Gwiazda
Gwiazda nie bywa źle skrojona.
Byłaby u stóp,
przypadkiem,
gdyby zaświecił jeż,
a on kulka też.
Jej kolce ze sobą się nie krzyżują
jak ludzkie pojazdy w katastrofie,
i w duszy pojazdy, moje i twoje,
albo jak pies, ze smyczy zerwany,
pysk w pysk z monstrum, z ludzkim bąkiem jezdni,
i jak na potrzaskanym rondzie w posadzce filiżanka,
z którą nie mogę już iść w mocnej bliskości,
zwyczajnie, pachą kciuka pod jego pachę,
bo odwiązuje się dłoń,
bo jej uchwyt codziennie samowolnie rozkudłany.
Jest. Jest ładność na niebie, wciąż moim.
W naszej górze wszystko jest dobrze.
Tak. Wiem. Kolizje i tam bywają.
Ale one nie moje.
Lepiej znam co innego.
Czuję własny ochłodzony szkielet.
I starość, całkowicie nieznaną.
–
Tyle razy już się żegnałam z życiem.
W którąś chwilę na pewno trafię.
To jest pewność doskonała, i krańcowa,
jak osoba bez osoby,
co tkwi we wspomnieniu, we śnie,
jakby miała wolę życia i życie.
Jakiekolwiek. Gdziekolwiek.
A jak za życia, wybiera najbliższe tobie.
To ta pewność: cień osoby:
chwila chwały cienia.
I cień przez zęby pije ziemię.
A ona się osadza.
–
Więc chwilo, ta chwilo, podściel swoją dłoń pod ból,
pod myśl, zajętą bólem.
Sekundą bólu tykaj w sukno,
w filcu zwały.
W coś, co zgłuszy i podstawę.
Podstawę tego świata – mękę końca.
Umiesz to. Ale ja to wiem niepewnie.
Prosi cię o to szkieletu blada gwiazda,
co się rozwinęła wzdłuż, w znużony sobą
kropiący ramionami deszcz, od wczoraj niezdarny.
Moja jesteś, chwilo. Należysz do mnie…
jak własna skóra, którą ściągnięto i uszyto na miarę,
z maską, czapką, z rękawicą.
Zimitowano
w uścisk, jakiego poza tobą nie umie nikt
i nie zna jego reguł.
Moja chwilo, tylko moja, że umiesz oblekać uściskiem,
to wiem na pewno.
Wspaniałe dzieło, po którym co?
Na jak długo ubierzesz się we mnie
Chwilo Perfekcjo?