Miłość w Baku
Krzych odszedł nagle, bez pożegnania; nawet nie wypiliśmy ostatniego, pożegnalnego piwa albo to, które było ostatnie, wcale nie miało być ostatnie: to, które stało się ostatnie, miało być tylko jednym z wielu.
Pośród okruchów wspomnień, które co rusz do mnie przylatują, raz wznoszą się wysoko, krążą nade mną, czasami wirują, chyba najczęściej przypomina mi się historia Krzycha, gdy na początku lat osiemdziesiątych, będąc w najlepszym życiowo czasie, mając lat dwadzieścia kilka, pojechał na turniej szachowy do azerskiego Baku. Nieraz zastanawiałem się, jak to jest, że w tamtym trudnym czasie, gdy ster władzy był w rękach generała Jaruzelskiego i innych komunistycznych dygnitarzy, i gdy wielu Polaków patrzyło z nieukrywaną zazdrością na Zachód Europy, on szukał szczęścia na Wschodzie, w tajemniczym i odległym kraju Azerów.
Najczęściej rozmawialiśmy w jego ciasnym mieszkaniu, ulokowanym w wielgaśnym wieżowcu, w jednym z największych w Bydgoszczy, w którym mieszka chyba z tysiąc osób. Jadąc na turniej do odległego Baku, Krzych musiał przesiąść się w Moskwie: tam oczekiwał na kolejny, bezpośredni już lot do stolicy Azerbejdżanu. Z tego, co mówił, w Moskwie oprócz Kremla, kilku muzeów i galerii sztuki, największe wrażenie zrobił na nim cmentarz Nowodziewiczy. Na tym cmentarzu pochowani są znani Rosjanie, pisarze, aktorzy, konstruktorzy, kosmonauci, lekkoatleci, ale Krzych zwrócił uwagę na groby komunistycznych dygnitarzy: Leonida Breżniewa, Klimienta Woroszyłowa, Łazara Kaganowicza czy Wiaczesława Mołotowa. Pamiętam, jak mówił o tym trzecim z wymienionych, że był onz pierwszego, rewolucyjnego miotu, z czasów Włodzimierza Iljicza i że żył długo, prawie sto lat. Najbardziej zaś bolał nad tym, że współautor IV rozbioru Polski i prawny likwidator niepodległości republik nadbałtyckich, Wiaczesław Mołotow, ma taki piękny grób, że przeżył wszystkie czystki stalinowskie i też dożył sędziwego wieku. Widział w tym jakiś elementarny brak sprawiedliwości: jakby złe duchy osłaniały złych ludzi, a dobro było w odwrocie, dobrzy byli temu światu niepotrzebni.
Turniej szachowy w Baku miał postać kółka – jak zwykł mawiać Krzych – to znaczy, że każdy z zaproszonych szachistów grał z każdym. A to też znaczy, że szachistów nie mogło być zbyt wielu, co najwyżej kilkunastu: za to z różnych federacji, bo poza Polską, na pewno byli tam też przedstawiciele Wielkiej Brytanii, Rumunii, Jugosławii, no i oczywiście najliczniejsi szachiści z ZSRR. Krzych opowiadał mi, że kilka lat wcześniej turniej ten wygrał wielki, wschodzący talent radzieckich szachów – Garri Kasparow.
Pamiętam, jak śmiałem się, gdy po wylądowaniu w Baku Krzych wsiadł do taksówki i pojechał do wyznaczonego mu przez organizatora turnieju hotelu, jak mawiał: „Только для иностранцев”. Pogawędził chwilę po rosyjsku z taksówkarzem, a tamten miał mu powiedzieć: „Widzisz pan, tam w zatoce, te szyby naftowe? Przed wojną należały do mojego dziadka. A ja, biedak, muszę jeździć na taryfie”. Przyznaję, że po latach wydaje mi się to mało prawdopodobne, żeby w komunistycznym kraju taksówkarz obcemu pasażerowi skarżył się na ustrój, a przyznawanie się do dziadka kapitalisty mogłoby skończyć się źle, gdyby pasażerem okazał się jakiś konfident, czy lubujący się w pisaniu raportów urzędnik. Ale tak Krzych to zapamiętał i przekazywał innym, co zawsze wzbudzało powszechne rozbawienie. Ludzie, którym opowiadał tę historię, słuchali go żywo, bo Krzych był dla nich najoryginalniejszy ze wszystkich znanych oryginałów. I również gdy grał w szachy, zawsze przy jego partiach gromadzili się gapowicze, bo wiedzieli, że tam, gdzie gra Krzych, są prawdziwe emocje i wszystko może się zdarzyć, a pozycja często zmieniała się jak w kalejdoskopie, bo Krzych grał ostro, miejscami wręcz brawurowo, czym zjednywał sobie sympatię. Pamiętam, że niektórzy nawet mówili, że tam, gdzie gra Krzych, to „wszystko fruwa”. Chodziło oczywiście o lekko zadziorny, a może wręcz nawet zawadiacki styl gry Krzycha, który za swoim ulubionym szachistą radzieckim Michaiłem Talem uwielbiał atakować, grał ryzykownie i często nie tracił czasu na obronę, tylko starał się stwarzać ciągłe zagrożenie, tak że przeciwnik nigdy nie mógł się czuć bezpiecznie.
Ale w Baku, w tym egzotycznym miejscu, stało się coś bardzo dziwnego, a mianowicie Krzycha nawiedził tajemniczy sen. A rzekł mi kiedyś tak: „Pewnej nocy miałem dziwny sen, bardzo ostry, drapieżny, krew lała się szerokimi strumieniami. Wiem tylko, że we śnie bardzo się bałem i pojawił się ten komunikat, że gdybym mógł go zapisać, rano obudzić się, a potem na kanwie tego snu napisać książkę, byłby to murowany bestseller. Ty i te twoje marne książeczki wydawane w podłych wydawnictwach, te opowiastki i smutne wierszydła, to nic w stosunku do tego, co ja mógłbym napisać, kim ja mógłbym zostać. Już widziałem swoje nazwisko na okładce książki, widziałem oczami wyobraźni siebie w eksponowanym miejscu na spotkaniach autorskich i nie tam na takich spotkaniach jak te twoje, biedne, osiedlowe, że ty jesteś jak skończony frajer, musisz bulić za wszystko, ale takie porządne, z nabitą salą i z wysokim honorarium autorskim. Ale gdy się już obudziłem, to po śnie nie zostało mi nic, tylko – zastanowił się przez chwilę – tylko tytuł: «Miłość w Baku» i ta straszna myśl, która dotarła do mnie tuż po przebudzeniu, że to, co wyśnione, jest wspaniałe i doniosłe, a to realne, to, co rzeczywiste, to banał, to nic niewarta jałowość”.