25.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #251 / Cudotwór

Ze wstępu do opowiadania Eliszka Bomersbach, trzeciego z dwunastu składających się na Epifanię pana EliaszaR. Gmiterek, Epifania pana Eliasza. Inne historie Pogranicza, Rzeszów 2023.[1]:

„Kiedy ją odwiedzam, wspomina wczesne lata z tęsknotą, której refleks odbija się i we mnie, i wiem, że gdy Adeli już na tym świecie nie będzie, to jej tęsknota mnie nie opuści”.

Pustka jako zaczyn

Ja, Elżbieta, dla bliskich Eliszka, córka Adeli, napisałam te słowa po lekturze debiutanckiej książki Roberta Gmiterka Sen na Kniaziach (2018). Kniazie to wioska w gminie Lubycza Królewska, w której w 1925 roku urodziła się Adela, najmłodsza z licznego rodzeństwa spłodzonego przez Catherine Schmidt, spolszczoną niemiecką Żydówkę, i jej męża Józefa Górskiego, Polaka, co imał się różnorakich prac w pobliskim dworze Edwarda Dubanowicza, profesora lwowskiego uniwersytetu Jana Kazimierza.

W późnych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku moja matka Adela zawiozła mnie na pustkowie, które było miejscem jej narodzin i krótkiej, przerwanej wojną młodości. Z autobusu PKS wysiadało się prosto w mroczną i gęstą ciszę widm, utkaną z nieobecności tych, którzy tu kiedyś byli: Żydów, Polaków, Ukraińców i Niemców żyjących w symbiotycznym poplątaniu kultur, języków i religii między synagogą, kościołem i cerkwią. Teraz na pustym placu – niegdyś żydowskim targu – nie było nawet znudzonego pustką Boga. Niesymetrycznie rozrzucone siedliska, szczątki dawnej całości, rzeźbiły w pustce szczerbatą przestrzeń.

Lato schodziło do jesieni, turlając się po zrudziałych ścierniskach naokólnych pól.

– Po co przywiozłaś mnie do pustki? – żachnęłam się. Oprócz pustki nic nie widziałam, nie słyszałam nic oprócz ciszy. Ale to przecież wtedy zaczęła wsączać się w me tkanki, cierpliwie i powoli, nieuświadomiona jeszcze tęsknota nienasyconych, nieznanych korzeni. Roztoczańskie krajobrazy przyciągały (mnie, urodzoną nad morzem, żyjącą na nizinach) sekretnym szeptem pradomu. Poprzez matkę też stamtąd jestem, w moich żyłach płynie również kresowa krew, czerwieńsza od innych za sprawą rzezi wołyńskiej i masowych egzekucji dokonywanych na tutejszych mieszkańcach przez Sowietów i Niemców – pamięta się wielką krew, którą spłynęły Kniazie 4 października 1942 roku, kiedy to okupanci, w odwecie za podpalenie stajni z trzema końmi w obozie zagłady w Bełżcu, wymordowali okoliczną ludność, także z Lubyczy, Szalenika i Żyłki (oskarżenie było fałszywe, bo ogień zaprószyli pijani w belę niemieccy wachmani).

Na przestrzeni kilku lat, które przynosiły kolejne zdumiewające dzieła Gmiterka: Oikoumene. Na Roztoczu świata (2019), Na Roztoczu. Przewodnik metaforyczny (2021), nie opuszczała mnie myśl, że mogłam przecież ich nie poznać, mogłam nie zakosztować ciernisto-słodkiej, omroczonej, cmentarnej – bo najbardziej wielomówne są tu nekropolie – opowieści o krainie mojej matki. To przypadek, potwierdzający nieistnienie przypadków, sprawił, że stało się inaczej. Sen na Kniaziach przysłał mi historyk i mieszkaniec roztoczańskiej ziemi, działacz społeczny i pedagog Zdzisław Pizun. Czy nie chciałabym, zapytał, zapoznać się z debiutancką książką jego przyjaciela, sąsiada, poety, który zarabiał na życie jako listonosz? I tak roznosząc pocztę, poznając w ten sposób skryte zakamarki i meandry Kresów, Robert Gmiterek zarabiał też na pozycję topowego artysty, bodaj najoryginalniejszego na krótkiej liście współczesnych pisarzy wybitnych.

