Marsz
Pamięci Saturnina Schreyera – mojego ojca.
Idą w kolumnie, idą pasiaki,
stukają w górskiej ciszy drewniaki.
Z przodu pcha taczki garstka wybranych,
na nich bagaże są esesmanów.
W tyle kolumny słabi i chudzi,
to „Muzułmanie” – szkielety ludzi.
Gdzie idą gnani krzykami „Schnel”?
Nie ma nadziei, wiadomy cel.
Co chwila duch się w ciele poddaje,
ktoś od kolumny z wolna odstaje,
za nim esesman z krzywym uśmiechem.
Strzał się rozlega potrójnym echem.
A wokół szczyty białe i lśniące,
zbocza zielone, strumienie rwące,
piękno alpejskie – jak dar od Boga.
Oczy skazańców zaślepia trwoga
i głód szarpiący, bliskich wspomnienie,
lub krok bez myśli i otępienie.
Lecz ktoś z kolumny podnosi oczy,
syci się krasą alpejskich zboczy,
chłonie natury urok niezwykły.
Czy pierzchła męka, czy lęki znikły?
Czy jest fantastą, jest nienormalny?
Nie chce spoglądać na świat realny?
Jak w bajce nadszedł dzień wyzwolenia.
Prosimy ojca by snuł wspomnienia.
Co nam przekazał? Czy wizję czarną,
litość i zemsty zatrute ziarno?
Mówił o ludziach, którzy przeżyli,
o grozie, lęku, o… pięknie chwili.
Był realistą, katów dostrzegał,
lecz wielbił piękno ziemi i nieba.
W młodości chciałem iść w jego ślady,
walczyć bez gniewu, bez żrącej zwady.
Bronią mą nieraz bywały żarty –
jego humoru wpływ nieodparty.
Gdzie jesteś teraz? Na jakim szczycie
patrzysz w doliny i chwalisz życie?
31 III 2020