17.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #080 / Listy z Procidy (6): Konspira

„Istnieje jednak sporo słów i określeń przebywających niejako na granicy, przestarzałych, ale ciągle jeszcze znajomych, i te są do uratowania. Pod jednym warunkiem, że będą użyte nie po to, żeby służyły za ozdoby nadające tekstowi patynę, ale dla nich samych, jako celnych”. Czesław Miłosz

Drogi Józefie,

potraktuj ten dłuższy epigraf z Miłosza, wyjęty z jego przedmowy do Psalmów, jako mój manifest w sprawie starych bądź rzadkich polskich słów. Choćby migotliwe „wysterkać”, które dwakroć wypleniłeś z mych tekstów, podmieniając je zmartwiałym „sterczeć”. Przecież to nie mój nowotwór. Znajdziesz je w Słowniku Doroszewskiego! „Wysterczać”, „wysterkać”, „wysterkiwać”, „wysterknąć” – to „wznosić się ponad co, ponad powierzchnię, wystawać”. Kiedy więc pisałem, że Ischia wysterka co rano za moim oknem, to chodziło o to, że wyłania się z mroku nocy na tle blednącego nieba, a nie, że sterczy tam w morzu non stop. Albo inny przykład: kwestionowałeś użycie „aliści” w akapicie o Baconie, wybrzydzając, że nie godzi się używać archaizmów do opisania sztuki nowoczesnej, a ja uważam, przypominając staroświecki parasol w jednym z ambalaży Kantora, że to właśnie Francis Bacon je unowocześnia… Oto zaledwie dwa przykłady, aby się nie rozpisywać.

Ponieważ nie Ty pierwszy tak alergicznie reagujesz na dawne polskie wyrazy w moich tekstach, postanowiłem zacząć ten list od ich obrony. Doprawdy bowiem nie rozumiem niechęci rodaków do staromodnych słów. Byle anglicyzmem, byle sieciowym śmieciem – lada jak spolszczonym – zachłamiają doszczętnie polszczyznę, ale od „przestarzałych” – według jakich kryteriów? – polskich wyrazów wara, bo to obciach, poruta i beka… Zważ, jakim aplauzem cieszy się obecnie Dorota Masłowska. Podziwiam u niej słuch absolutny – ona słyszy polską ulicę jak nikt, lecz język, którym pisze, język tej ulicy, jest tak pokręcony, że za parę lat nikt nie będzie go rozumiał jak ninie nikt nie rozumie młodopolskiego bełkotu.

Podziwiam – mało powiedziane! Jestem w Dorotę Masłowską wlubiony jak tylko ojciec mógłby być wlubiony we własną córkę. To staromodne słówko (między rozkochaniem się, a zauroczeniem) najlepiej oddaje moje uczucia do prozy Masłowskiej, a poniekąd i do niej samej. Nie mnie jedynego oczarowała, pamiętam bankiet z okazji 30-lecia oficyny Noir sur Blanc nad Jeziorem Genewskim w Lozannie. Była królową dyskoteki, a Włosi nie mogli od niej wzroku oderwać, kiedy nad ranem dopijaliśmy wino na plaży. Dorota rapowała, śmiejąc się do wszystkich, i wykpiwała to wszystko, rapując.