Poezja jako konieczność

Z górą cztery dekady przed narodzinami autora Epifanii pana Eliasza Mieczysław Jałowiecki, uzdolniony literacko ziemianin, agronom i dyplomata, pisał w swym dziele Na skraju imperium i inne wspomnienia: „Kresy nie są krajem turystów ani krajem z «okna wagonu»”, i przestrzegał:

Jest to bowiem kraj zamknięty w sobie – coś na kształt starej, pełnej treści księgi, oprawnej w wypłowiały nieco pergamin. Kto by chciał wydać sąd o tej zamkniętej księdze jedynie na podstawie jej oprawy, nie zgłębiwszy treści, popełniłby krzywdzącą lekkomyślność w ocenie dalekiej od prawdy.

Radził też:

Należy się głęboko wżyć w ten kraj, trzeba mieć w sobie pewne atawizmy przekazane przez ubiegłe pokolenia, gdzieś w zamierzchłej przeszłości, aby wyczuć duszę i bicie serca tego dziwnego kraju, pachnącego borem, żywicą, dymem smolnego łuczywa, trzeba być trochę może poetą, artystą i… myśliwym.

Do kapitalnej obserwacji Jałowieckiego dodałabym poprawkę: aby wyczuć duszę i bicie serca tej ziemi trzeba być poetą na sto procent, trzeba być poetą z krwi i kości, z  n a t u r y, z jej soków i trzewi. Ten rodzaj poezji przesuwa granice zmysłowego odczuwania, wprowadza duchowość w obroty metafizyczne i kształtuje wizjonerskie umiejętności. Takim właśnie jest Gmiterek poetą – czego się nie dotknie, zamienia w cudotwór: tchną poezją jego fotografie krajobrazów i obiektów zastygłych w pustce, którymi zilustrował Oikoumene oraz Przewodnik metaforyczny, poezją w krystalicznej postaci są jego miniatury literackie, wiersze (a iluż to mamy dzisiaj producentów strof bez krztyny poezji!) i opowiadania, wymykające się wszelkim gatunkowym podziałom, podążające własnymi szlakami, przędące gęstą, zawiłą i mglistą sieć wspólnictwa – skojarzeń, odniesień, symboli, wibracji. Kto zanurzy się w ów kosmos, tego pochłonie jego siła i jego niezgłębiona tajemnica.

Życie jako widzenie

Głównym dowodzącym Gmiterkowego świata jest PANORAMA. Od niej wszystko się zaczyna i na niej wszystko nie kończy, w jej łonie poczynają się i wzrastają zabudowania, drzewa, pola i stworzenia. Nie trzeba wspiąć się na wieżę lub dach, by zaczerpnąć jej błogosławieństwa. Oto z małego okna, które w opowiadaniu Ikar staje się jedynym oknem na świat przykutej do wózka inwalidzkiego kobiety o imieniu Weronika, widać dróżkę, co niedaleko zamienia się w drogę, a ta w trakt obejmujący ramieniem całą okolicę. Każdy kąt szyby otwiera nową perspektywę:

Przy lewej krawędzi okna, tam, gdzie Góra skończy się niepostrzeżenie i łagodnie przejdzie w płaskowyż, zagłębiona w niecce wsi ukrytej przed wzrokiem, zalśni białą latarnią i srebrnym hełmem kopuła cerkwi. Góra zaś wypiętrzy się bardziej niż zwykle, sięgając górnej krawędzi okna, a w swym kulminacyjnym punkcie wyjdzie poza krawędź. Wpadnie pod łopot ogromnych skrzydeł elektrycznych wiatraków, wbitych stalowymi kolumnami słoniowych nóg w cielsko lewiatana pogrzebanego pod widnokręgiem. Poniżej zaś, na wysokości parapetu, po prawej, szeroki, szorstki język Równiny, zwinięty na czubku w rulonik rowu melioracyjnego, zliże osypujące się z krawędzi stromego zbocza słone jak sól ziarnka piasku.

