Król Błystek
Byliśmy krasnoludkami. On – królem Błystkiem, ja – Koszałkiem Opałkiem. Obaj jak na swój wiek wysocy i rozwinięci, pomimo wspaniałych kostiumów wykonanych przez naszych rodziców, niezbyt chyba pasowaliśmy do tych odpowiedzialnych i eksponowanych ról. Każda klasa podczas wiosennego festiwalu miała przedstawić postaci z jakiejś bajki; my, wówczas czwartoklasiści, wybraliśmy, a może, co bardziej prawdopodobne, wybrał ktoś za nas, bajkę Konopnickiej o krasnoludkach i sierotce Marysi. I tak już ponad trzydzieści lat stoimy obok siebie. On w długim płaszczu cętkowanym kropkami z waty, w koronie z tektury i pazłotka, z berłem wykonanym z tłuczka do ziemniaków. Ja w jakiejś dziwnej rubaszce, w fantazyjnej czapce z pomponem, z brodą zrobioną z pakułów, w oprawkach okularów, z gęsim piórem za uchem i kałamarzem przemyślnie przytroczonym do paska, z wielką księgą pod pachą. Stoimy poważni, bowiem majestat monarszy i dostojeństwo nadwornego kronikarza nie pozwalają nam przychylić się do próśb o to, abyśmy się uśmiechnęli. Na wmawianie nam, że zaraz wyleci ptaszek jest już stanowczo za późno. I tak stoimy nieruchomi, obaj dziesięcioletni... Przed nim siedemnaście lat życia. Przede mną... Bóg raczy wiedzieć.
Jakiś kinderbal w tym samym chyba czasie. On jest kowbojem, ja Indianinem. Koniec podstawówki i pamiątkowe zdjęcie całej klasy. Stoimy obok siebie wyraźnie znudzeni. Potem ogólniak. Jakieś wycieczki, jakieś zawody sportowe, jakieś zbiorowe zdjęcia w klasie i przed szkołą. Wreszcie studniówka. Garnitury, muszki, wieczorowe kreacje dziewcząt. Polonez. Zagryzamy języki, żeby nie pomylić kroku. Ja z Marylą, on z Mirką. Dziewczęta przeczuwały, że bal może okazać się koszmarem, więc z odpowiednim wyprzedzeniem rozpoczęły naszą taneczną edukację. Zbuntowaliśmy się przy tangu. Jeszcze studniówka. Siedzimy przy zastawionym sokami stole. Ja przytulony do mojej ówczesnej miłości, on stoi za nami i stawia mi na głowie solniczkę. Potem pustka. Obaj znikamy.
Mieszkał z matką i babcią w ogromnym, starym domu wzniesionym jeszcze przed pierwszą wojną światową. Dom ten, stojący na obrzeżach miasta, nazywano “Domem rządowym”, gdyż zbudowano go za generał-gubernatorskie ruble dla miejscowych czynowników; kiedyś mieszkała w nim moja prababka, wdowa po urzędniku komory celnej, ale nigdy nie dowiedziałem się, które z mieszkań zajmowała. Mieszkania były tam obszerne. On miał własny pokój, ja swój pokoiczek dzielić musiałem ze starszym bratem. Lubiłem do niego przychodzić. Przyciągało mnie to stare mieszkanie, nawet jego tajemnicze zapachy, których nie było w moim domu. Bzy i malwy pod oknami, chyba też maciejka w ogrodzie, ale przede wszystkim dziwny, lekko gorzki, ciężki zapach przeszłości. W moim mieszkaniu od nie tak znów odległego początku jego istnienia mieszkaliśmy tylko my. Jego mieszkanie miało historię i w niczym nie dało się przyrównać do klitek ze ślepymi kuchniami w gomułkowskich blokowiskach.
Byliśmy właściwie nierozłączni. Dorastaliśmy razem. Rywalizowaliśmy z sobą, ale była to – co nieco dziwne zważywszy wiek – szlachetna rywalizacja, z rzadka tylko – co jeszcze dziwniejsze zważywszy wiek – uciekająca się do argumentów siłowych. Godziliśmy się łatwo. Gdy byliśmy ministrantami bez trudu osiągaliśmy satysfakcjonujące obie strony porozumienie: gdy on z mistycznym prawie uniesieniem wymachiwał kadzielnicą, ja wszystkie swe władze fizyczne i umysłowe angażowałem w czynność potrząsania dzwoneczkami, zaś gdy on przy graduskach dzielnie uwijał się z pateną, ja niemniej dzielnie składałem paramenty starając się nie pomylić ich kolejności. Wtedy postanowiliśmy zostać księżmi. Na przeszkodzie spełnieniu tego zbożnego zamiaru stanęły jednak kobiety; w jego przypadku stanęły nawet dość wcześnie. Nie było na nie sposobu. Nie odstraszał ich ani trądzik młodzieńczy, ani nasza bezdenna głupota i egoizm. Stało się, co musiało się stać. Wszystko, czego wówczas nie rozumiałem, zapowiadało tragedię. Wszystko, czego wówczas nie dostrzegałem, wyraźnie wskazywało na katastrofę.
