22.10.2020

Nowy Napis Co Tydzień #072 / IV. Przez trzy wiary, trzy kultury…

Pierwszą część można przeczytać tutaj, drugą w tym miejscu, a trzecią pod tym linkiem.

IV. PRZEZ TRZY WIARY, TRZY KULTURY…

Żegnaj, tajemnicze Polesie! Odjeżdżam na północ, kolejnym celem jest niedaleki od stołecznego Mińska, ale żyjący własnym rytmem, zawsze fascynujący Polaków obszar Puszczy Nalibockiej. Żeby jednak tam dotrzeć, muszę pokonać blisko trzysta kilometrów. Jadę – wciąż poprzez lasy – w kierunku na Iwacewicze, tam przecinam autostradę Brześć-Mińsk, którą z równym powodzeniem nazwać można drogą Paryż-Warszawa-Moskwa-Władywostok. Lasy nikną, moja trasa wiedzie przez tereny gęściej zaludnione i rolniczo zagospodarowane od stuleci. Kieruję się na Słonim i Nowogródek, ale wcześniej przejeżdżam przez Żyrowicze. Miejscowość w polskiej literaturze historycznej wspominana dość rzadko, Białorusinom mówi, a przynajmniej powinna mówić – wiele.

Jej pełna historia może służyć jako ilustracja skomplikowanych dziejów ich tożsamości wyznaniowej. Kłopot poznawczy polega na tym, że tę pełną informację znaleźć trudno: dzieje Żyrowicz są inaczej opowiadane przez prawosławnych, inaczej – przez grekokatolików. Trzeba ostrożnie zlepiać fragmenty obu narracji.

Rzecz zaczyna się około 1470 roku od znalezienia przez pastuszków na odludnej łące małej świetlistej ikony Matki Bożej. W ćwierć wieku później na tymże pastwisku powstaje już prawosławna cerkiew, a przy niej monaster Zaśnięcia Matki Bożej. Wokół cudownej ikony rozwija się kult, początkowo prawosławny, a od 1613 roku – po zmianie wyznania przez władającą miejscowym majątkiem rodzinę Sołtanów i przez co najmniej część okolicznej ludności – greckokatolicki. Unia była wtedy oczywiście politycznie preferowana, ale przemocą w Wielkim Księstwie Litewskim nie narzucał jej nikt.

Wieki XVII i XVIII – to czasy wielkiej sławy tego sanktuarium maryjnego. Monaster objęli uniccy mnisi – bazylianie. Pierwszym jego przełożonym został Jozafat Kuncewicz, późniejszy arcybiskup połocki, zabity w zamachu prawosławnych mieszczan, niedługo potem beatyfikowany, a w 1867 roku ogłoszony świętym. Do Żyrowicz pielgrzymowali kolejni królowie Polski, począwszy od Jana Kazimierza aż do Stanisława Augusta, a cudowna ikona w 1730 roku została ozdobiona papieskimi koronami. W 1810 roku do Żyrowicz przywędrowało unickie seminarium duchowne, ale fakt ten paradoksalnie stał się zwiastunem kolejnej zmiany wyznaniowej.

Przełożony tegoż seminarium, ksiądz Józef Siemaszko, okazał się pomysłodawcą i organizatorem likwidacji unii brzeskiej i powrotem unitów do prawosławia. Żyrowicze stały się w ten sposób kuźnią kadr kleru formalnie jeszcze grekokatolickiego, ale duchowo gotowego do zmiany wyznania. Ksiądz – a niedługo potem biskup – Siemaszko przygotował projekt dokonania tej zmiany drogą synodu, którego uczestnicy bez dyskusji przyjmą stosowny akt prawny, wcześniej napisany w carskiej kancelarii. Dokonało się to w Połocku w 1839 roku i przebiegło wyjątkowo paskudnie: synod „obradował” pod osłoną carskiej policji, protestujący przeciwko zmianom wyznania księża, ich rodziny i grupa towarzyszących im świeckich szybko znaleźli się na Sybirze, a Kościół grekokatolicki, skupiający dotąd około 70% mieszkańców ziem dzisiejszej Białorusi, stracił prawo do istnienia. Jego członkowie z dnia na dzień zostali odgórnie zaliczeni do prawosławnych. Żyrowicze, a w nich stary monaster i niedawno powstałe seminarium duchowne, zostały uznane przez carat za kolebkę tego procesu. Zmieniając przynależność wyznaniową, zachowały więc swój status religijnego ośrodka na skalę całego kraju. Po staremu pozostały ważne.