Dorota Masłowska obnaża język pokolenia. Pisząc rapem – jak Mickiewicz trzynastozgłoskowcem – opowiada o świecie dla mnie równie niepojętym jak Roblox Martuszy. Mówię o Masłowskiej, bo właśnie jej proza jest przykładem lingwistycznego piercingu, który nakłuwa na język pierścionki, agrafki oraz inne obce naturze języka rzeczy i nikogo tym nie razi – taka teraz moda… Rozumiem, że moje staroświeckie wyrazy szacunku dla polszczyzny budzą nierozumNierozum – przestarzałe, aczkolwiek jakże aktualne i celne polskie słowo, objaśniane przez Doroszewskiego jako „brak zdolności rozumienia czego, brak rozsądku, rozwagi; głupota”. [1] w młodej publice, lecz Twoim protestom, Józefie, się dziwię. Jesteś filologiem, czyli – lubownikiemLubownik – od słowa lubić. Co nie do końca oznacza to samo, co „kochać”, dlatego określenie „kochanek” nie bardzo podchodzi, a „miłośnik” jest nazbyt… purytański. Według Słownika Doroszewskiego, to dawne słowo, posiadające dwa znaczenia, może oznaczać „człowieka, zajmującego się czymś ze szczególnym upodobaniem” albo wręcz kochanka.[2] słowa, a czas nad miłością nie ma władzy. Jakże słowa mogą być przestarzałe, jeśli wrzemieniuWrzemię chciałbym przywrócić dzisiejszej polszczyźnie. To „czas w jego doczesnej, to znaczy – złudnej postaci”. Pojawiło się w XIII-wiecznych Kazaniach świętokrzyskich w dwóch formach – rzeczownikowej w Kazaniu na Narodzenie Pańskie, gdzie mowa o tym „w kakije wrzemię zgrzeszył” tudzież przymiotnikowej w Kazaniu na dzień świętej Katarzyny, gdzie mowa o „dobrze wrzemiennem”, w którym się grzesznik lubuje. Zwłaszcza forma przymiotnikowa podkreśla złudny aspekt czasu, gdyż „dobru wrzemiennemu” kaznodzieja z wigorem przeciwstawia „dobro będące”, czyli to, które istnieje w rzeczy samej. Następnie „wrzemię” znika z polszczyzny, pojawiwszy się jeszcze tylko w Psałterzu Floriańskim w wyniku błędu kopisty jako „brzemię”, a na jego miejsce pojawia się „czas”, który stopniowo nabiera pozorów rzeczywistości, aż w końcu kategorycznie ją sobie podporządkowuje, narzucając wędzidła swoich reguł również językowi.[3] nie podlegają? Język to „ogród o rozwidlających się ścieżkach” i pewne słowa znalazły się w nim na uboczu tylko dlatego, że nikt tamtędy od dawna nie przechodził, a nie dlatego, że są wrzemienne.

W przedmowie tłumacza do Psalmów Miłosz wyjawił, że nie zdobyłby się na ich przekład, gdyby nie odkrył, przepisując ręcznie tekst Psałterza puławskiego, że rytm średniowiekowej polszczyzny góruje nad późniejszymi wersjami, co tłumaczył rozwojem języka, który jakoby dokonuje się „kosztem osłabienia akcentów”. Dawne słowa celnie użyte – twierdził stary szaman polskiej literatury – ewokują pogłos pierwotnego rytmu języka. Podobnie z nazywaniem imion, czasem mimowolnie wywoła się ducha.

*

Wielu bohaterów z mego poprzedniego listu do Ciebie nie ma już pośród żywych… W Berlinie na raka zmarła Nina Rasch, Gachu, czyli Zbigniew Gach, odszedł w tak zwanym „kwiecie wieku”, Lesław Ludwig podczas przekładu kolejnej książki Henry’ego Millera. Połowa składu redakcji „Solidarności z lwami” znalazła się już na marach. Nasi rówieśnicy wykruszają się jak zęby w podeszłym wieku… Tych zaś, co jeszcze tkwią na przekór czasom, trudno niekiedy dziś rozpoznać. Snucie wspomnień, drogi Józefie, przypomina zabawę z Mnemozyną w ciuciubabkę. Gadasz po omacku, nie do końca wiedząc, kto dzisiaj za imieniem stoi?

Dlatego nie zamierzam pisać tego tekstu tak, jakbyś oczekiwał – serioznoSeriozno – rusycyzmu używam tutaj świadomie, dla podkreślenie niepowagi swojego podejścia do historii. [4]. Z przypisami biograficznymi oraz glosami objaśniającymi, z bogatą dokumentacją i obfitą cytacją, co wymaga ślęczenia w IPN i Archiwum Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Ni czasu na to nie mam, ni ochoty… Grzebać się w donosach, pył archiwalny podnosić – po co? Przecież wątek solidarnościowy w moim życiu to zaledwie epizod – jeden z wielu – ani szczególnie istotny, ani nazbyt ciekawy, jeśli popatrzeć nań z perspektywy przeżytych lat. Nie oczekuj ode mnie sążnistych elaboratów tudzież rozwlekłych wynurzeń (wiem, że płacisz od wiersza), wystarczy parę słów, parę imion, nazwisk. Bo dawno nieużywane wypadają z pamięci jak słowa ze słownika.