Po maturze trzeba było podjąć jakąś decyzję. Próbowaliśmy zastanowić się nad naszą przyszłością na stercie koksu w szkolnej piwnicy. Dyskutowaliśmy i snuliśmy najrozmaitsze plany sztubackim obyczajem tamtych czasów pociągając z butelki jakiś obrzydliwy płyn, którego dziś, nawet za dużą dopłatą, nie wziąłbym do ust. Potem, zdaje się, wymiotowaliśmy. Ja byłem zdecydowany, on do ostatniej chwili nie wiedział, co z sobą zrobić. Wybrał Wyższą Szkołę Marynarki Wojennej, ale nie zgłosił się na egzaminy, choć miał duże szanse. Tą szansą był wuj komandor. W pewnym sensie wykorzystał jednak tę szansę, bo wojsko nagle straciło wszelkie zainteresowanie jego osobą. Skończył jakieś pomaturalne studium budowlane, nie wiedzieć po co, bo ta akurat dziedzina najmniej go interesowała. Może dlatego, że w pobliżu nie było niczego innego, a on nie chciał nigdzie wyjeżdżać? Miał po temu powód. Ten powód był prześliczną dziewczyną. Ożenił się z nią z wielkiej miłości i z wielkiej miłości umarł.
Nie pamiętam jej zupełnie. Jej obraz wyblakł, zatarł się i przepadł jak tyle innych. Była piękna. To jedno jest niewątpliwe. I ambitna, bardzo ambitna. Chyba także silna i konsekwentna. Miała to wszystko, czego brakowało jemu. Miała też matkę, bodaj jeszcze bardziej ambitną i konsekwentną, która szczęścia córki upatrywała gdzie indziej i ten mariaż uważała za pomyłkę, którą da się jeszcze naprawić. Podobno (piszę “podobno”, bo nie znałem jej) ludzi postrzegała przez pryzmat wykształcenia, pozycji społecznej i statusu materialnego, on zaś był intendentem. Nieraz spotykałem go na targowisku kupującego całymi workami marchewkę, ogórki czy kalafiory, widywałem w sklepach, gdzie hurtowo kupował mydło, pastę do podłogi, papier toaletowy. Nie narzekał. Taką miał pracę i wykonywał ją rzetelnie, z wrodzonym sobie urokiem, jakimś dziwnym powabem zjednującym mu wszystkich wokoło. Był szczęśliwy, choć nie miał mieszkania, samochodu, perspektyw. Był szczęśliwy, bo – jak mi się dzisiaj zdaje - każdego dnia kochał coraz mocniej, czulej, prawdziwiej i to uczucie wynagradzało mu wszystko inne, czego w życiu nie zaznał. Może nawet nie chciał mieć niczego, ani nikogo innego? Był szczęśliwy jak dziecko. Może był wiecznym królem Błystkiem? Może był stale dziesięcioletnim chłopcem? Może nie umiał albo nie chciał być kimś innym? Może jego niedojrzałość była racją jego istnienia, tarczą, którą osłaniał się przed losem i rzeczywistością? Może to, co niejeden uznałby za słabość, było jego siłą? Dlatego trwał, dopóki to trwanie można było jakoś, obojętnie jak, racjonalnie czy irracjonalnie, uzasadnić.
Kiedy żona od niego odeszła, odebrał sobie życie.
Był lipiec. Cmentarz położony na zboczu wzgórza naraz gwałtownie spadał w dół, w stronę sadu jego ciotki, do której w dzieciństwie chodziliśmy na jabłka, choć przede wszystkim chyba po to, aby móc bezkarnie łazić po drzewach. Za sadem, wtedy już zdziczałym, widać było zarys rzeki. Nieśliśmy go. Było nas sześciu zupełnie niedobranych wzrostem. Kołysał nam się na ramionach, chybotał i ciągle przechylał tak, jak gdyby nie chciał się zgodzić na to, co miało się stać za chwilę, jakby nie chciał odejść całkiem, jakby nagle spadła na niego świadomość, że niczego po sobie nie pozostawił. Niczego w czym mógłby przetrwać. Tylko pozłacane litery imienia i nazwiska obok innych imion i nazwisk. Nie mówiły nic nikomu. I niczego nie powiedzą. Kiedyś zejdzie z nich sztuczne złoto i pozostaną tylko równo wyżłobione w kamieniu rysy.
Często przejeżdżam obok jego domu. Bramka jest zamknięta. Ogródek przypomina chaszcze. Z zatrzaśniętych drewnianych okiennic opada farba. Nikt tam nie mieszka, ale pewnie ktoś płaci za mieszkanie. Matka? Oszalałą z rozpaczy zabrała do siebie siostra. Babka od dawna nie żyje. Więc kto? Czasami staję przed tą bramką. Jest zamknięta na łańcuch spięty zardzewiałą kłódką. Bzy ciągle kwitną, ciężkie kiście fioletu uginają gałęzie. Podobno w nocy ktoś zapala tam światło. Jego wąskie smugi prześwitują przez szczeliny w rozeschłych okiennicach.