Wiek XX okazał się dla nich trudniejszy: po I wojnie światowej Żyrowicze znalazły się w Polsce, gdzie prawosławny monaster okazał się nie tylko podejrzanym, ale rzeczywistym centrum propagandy antypaństwowej. Istniał dalej, ale znajdując się pod okiem polskiego kontrwywiadu nie miał większych szans rozwoju. W 1944 roku dopadła go – oczekiwana z naiwną nadzieją – rzeczywistość sowiecka. Udało mu się uniknąć całkowitej likwidacji, ale dalsze pół wieku oznaczało tylko milczącą wegetację. Odżył dopiero po 1990 roku.

Wjeżdżam do Żyrowicz w połowie dnia. Duża, solidnie zagospodarowana wieś jest tylko tłem dla rozległych, bogato odrestaurowanych zabudowań sakralnych. Na parkingu dziesiątki samochodów, w otoczeniu kilkanaście grup młodych ludzi – na wpół pątniczych, na wpół turystycznych. Ta, typowa dla całej przestrzeni posowieckiej, duchowa niejednoznaczność przybyszy, cisnących się do świątyni i do ogrodów monasteru, kulturowe kontrasty ich zachowań są nieuniknione, ale przykre. Tam, gdzie jedni się modlą, inni chichoczą, liżąc lody na patyku. To obraz tylko Żyrowicz, czy całej współczesnej kultury?

Jadę dalej. Pobliski Słonim przejeżdżałem już przed laty wielokrotnie i nigdy nie potrafiłem odkryć jego indywidualności, o której opowiadały mi historyczne książki. Niestety tym razem jest podobnie: w oczy rzucają mi się tylko bloki mieszkalne i typowe dla posowieckiej urbanistyki rozległe tereny sportowe – niebrzydkie, ale emocjonalnie puste. A przecież to prawie tysiącletnie miasto ma historię bogatą i wielowątkową.

Pierwsza o nim wiadomość, to wiek XI – napór plemion ruskich na żyjących tu wcześniej Jadźwingów, którzy właśnie z tych okolic wynieśli się na moją Suwalszczyznę… Wiek XIII – to przede wszystkim najazd Mongołów i pierwsza śmierć miasta. W XVI wieku jego nowy rozwój, prawdziwy renesans pod władzą Sapiehów. Rosyjski najazd z 1655 roku pozostawia Słonim nieco z boku, według M.A. Tkaczowa (Encyklapedya gistoryi Belarusi, T. 2, s. 199) w tutejszym powiecie ginie wtedy 38% miejscowej ludności – mniej zatem niż w większości powiatów sąsiednich. Nowa odbudowa miasta to koniec wieku XVII i cały XVIII. Słonim należy wówczas do książąt Ogińskich i jest znaczącym ośrodkiem gospodarczym i kulturalnym. Prawosławnym, katolickim, ale też w coraz większym stopniu – judaistycznym. Żydzi stają się większością miasta i proces ten pogłębia się w stuleciu następnym. Jest to przy tym społeczność nie talmudyczna, na ogół dominująca w dawnym Wielkim Księstwie Litewskim, ale chasydzka – typowa raczej dla Żydów ukraińskich, a rzadko spotykana na ziemiach białoruskich. Słonim przełomu wieków XIX i XX jest więc miastem wielu języków, wiar i kultur. 

Sytuacja ta trwa aż do 1939 roku. Jeszcze za carskich czasów pojawiają się tu potajemnie siostry niepokalanki, i korzystając z przejściowej liberalizacji systemu po 1905 roku, zakładają swą pierwszą w carskim imperium prywatną szkołę, oficjalnie zarejestrowaną jako „szkoła dla służących”. Począwszy od 1916 roku staje się ona jawnym gimnazjum i zyskuje wielką renomę. Zamknięta po wejściu bolszewików w 1920 roku, a potem odrodzona w wolnej Polsce, funkcjonuje do 17 września 1939 roku. Sowieci po raz kolejny ją likwidują. Po wkroczeniu do Słonimia Niemców niepokalanki mogą wrócić do swego klasztoru, który staje się punktem oparcia przede wszystkim dla Polaków i Żydów. To właśnie staje się przyczyną rozstrzelania przez Niemców sióstr Ewy Noiszewskiej i Marty Wołowskiej w grudniu 1942 roku – w masowej egzekucji słonimskich Żydów. Obie one zostały zaliczone do grona błogosławionych w 1999 roku przez Jana Pawła II.