Widzenie Weroniki, tak samo jak widzenie autora, znamionuje nieograniczoność. W odróżnieniu do tych, którzy patrzą i nie widzą, kobieta patrzy i widzi. Zostaje za to nagrodzona, PANORAMA nie pozostaje dłużna, następuje wzajemna wymiana energii: „Pejzaż stworzył Weronikę, a Weronika stworzyła pejzaż”.

PANORAMA sowicie karmi wyobraźnię, której przypada rola twórcy, demiurga. To droga do olśnienia:

I wtedy Weronika zrozumiała. Zrozumiała, że wyobraźnia może kreować rzeczywistość, że pragnienia mają moc stwarzania świata, że możliwe są metamorfozy, że przemiany, jakie zachodzą w świecie rzeczy i ludzi, mogą dokonywać się nie tylko za pomocą ludzkich rąk i narzędzi, a także za pomocą wyobraźni. […] W tej chwili jasności i imaginacji biały ptak wzbił się w powietrze, podleciał do okna, przysiadł na parapecie, rozpostarł skrzydła i odleciał, znikając za widnokręgiem. Wśród białych, lśniących słońcem piór jedno lśniło czystą szarością. Tego dnia Weronika nauczyła się latać.

Innym beneficjentem widzenia jest Chłopiec o niebieskich oczach z opowiadania Jętka, siedzący w sierpniowe słoneczne południe przy murze z czerwonych cegieł domu, „który za wiele, wiele lat stanie się ostatnim domem ostatniej wsi na końcu drogi”. Widzenie Chłopca odsłania PANORAMĘ pamięci wstecznej, obraz po obrazie, niczym w kadrach kliszy fotograficznej ukazuje historię siedliska i losów przodków zatraconych w cyklach przemijania i w pożogach. W błyskach kadrów migoczą wyraziste detale: warsztat szewski, onuce wuja, jesion, płot, bocianie gniazdo, biel włosów i zakurzony płaszcz Dziada, cień domu. Cienie w widzeniach odgrywają szczególną rolę. Gmiterek wywyższa je, z pietyzmem szkicuje ich kształty, uduchowia. Cienie chałupy, ludzkiej sylwetki, drzewa są strażnikami minionego i gwarantami jego nieprzemijalności, zakotwiczają przeszłe, wreszcie skrywają słowa, które „mogą opisać nieznane, stające się w świetle dnia”. Obecność cieni w Epifanii współbrzmi z wyraźną intencją autora, by świat tu przedstawiony wymykał się jednowymiarowości, jednoznaczności, płaskowidzeniu.

Chłopiec z Jętki umie widzieć poprzez cienie, potrafi budować na nich pełne sekwencje znaczeniowe i rekonstruować fragmenty dawnej rzeczywistości. Porusza się w nieogarnionej magmie detali i ogółu ludzkich spraw, by, niczym od nitki do kłębka, wspiąć się ku kulminacji i w jednej tysięcznej sekundy ogarnąć istotę świata:

Tylko Chłopiec i jedna tysięczna sekundy zawieszona w nicości […]. Zobaczył początek, środek i koniec. Zobaczył plamę ciemności, która pożerała jego oko. Zobaczył plamę światła i kobietę, która się nad nim pochyla. Zobaczył pergaminową skórę, przez którą światło wdzierało się do ciemni. Zobaczył cichy oddech rozpływający się i niknący w rozmytej i rozedrganej przestrzeni. Zobaczył wszystko.