Zacznę od zmarłych, z nimi prościej, nie ulegają metamorfozie czasu.

Nina Rasch na zawsze pozostanie dla mnie śliczną czarnulką o urodzie zepsutej węgierskiej księżniczki, za którą nierzadko się podawała, wypiwszy. Ukrywaliśmy się u niej z Bernaszką przez kilka pierwszych dni stanu wojennego, dopóki Gachu nie znalazł lewego dowodu, abym mógł poruszać się po ulicy, bo mieli mnie na listach gończych i byle patrol mógł mnie zwinąć. W małej kawalerce Niny w górnej Oliwie było ciasno, na szczęście pod koniec grudnia słońce przypiekło tak, że mogliśmy opalać się na dachu wieżowca Niny na golasa. Zimę stanu wojennego zawsze już kojarzył będę z wonią morza i rozgrzanej papy.

Później z Niną kontakt mi się zerwał. Wyjechała z Polski, kiedy ja siedziałem w pudle. Zmieniła obywatelstwo, wymieniła -z na -ch w nazwisku… Odnalazła mnie e-mailem po wielu latach w Kondzie. Pisała z Berlina w agonii, że jedynie cud może ją uratować, wierzyła w Jana Pawła II (wtedy jeszcze nie świętego), że ją uleczy, chciała się z tego komuś zwierzyć… Ktoś podał jej mój adres. Odbąknąłem mejlem. Na tym się skończyło.

Gachu, współ-autor KonspiryChodzi o książkę Konspira. Rzecz o podziemnej „Solidarności” autorstwa M. Wilka, M. Łopińskiego i M. Moskita (Z. Gacha) – przyp. red.[5]. Jowialny kawalarz. Od początku z nami, jeszcze od Sierpnia, od Stoczni… Żywy umUm – to nie rusycyzm. „Popadam w mgłę ciemną, gdy gorączka um pogrzebie”, pisał pod koniec XVIII wieku Franciszek Dionizy Kniaźnin. Um – to dawne prasłowiańskie słowo o korzeniach praindoeuropejskich, zwrócił mi na to uwagę stary profesor lingwistyki z Ułan-Ude, recytując po mongolsku słynną mantrę „Um maani badmi khum”.[6], świetne pióro i jeszcze lepszy kompan do wódki. Załatwił mi lewy dowód osobisty, znalazł nam metę na Suchaninie u Zdzicha, młodego stoczniowca, który właśnie się ożenił i wyprowadził do żony półtora piętra wyżej. Bynio cały okrągły rok był naszym łącznikiem i zaopatrzeniowcem, a w chwilach depresji towarzyszem do flaszki, wtedy zostawał na nocleg (godzina policyjna) – i żylibyśmy tak długo i szczęśliwie, gdyby pewnego razu policja z rana nie wyłamała drzwi. „Na kotle” wpadł Maciek Łopiński, trzeci autor Konspiry… Szczęściem Gachu, pseudonim „Moskito”, przechował materiały i po wyjściu z aresztu śledczego na Kurkowej mogliśmy kontynuować pracę. Lecz to później, już po zakończeniu stanu wojennego. Po raz ostatni widziałem Zbyszka na promocji Wilczego notesu w Gdańsku, wypiliśmy morze piwa w siedzibie gdańskich liberałów na Długiej i Gachu podarował mi swoją nową książkę, Poczet polskich świętych… Widać po nim było, że już niedługo pociągnie.

Na Suchaninie „wyniuchał” mnie ostrożny Borsuk (Bogdan Borusewicz). Przyszedł po ciemku, także ścigany listem gończym, zakamuflowany szalem i za obszerną jesionką, abym, jako wrocławianin, odnalazł Władysława Frasyniuka! Bo bez Wrocławia nie było co myśleć o powołaniu TKKChodzi o Tymczasową Komisję Koordynacyjną NSZZ „Solidarność” – przyp. red.[7], a kontakt z Bogdanem Lisem i ze Zbigniewem Bujakiem Bogdan już miał. Borsuk imponował mi zawsze trzeźwą głową. Tylko raz widziałem go w panice, na wąskiej skalnej półce Wąwozu Kraków, dokąd się zapchaliśmy, włócząc się po Tatrach po wyjściu z pudła. Panikował wtenczas o Alinkę Pieńkowską, swoją przyszłą żonę, która na śliskiej skale w butach ceperskich nie dawała rady. Teraz dochodzą mnie słuchy o jego roli w Senacie. Czasem w Internecie mignie jego twarz.