Eksterminacja żydowskiej ludności Słonimia stanowi główną treść historii miasta w czasie II wojny światowej. W kilku etapach tego procesu wymordowanych zostało, wedle różnych wyliczeń, co najmniej 22 tysiące Żydów z miasta i okolic.

Materialne ślady tej historii dawnej i najnowszej na pewno w mieście istnieją, ale nie rzucają się w oczy tak, jak w Pińsku czy Nowogródku. Nie dotarłem do nich podczas krótkiego spaceru ulicami Słonimia. Błąd, który wynika zresztą nie tyle z pośpiechu, ile z – kompromitującej mnie jako historyka kultury – nieumiejętności skupienia uwagi na kolejnym materialnym zabytku czy muzealnej wystawie. Zwiedzanie jest dla mnie przede wszystkim pogonią za atmosferą miejsca, w której szukam tego, co dawniejsi romantyczni wędrowcy zwali genius loci. Można ze mnie kpić, że lokalne dzieje poznaję jak moje psy, przede wszystkim węchem…

Droga ze Słonimia na Nowogródek i dalej na wschód, ku Puszczy Nalibockiej, ma urok szczególny, bo wiedzie terenem mocno pofałdowanym, obfitującym w pagórki, co w ogóle na Białorusi zdarza się nieczęsto. Niedaleko stąd rozpościera się mała ojczyzna Adama Mickiewicza z Zaosiem, jeziorem Świteź i pięknym Nowogródkiem. Jeździliśmy tam przed laty razem z Żoną sporo, więc tym razem rezygnuję z odwiedzin w tamtych stronach i przez sam Nowogródek przejeżdżam niemal bez zatrzymania.

Patrząc na tutejszy krajobraz i szepcząc zapamiętane fragmenty Ballad i romansów oraz obrzędu Dziadów, z wściekłością myślę o bezsensownej i szkodliwej zmianie polskiego programu szkolnego omawiania twórczości Mickiewicza, o czym świeżo doniosła prasa. Jeśli to prawda, z listy lektur obowiązkowych znikła II część Dziadów! Ustąpiła miejsca części pierwszej. Statystyczny Polak się tym nie przejmie, bo nie wie, o czym tu mowa. Idzie zaś o to, że z dostępnej ogółowi sylwetki Mickiewicza niknie jego najbardziej romantyczny, najgłębiej religijny i moralny, a równocześnie najlepiej pokazujący jego osobiste zakorzenienie kulturowe fragment całej twórczości. Tym wszystkim jest właśnie obrzęd Dziadów – ta tajemnicza noc wspomnień i modłów za pomarłych członków wiejskiej wspólnoty, wciąż jeszcze przywoływanych przez lokalną pamięć. Cmentarny obraz tchnie moralnością ludu tutejszego, ludu unickiego, powiedzmy to wyraźnie: ludu białoruskiego. Bez dostrzeżenia tej duchowej atmosfery młodzieńczych lat poety, Mickiewicz jest zdeformowany, bo – jako wieszcz – zamknięty w inteligencko-emigranckim Paryżu, odcięty od swej nowogródzko-wileńsko-kowieńskiej genezy… A odnoszę wrażenie, że ta deformacja przekracza samego Mickiewicza, bo zważywszy jego wyjątkowe miejsce w naszym narodowym dziedzictwie kulturalnym, w cień odsuwa – mam nadzieję, że bezwiednie – ogromny wkład ziem i ludzi Wielkiego Księstwa Litewskiego w dzieło przetrwania kultury i tożsamości Rzeczypospolitej przez cały dramatyczny wiek dziewiętnasty. Zapominanie o tym wkładzie i o obecności, i roli tego wschodniego wątku w polskiej kulturze – to prosta droga do kłamstwa o nas samych i o naszych dzisiejszych sąsiadach. Nie udawajmy „czystego Zachodu”, pozostańmy sobą!

***

Z Nowogródka wyjeżdżam z trudem wykombinowaną drogą na Szczorse. Ta zagubiona dziś na głębokiej prowincji wieś, od XV wieku należąca do wielkich posiadłości rodu Chreptowiczów, była kiedyś ważna dla myśli społecznej i kultury polskiej.