Czyż „zobaczyć wszystko” nie znaczy tyle, co doświadczyć pełni? Żyjemy, gdy jesteśmy w naszym widzeniu czujni, kiedy potrafimy sprostać wyzwaniu, jakim jest wypełnienie naszego śladu na ziemi. Bez takiego widzenia kresowe historie na zawsze powlekałaby pustka, niema i głucha.

Życie jako bajka

Im bardziej pusto wokoło, im gęstszy las, tym bajki bogatsze” – gdyby ta sentencja z opowiadania Troska nie została zapisana, musiałaby zostać domyślona; tak spójna jest fabularna tkanka, do której sięga autor, by nierzeczywistość (to, co się wydarzyło, trwało, było) przywrócić do rzeczywistości (tego, co teraz, do pustki). Jednak bajka u Gmiterka różni się od tej, jaką narzuca potoczne myślenie. To nie słodka opowiastka zmierzająca ku idyllicznemu „I żyli długo i szczęśliwie”. To raczej (nie na pewno, bowiem nic w jego książkach nie jest oczywiste) baśń, ściślej: jej kuzynka spokrewniona z minorowym duchem utworów braci Grimm i Andersena, ze śmiercią na serio, z okrucieństwem i niesprawiedliwością wkomponowanymi w strukturę istnienia, z brakiem szczęśliwych zakończeń, z oddechem greckiej tragedii. Już na początku Epifanii pana Eliasza autor oswaja czytelnika z zawiłą materią swojej bajki. W opowiadaniu Pod sklepem w Oserdowie przestrzega:

Niektórzy będą wam […] mówić, że słyszą, że widzą, jak wszystko jest pod podszewką, że czują, jak dawne życie pulsuje, że nikt nie odchodzi na zawsze, że zawsze odradza się tu, w swoim miejscu, raz po raz. Ale nie wierzcie im, nie słuchajcie. To, co słyszą i widzą, to oni sami, ich wyobraźnia, miraż, fatamorgana. To są ci, którzy w płonącej cerkwi rodzą feniksa, z rozpadającego się sklepu budują akropol, na ławeczce pod sklepem sadzają grecki chór. To ci, którzy zaludniają przestworza i demonizują pustki. Stwarzają światy i zaraz unicestwiają je. Nie wierzcie im. To wszystko bajka. Z tego wszystkiego jedynie prawdziwy jest Żółty Sklep Na Kółkach, który nigdy nie nadjeżdża.

We wspomnianej już Trosce odsłania się przed nami istota bajek jako tych, co żyją między ludźmi i które między ludźmi trzeba przeżywać. W ich jądrze mieszają się pradziejowe mity (choćby ten o żonie Lota, która zastyga w kamieniu, albo o Niobe, którą Zeus zamienia w skałę, żeby ulżyć jej rozpaczy po utracie dzieci) z codziennością otaczającą próg domostwa, polem, ugorem, wozem ciągnionym przez konia, przystankiem PKS. Niezwyczajne, niepospolite miksuje się ze zwyczajnym, wręcz trywialnym, jak sierść psa czy rozlane mleko, metafizyka z fizyką, abstrakcyjne z namacalnym – by uświadamiać, że nic nie jest powszednie, lub inaczej: to, co powszednie, również jest nadzwyczajne, a jedno i drugie przenika Tajemnica.

Dlatego narracja Epifanii porusza się w czasie tak, jak płynie on w książce: co pogości trochę w teraźniejszości, to się cofa, by pomknąć daleko w przyszłość. W bajko-opowiadaniach Gmiterka nic nie jest linearne: ani czas, ani zdarzenia, ani sny, pełne złowróżbnych przeczuć i koszmarnych, dręczących wizji. W Eliszce Bomersbach:

Topimy się w środku snu, w kołyskach, w łóżkach, w dziuplach wierzbowych i lipowych, w czarnej ziemi grobli, pod pierzynami chmur, w zegarach z kukułką, w łódkach z trzciny i w łódkach z kory brzozowej, w autobusach, pociągach, na dnie stawu albo rzeki, w gniazdach jaskółczych albo rybich pęcherzach, w brzuchu wieloryba. Giniemy, wśnieni w sen prawdziwy, samotny i bliski na krawędzi pustego peronu.

