1982 skazany na karę czterech lat pozbawienia wolności i trzy lata pozbawienia praw publicznych. Po zwolnieniu w maju 1983 nadal współpracował z podziemną „Solidarnością”. Po powrocie do kopalni Wujek pracował w niej do emerytury w 2006 roku.[2], przewodniczący strajku, mógł wrócić dopiero w latach 90.

A tamtą, rozpoczętą 15 grudnia „dziesiątkę” różańca dokończyliśmy dopiero w 1989 roku.

Tekst jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej przez Tomasza Gregorczyka w ramach projektu „Pokolenie Solidarności”. Wywiady od grudnia 2021 roku dostępne są również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.


 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Pluszczyk, Przerwana „dziesiątka”. Strajk w kopalni Wujek, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 131

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...