Ten czas zaczął się dwieście pięćdziesiąt lat temu i trwał niemal do połowy XIX wieku. Joachim Litawor Chreptowicz (1729–1812) to wielka, ale dziś nie dość pamiętana postać polskiego oświecenia. W życiu publicznym – wybitna osobistość elity politycznej Wielkiego Księstwa Litewskiego, poeta, tłumacz i pisarz polityczny, zasłużony współtwórca i jeden z przywódców Komisji Edukacji Narodowej, od 1792 roku niestety działacz konfederacji targowickiej, po 1795 wycofał się z życia publicznego, koncentrując się na bibliofilstwie i kolekcjonerstwie dzieł sztuki. W rodzinnych Szczorsach – jako właściciel dużego majątku – okazał się znakomitym twórcą nowoczesnego gospodarstwa rolno-przemysłowego i wielkim społecznikiem, jeszcze przed Sejmem Czteroletnim likwidującym pańszczyznę chłopów i dbającym o ich sytuację ekonomiczną, zdrowotną oraz kulturalno-oświatową. Założywszy w posiadłości swej wspaniały park, zbudował w nim słynny późnobarokowy pałac, umieszczając tam ogromną, sięgającą dziesięciu tysięcy tomów bibliotekę i znakomitą galerię sztuki malarskiej. Zgromadzony księgozbiór obfitował w najcenniejsze, starannie gromadzone XVI-wieczne starodruki polskie i zagraniczne.

Syn Joachima Litawora – Adam – aktywnie kontynuował i rozbudowywał dzieło ojca. Przed jego śmiercią w 1844 roku zbiory obejmowały aż dwadzieścia tysięcy tomów, a Szczorse już od lat przyciągały elitę intelektualną Wielkiego Księstwa, a przede wszystkim Wilna. Lista ówczesnych gości pałacu i użytkowników biblioteki zawiera liczne wielkie nazwiska dziejów polskiej kultury – bywali tu obaj bracia Śniadeccy, Lelewel, Poczobut-Odlanicki, a z młodszego pokolenia – oczywiście cały rój filomatów. W 1821 roku Mickiewicz pisał tu właśnie Grażynę, a w dwadzieścia lat później znalazł tu schronienie i pracę bibliotekarza wracający z zesłania wychudły Jan Czeczot. W międzyczasie krótsze lub dłuższe pobyty odbywali tu Odyniec, Syrokomla i wielu innych pisarzy.

Po śmierci Adama Chreptowicza działania kulturalne Szczors urwały się, kolejni członkowie rodziny ulegli daleko posuniętej rusyfikacji, biblioteczne polonica leżały bezużytecznie. Ostateczny koniec dziełu ojca i syna przyniosła I wojna światowa. Pałac uległ zupełnemu zniszczeniu, park został wycięty, zbiory bibliofilskie trafiły do Moskwy, a stamtąd, znacjonalizowane przez bolszewików i częściowo zniszczone lub rozkradzione, w pewnej części znalazły się jakoby w Kijowie. Zapewne przebywają tam dotąd.

O tym wszystkim można dowiedzieć się z literatury historycznej, przede wszystkim polskiej, a po części – także litewskiej i białoruskiej. Na miejscu nie widać niemal nic: parę ruinek budynków gospodarczych dawnego majątku, jedna oficyna dworska, gdzie można by ulokować jakąś placówkę informującą O przeszłości wsi. Za czyje pieniądze, z czyjej inicjatywy, a przede wszystkim – czyim mądrym zapałem, skłaniającym wykształconego specjalistę historyka do zakopania się na odległej od świata wsi? Jak w wielu miejscach tej części Europy, powraca tu uporczywa, choć pewnie beznadziejna, myśl o naglącej potrzebie znajdywania nowych „siłaczek”. Bez nich trzeba się pogodzić z tym, że na dawnych zgliszczach nie rozbłyśnie już żadna iskierka.