Oniryczna aura Epifanii nasuwa skojarzenie z bujającym w obłokach absurdu światem autora Sklepów cynamonowych (Gmiterek podkreślił ten związek, nadając pierwszemu opowiadaniu zbioru tytuł Pod sklepem w Oserdowie). To właśnie Bruno Schulz zauważył, że w języku polskim nie ma określeń na stopień realności i jej gęstość. A skoro nie ma – zdaje się podążać tym tropem twórczość obydwu autorów – to hulaj pisarska duszo, wszystkie baśnie dozwolone, z ich prawdą i niewiarygodnością, z ich przetykanym jasnymi pasmami mrokiem, z ich paraboliczną melodią, przyciąganiem, fascynującą bezednią i zapasami dobra ze złem, w których dobro odwiecznie biegnie za swym przeciwieństwem, by potwierdzać własne istnienie. Bajka, baśń staje się językiem życia, świadectwem jego realności. Życie jest baśnią. Baśń jest życiem.

Życie jako śmierć

W najodważniejszym przekazie życia-baśni dokonuje się odwrócenie ustalonego porządku spraw tego świata, zgodnie z którym śmierć następuje po życiu, zatrzaskując za nim drzwi, redukując ostatecznie jego duchowy i materialny wymiar do wymiaru nagrobka. Gmiterek obdarowuje śmierć odmiennym posłaniem. Dzięki niej umarli, którzy „są już po wszystkim”, wszystko wiedzą, należą do wszystkich, karmią nas bezcennym pokarmem: pamięcią. Co więcej, na ich historiach, doświadczeniach, emocjach budujemy swoją zbiorową i jednostkową tożsamość, dlatego:

To tobie i nam potrzebne są imiona. Bez tego zapomnielibyśmy, kim jesteśmy – tłumaczy narratorowi Śmierci z Tarnoszyna tajemnicza babcia Olga. – Nie umielibyśmy nazwać swoich dzieci. To dla nich, dla przyszłości stawiasz te krzyżyki po opuszczonych cmentarzach.

Tak pojmowana śmierć, wszechobecna, najważniejsza i wieczna, urasta do największej mocy istnienia. Tak naprawdę nie ma życia, tylko śmierć.

Na roztoczańskich Kresach taki wniosek jest uprawomocniony. Wszak to tutaj – pamiętamy – gęstymi lawami przelewała się krew. To tu cmentarzyska obejmują wydarzenia wojen i tego, co między nimi, a gleba pielęgnuje wielojęzyczne szczątki pomarłych. Tu śmierć jest praosiedleńcem, starą, najbliższą sąsiadką, z którą babcia Olga (czy aby sama nie jest śmiercią?) gawędząc filozoficznie o ludzkim losie, przemawia tak:

Każdy mówi: „Moja, moja śmierć”. Każdy ze swoją śmiercią się rodzi i w swojej śmierci umiera. To dlatego tyle jej jest na tym świecie. A u nas to już specjalnie dużo. Z całego świata śmierci u nas żyją.

W opowiadaniu Kantata życie, które od zarania dźwiga w bagażu śmierć, wcielone w postać Komiwojażera, podróżuje pociągiem zmierzającym od stacji A do stacji B, zawieszonym gdzieś w nieskończoności. Komiwojażer, wieczny tułacz, król żelaznych dróg, wybiera los Syzyfa: w wędrówce, drodze donikąd, próbuje zrzucić ów ciężar nieuchronności, jakim jest kres. Najpierw ulega złudzeniu, że podróżując przez pewien czas, jesteśmy poza czasem i poza przestrzenią, jednak na koniec przyznaje się do gorzko-słodkiej porażki:

Z dzisiejszej perspektywy widzę, że to pragnienie zmiany nieodwracalnego uczyniło ze mnie podróżnika. Pragnienie niemożliwe i nigdy nie zaspokojone. Ale tylko takie pragnienia powodują, że chce się żyć.