Tak, nieraz rozglądamRozglądam – słowo dawne. Według Doroszewskiego oznacza „dokładne oglądanie ze wszystkich stron, badanie wzrokiem”. Przy okazji podkreślam, że nie jestem historykiem, a pamięć mam dziurawą… Przeciwstawiając własną pamięć zbiorowej historii, idę śladem Marii Stiepanowej, która w swojej znakomitej Pamięci pamięci twierdzi, że „pamięć jest personalna, historia marzy o obiektywizmie; pamięć bazuje nie na wiedzy, lecz na doświadczeniu: współ-przeżywania, współ-czucia”. Co więcej, Rosjanka podkreśla, że „terytoria pamięci zaludnione są projekcjami, fantazjami, wypaczeniami: fantomami naszego dziś, zwróconego wstecz”. Dlatego nie oczekuj ode mnie, drogi Józefie, jakiejś historii o podziemiu na poważnie, z naukowym zadęciem na obiektywizm, lecz racz przyjąć mój wilczy punkt widzenia i pisania.[8] na ekranie laptopa twarze towarzyszy z zamierzchłej epoki stanu wojennego, jakbym z drugiej strony przez lornetkę patrzył. W pokancerowanych przez lata obliczach z trudem wypatruję znajomych rysów… Weźmy Frasyniuka. Mocno się zacietrzewił od tamtego czasu, zhardział. Ilekroć go widzę, mam przed oczyma posiedzenie TKK, na którym kłóciliśmy się o warunki podjęcia rozmów z „czerwonymi”, bo że rozmowy będą niezbędne, dla nikogo nie ulegało wątpliwości. Władek sformułował warunek, według którego samo podjęcie jakichkolwiek rozmów z władzą stałoby się możliwe dopiero wówczas, kiedy ta oczyściłaby się z decydentów odpowiedzialnych za śmierć chłopaków z „Wujka”. Przedstawiasz, z jakimi uczuciami oglądałem potem w telewizji Frasyniuka ściskającego dłoń generała Kiszczaka przy Okrągłym Stole?

Władek był mi szczególnie bliski spośród bohaterów Konspiry. Fascynowała mnie przemiana zachodząca w nim na moich oczach. Oto „kozak z parafii” (miałem takich kolesi na Biskupinie, większość z nich już nie żyje) wyrastał przy boku Barbary Labudy na working class hero o ambicjach intelektualnych Adama Michnika. Dlatego ze smutkiem obserwowałem, jak zmieniał się po Okrągłym Stole, rozmieniając swą charyzmę z „konspiry” na partie o coraz mniejszym znaczeniu. Kiedyś spotkaliśmy się w pociągu, powracał z Sejmu. Patrząc mu w oczy, odbite w szybie, zapytałem, co z tirami? W podziemiu marzył, że po zwycięstwie nad „komuną” pojedzie do Stanów pracować na wielkich ciężarówkach… Uśmiechnął się w odpowiedzi do swojego odbicia.

Z naszego pierwszego spotkania z Władkiem i Basią Labudową w podziemiu zrodził się pomysł Konspiry. Ba, samo słowo „konspira” usłyszałem od Baśki. Ujęło mnie ironią, od razu czuło się wrocławski sznyt. Kiedyś żartowaliśmy, że kibole Lechii Gdańsk śpiewają „Ole, ole, ole, ole, my nigdy nie poddamy się”, a wrocławianie na to „Ole, ole, ole, ole, jeszcze raz olewam was”. Nie „konspiracja”, kojarząca się z martyrologią powstańczą i z bagnetem na broń, lecz właśnie luzacka konspira… Już w tytule na luzie w stosunku do siebie i do opisywanego przez siebie świata.

– Masz farrrta – powiedziała, z francuska grasejując – jesteś jedynym reporterem w centrum konspirrry i grzech byłoby tego nie wykorzystać.