Wyjeżdżam ze Szczors zobaczywszy „w naturze” bardzo niewiele. Czy był to więc w mej podróży fragment nieudany, nietrafiony? Okazuje się jednak, że wywożę stąd jakąś nową refleksję o znanym – zwłaszcza historykom Europy Wschodniej – trwającym tu aż po 1918 rok zjawisku tak zwanej kultury „rezydencyjnej”. Wiadomo, miast było tu mało, ośrodków uniwersyteckich po 1832 roku między Petersburgiem i Dorpatem na północy a Charkowem i Kijowem na południu nie było wcale, a nierosyjska kultura wszelkich „inorodców” musiała sytuować się na pograniczu cenzurowanej legalności i politycznego przestępstwa. Uciekała więc z miasta do wiejskiego dworu lub pałacu, od druku do rękopisu, od teatru zawodowego do przedstawień amatorskich, od wszelkiej instytucji oficjalnej do inicjatyw prywatnych, niby przypadkowych i niezorganizowanych. Ich inicjatorem niezbędnym był gospodarz światły i skupiający ludzi ciekawych. Gośćmi najważniejszymi byli przybysze z uniwersytetu, którzy tu, w prywatnym gronie, mogli mówić więcej i swobodniej niż na salach wykładowych. Oni nadawali tym spotkaniom rangę.

Domowa, rodzinna i luźna atmosfera kontaktów rzutowała na formującą się tam elitarną kulturę. W tej sytuacji zmieniały się w niej najpierw proporcje treści – mniej w niej było nauki, wymagającej wyspecjalizowanych kwalifikacji intelektualnych, więcej literatury, do której mógł próbować dostępu każdy umiejący czytać, i sztuki, której różne dziedziny trafiały do wszystkich. Zawsze obecny był też pewien akcent – umiarkowanie, a czasem i ostro antycarskiej – polityki. To w znacznej mierze zależało od pokoleniowego składu zgromadzenia – radykalna bywała zwykle młodzież i starcy, umiarkowani – jak zawsze – okazywali się ludzie pokolenia średniego. Zmieniał się też proces przekazu tej kultury i jej społeczny zasięg: między pałacową biblioteką i galerią obrazów czy rzeźb rozpościerał się salon, w którym gromadziła się elitarna socjeta gości gospodarza. To tam były – mówiąc dzisiejszym slangiem informatyków – nadawane wyjściowe komunikaty. Jak zawsze – ciekawsze i nudniejsze, mądrzejsze i głupsze, czasem jednak społecznie bardzo ważne.

Siecią było środowisko znajomych bliższych i dalszych, luźno splecionych więziami rodzinnymi, towarzyskimi, pokoleniowymi, pamięcią lat wspólnej nauki i tak dalej. Formą komunikatu stawała się ustna nowina czy plotka, złośliwa, dociekliwa, wolna od wszelkiej cenzury – i nie w pełni prawdziwa, a zawsze apodyktyczna: „przecież mówię ci prawdę…”, „tak mówią goście z Wilna, mądrzy i zorientowani…”. Jak głęboko społecznie docierała ta sieć, czy ograniczała się tylko do elitarnego socjalnie i kulturowo kręgu środowiskowego, czy oddziaływała szerzej? Cóż, w pałacowym salonie bywali tylko wybrani, ale płynąca stamtąd nowina, plotka, raz mówiąca o modzie, drugi raz – o polityce, rozlewała się szerzej i głębiej w sensie socjalnym. Autorytet pałacowych gości z Wilna znaczył dużo i dla odległego od spraw publicznych drobnego szlachcica, i dla miejscowego proboszcza, który zasłyszane treści chętnie po swojemu przekazywał dalej. Tymi i innymi drogami echa z salonu docierały do szerszego ogółu. Dziewiętnastowieczni autorzy wspomnień rysują kulturę białoruską tamtej epoki kilkoma kreskami: duże miasto było zrusyfikowane, małe miasto – żydowskie, białoruska była wieś, a dwór z reguły – polski. To oczywiście uproszczony schemat, ale wiele prawdy w nim jest na pewno. Miejsc takich jak Chreptowiczowskie Szczorse było w tym kraju tylko kilka, mniej ważnych – chyba raptem kilkadziesiąt, ale to przez nie przepływały większe i mniejsze strumyczki kresowej polskiej kultury wraz z jej specyficznym etosem. Przepłynęły, nie wyschły, dotrwały przez czas zaborów aż do 1918 roku i przecie dłużej… Tu i ówdzie cicho płyną jeszcze dziś przez zmieniony nie do poznania świat. Warto chyba o nich pamiętać.

Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Cywiński, IV. Przez trzy wiary, trzy kultury…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 72

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...