Bo świadomość śmierci nadaje życiu bezcenną wartość. Nobilituje je do kategorii daru. Życie – pełne, soczyste, z krwi i kości – syci się śmiercią.

Życie jako zmartwychwstanie

Ale Epifania pana Eliasza to nie płyta nagrobna. Przecież nic nie jest w niej martwe, nawet śmierć. Kipią tu emocje, ostrzą się zmysły, piętrzą zapachy: malin, suszonych gruszek i jabłek, żywicznej sosny. Przecież to dzięki zmysłom potrafi powstać z martwych najodleglejsze w czasie zdarzenie, to w ich błysku wskrzeszają się rysy dawnej twarzy, następują epifanie. Pan Eliasz z tytułowego opowiadania nie nosi rękawic, dotykiem uwiarygadnia istnienie rzeczy, „jakby był niewidomy i musiał każdą rzecz z osobna dojrzeć opuszkami palców”.

Plastyczne, sugestywne opisy zmysłowych doznań nie ustępują tym, jakie znamy z dzieł najznakomitszych literackich mistrzów, na przykład Antona Czechowa, który – jak Gmiterek – z zatrzymanego na moment detalu (słynny cień wilka przemykający groblą w księżycową noc) wyczarowuje obraz całości, nastrój chwili. W Trosce:

Kropla maliny spadła na wierzch jej dłoni, wsączyła się w szczelinę pergaminowej skóry, w niebieskie, cienkie jak włos żyłki, i popłynęła w głąb…

W innym miejscu bohaterka uświadamia sobie, że:

Znała ten zapach. Przypomniała go sobie. Był głęboki jak jar.

Eliszce Bomersbach:

Koń […] leży na boku z łbem zadartym w niebo. We wnętrznościach, które wypłynęły z rozszarpanego brzucha, rzuca się ryba. Biały brzuch ryby odbija refleksy światła.

***

Duch Czechowa rozsnuwa się szczególnie właśnie w Trosce, gdzie narratorem jest przybłąkany do domostwa pies, jak i w Eliszce Bomersbach, panoramicznym opowiadaniu przywołującym klimatem i rozmachem piękny, nostalgiczny utwór Czechowa Step.

To właśnie nostalgia zespala rozdziały Epifanii tak, jak dotyk matczynej dłoni przeprowadza przez mrok i bez-granice wymiarów, bo:

Tu wszystko splata się i trudno jest oddzielić siebie od reszty. Ta ziemia jest żywa, pełna wspomnień i pragnień.

I to ona, tęsknota, sprawia, że tworzą się łańcuchy wskrzeszeń. Autor-Wskrzesiciel, biegły w najtajniejszej sztuce zmartwychwstawania, zaprasza nas na spektakl odradzania człowieka z cienia, wsi i miasteczek z załomu światła. Epifania pana Eliasza to wyjątkowe w literaturze współczesnej dzieło o sile tęsknoty.

Moja matka Adela, urodzona w Lubyczy Królewskiej, na pograniczu kultur, zmarła 13 stycznia 2024 roku w Gdańsku. Oprócz tęsknoty nic nie miała. Na podobieństwo leciwej bohaterki Troski jedynie w niej znajdywała ukojenie. I powędrowała ze swą tęsknotą na sam koniec, „gdzie jest jakiś świat, który jest prawdziwy”. Teraz tęsknota jest tylko moja.

Robert Gmiterek, Epifania pana Eliasza, Libra Pl, Rzeszów 2023

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Cudotwór, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 251

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...