Basia Labudowa zasługuje na osobny ustęp. Zapamiętałem jej mężnego ducha w filigranowym, świetnie utrzymanym ciele, chyba dzięki uprawianiu jogi systemem Iyengara. Nie tylko Władek dużo jej zawdzięcza… Konspira nie powstałaby, gdyby nie jej inspiracja i wsparcie. Przekonała też Zbyszka Bujaka do książki. Żal, że potem nasze drogi się rozeszły. Baśkę wciągnął wir polityki. Przez pewien czas ministrowała u Aleksandra Kwaśniewskiego… Jako feministka zawsze lubiła rządzić chłopcami młodszymi od siebie.

Miałem jedynie obawy, czy Konspira nie zdekonspiruje całego podziemia, lecz i tu Baśka rozwiała moje wątpliwości, podsuwając mi książkę Tupamaros Marii Esther Gilio, która pokazała, że nawet o urugwajskiej partyzantce miejskiej da się napisać, nie odsłaniając się policji. Nie mogłem jednak pisać w pojedynkę, zbyt wiele nitek wiązałbym w jednym ręku. Namówiłem do współpracy Gacha, on polecił Łopińskiego na trzeciego autora, bo sam jako dziennikarz związany z „Solidarnością” był na celowniku SB. Zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy opowiadać o zdarzeniach rozgrywających się na naszych oczach, a więc o żadnym obiektywizmie nie było mowy, tym bardziej, że byliśmy poniekąd współtwórcami wydarzeń. Należało oddać głos uczestnikom, żeby każdy mógł przedstawić swoją wersję.

– Jak nowi ewangeliści – żartowaliśmy – dadzą świadectwo o podziemiu, każdy swoje. We wstępie do książki napisałem:

Konspira to dla jednych kawałek współczesnej historii Polski, dla drugich fragment własnej biografii, a jeszcze inni zobaczą w niej frapujący temat dziennikarski. To również metafora, której oba człony warunkują się wzajemnie. Wystarczy uświadomić sobie metody zbierania materiałów, gubienie obstawy, łącznicy, skrzynki kontaktowe, ukrywanie nagranych taśm – oto elementy podziemnej rzeczywistości, a jednocześnie części składowe procesu twórczego. Inaczej mówiąc – pisząc, konspirowaliśmy, a konspirując, pisaliśmy.

Słowem, to wtedy życie i pisanie o nim „zlały mi się w jedno”, co później, po latach w Rosji, przybrało postać „wilczej tròpy”.

Pisaliśmy Konspirę w Kotlinie Kłodzkiej w teatralnej scenerii starego zamczyska należącego do PGR, nie mogąc wychodzić na zewnątrz, ani świecić światła w środku, aby chłopi szwendający się wokoło niczego nie zauważyli. Niczym bohaterowie konspiracyjnej farsy, wieczorami popijaliśmy po ciemku wódkę, a niezmordowany Gachu bawił nas kawałami. Jeden zapamiętałem – wymyślony przez Zbyszka tradycyjny polski toast, którego wyuczył arabskiego kolegę z akademika nieznającego ani słowa po polsku i ten na imprezach studenckich wykrzykiwał ku uciesze pozostałych:

– Wypijmy za zdrowie pierdolonego Beduina!

I tym pogodnym wicem zamierzałem zakończyć wspomnienia o czasie wojennym, ale przypomniałem sobie fakt, który zaciemnia ten obrazek. Po wydaniu Konspiry moi wrocławscy przyjaciele obwinili mnie o samobójczą próbę Krystyny, żony Władka Frasyniuka, która jakoby podniosła na siebie rękę po przeczytaniu książki, nie mogąc znieść wynurzeń męża na temat podziemnych miłostek… Tak non-fiction zamienia się w fikcję.

Post scriptum

Nie chciałbym jednak kończyć tego listu mrocznym akcentem, pozwól więc, że ostatni ustęp napełnię światłem późnojesiennego słońca, które rozprasza się tutaj na krawędziach Faraglioni, dwóch wysmukłych skał między plażą Chiaiolella i Corricella, aby rozsiać w Szczedrinowski złoty pył… Albo blikuje w perłowoszarych, niemalże przeźroczystych muszelkach na burym wulkanicznym piachu, jakby odbłyskiwało w sznurze pereł na brunatnym ciele. Bądź zdrów.

Procida, 13 listopada

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Wilk, Listy z Procidy (6): Konspira, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 80

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...