27.04.2022

Plener

Plener tętni. Po kolacji artyści polegują w prowizorycznych pracowniach, na które adaptowano klasy szkolne. Wszędzie twórczy bałagan: na korytarzach i w klasach porozstawiane sztalugi, blejtramy w kątach, walające się na parapetach farby. W niektórych pracowniach stoją polowe łóżka, w innych są tylko dmuchane materace, a na nich śpiwory. Na jednym z nich, na samym środku, w pracowni pana Marka dogorywa dziennikarz z Zamościa. Koloryt koczowiska, feeria barw, baśniowy zestaw układów przestrzennych.

Piśmienny zagląda przez okno. Pan Marek wygodnie trawi na sąsiednim, dmuchanym materacu, sącząc winko. Przy sztalugach pani Basia. Za nią, na krześle, artysta z Ukrainy o imieniu Myrosław, który popadł w amok bezwzględnej dyskusji. Nie odpuszcza żadnemu podpuszczeniu, nadaje jak najęty. Zaciekawione towarzystwo, w liczbie siedmiu osób, oblega wszystkie możliwe do przysiadania i leżenia kąty, podsłuchując w milczeniu. Też sączą czerwone wytrawne. Tylko pan Heniek z Waldierem grzmocą czystą, bo winko, wiadomo, zakwasza. Wolą czuć się dobrze. I dobrze! Ich wybór.

– Człowiek powinien być samotny, bo jest samotny – powiada artysta z Ukrainy. – Każdy jest odosobniony. Stado jest potrzebne tylko dla niższej hierarchii. Do ludzi nie tęsknię, odbieram ich bioprądy i biorę ich energię albo daję im swoją, i wtedy źle się czuję. Jeżeli człowiek robi sztukę, nikogo nie potrzebuje. Są okresy, kiedy człowiek przechodzi bunt, że nie potrzebuje nawet siebie samego, że sam sobie przeszkadza. Chce tylko dojść do czystości odbioru.

– A ludzi lubisz? – pyta pani Basia.

– Nie znam takiego słowa, lubię czy nie lubię. Współczuję ludziom. Czuję innych jak siebie samego. Bardzo lubię, kiedy człowiek coś robi. Wtedy odbieram go przez jego pracę. Jestem gotowym malarzem i poetą, mam swoją koncepcję. Mówię o męce człowieka, Chagall na przykład o tym nie mówi.

– To dobrze ci – rzuca z barłogu pan Marek.

– Tak. Zatracam się w sztuce, dlatego nie potrzebuję drugiego człowieka. Żyjemy w innych wymiarach, w tym rzecz. Rozmawiam z tobą – kiwnął głową w stronę Basi – i widzę, że pomiędzy nami jest przepaść.

– Prowokuję cię – odzywa się pojednawczo Baśka – ale trochę ci nawet zazdroszczę. A dwadzieścia lat temu nawet bardzo bym ci zazdrościła. Dziś dla mnie przedmiot sztuki, który zostaje, obiekt, nie jest już taki ważny. Jest tyle rodzajów życia sztuką… Pewnie czujesz się rasowym artystą?

– Nazywam siebie mnichem, kapłanem…

– Znam człowieka, malarza, którego życie wciąga od czasu do czasu: jedna żona, druga. Po drodze jeszcze inne kobiety. Męczy się, bo chciałby być dobry dla wszystkich…

– Nie powinien tego robić: ma sztukę, i tyle! Masz dzieci?

– Mam syna. Z mężem byłam trzynaście lat. A powinnam pięć. Też potrzebuję rysować, malować, ale lewituję w innych momentach.

– Mnie interesuje tylko punkt oporu człowieka i materiału. Pokonywanie oporu jest istotą sztuki. Interesuje mnie rozmawiające światło: światło odkrywa dla ciebie wszechświat i drugiego człowieka. Nie potrzebuję nikogo lubić ani ktoś mnie, żeby przemawiać wspólnymi dla nas instynktami, archetypami.

– No dobra, a forsa? – pyta ktoś z kąta.

– Złoto to grzech. Klasyczna tęsknota do odkrycia alchemicznego. Trudno być artystą-człowiekiem, ponieważ można istnieć poza obrazem, poza lustrem. Jego gwiazda istnieje po tej stronie, a on widzi wszystko, co dzieje się po tamtej. Śmierć roztarł pomiędzy palcami, w dłoniach.

– Śmierć…? Czym dla ciebie jest malarstwo, językiem? – pyta Basia.

– Jest archetypem…

– Dlatego, że tego nie odebrał – znowu odezwał się ktoś z kąta.

– Tylko malarz może tak powiedzieć – broni Myrosława Basia.

Ale on zdawał się zupełnie nie przejmować latającymi po sali piłeczkami pingpongowymi. Dalej mówił swoje.

– Jest obraz i światło, które ma jądro. To słoneczny system. Świątynia słonecznego albo księżycowego systemu, taką pracę napisałem. Chodzi o odbiór światłocieni, które odczuwamy. Księżyc to siła emanująca inną energię, tak jak słońce. Trzeba ją odbierać w taki sam sposób, jak kobieta odbiera ciążę. Człowiek o cienkiej aurze odczuwa także miesiączkę.

– Światłocienie księżyca są inne od światłocieni słońca – zauważyła pani Grażynka, znana okultystka.

– Tak! To widać w obrazach: odbieranie ziemi w fioletach, błękitach, odbieranie słońca w czerwieni. Tego się nie można nauczyć w szkole. Można to zgłębić, dotknąć, ale musisz tego chcieć, skupić się. To dotykanie tajemnicy, magii. Mieliście takiego malarza, Wyczółkowskiego, on to czuł… Sztuka może być taka sobie, ale może dotykać tajemnicy. Chrystianizm ogłupił, zubożył nas. Chrystus nie doszedł do doskonałości szlakiem medytacji. Nie jest związany z Ziemią.

– Skąd wiesz, że nie doszedł?

– Widzę po jego słowach.

– A ja widzę, że właśnie doszedł. I że jest związany z ziemią, z ludźmi, bardziej niż jakikolwiek myśliciel w historii Ziemi. Za prosta jest dla ciebie ewangelia?

– Lubię ewangelię, bo jest poezją. Lubię poezję. Chrystianizm zabrał nam rzeczy, które tkwiły w nas od korzeni: wiarę w Ziemię, Księżyc, Ogień, Wodę. Sprowadził wszystko do problemów człowieka. To o wiele za mało, przed tym byliśmy, Słowianie, mocni. Dziś – jak byśmy nie mieli nóg.

– Może żywioły, które wymieniłeś, nie są dla nas wszystkim, jak kiedyś, a wchodzą tylko jako drobna część tego, co przyniósł ze sobą chrystianizm? Nie jest tak?

– Drodzy państwo – zaczął z wielką powagą pan Marek – wymieniliście poglądy bardzo osobiste, na bardzo osobiste zagadnienia. I wydaje się, że cała dyskusja nabiera zbyt osobistego charakteru jak na dzisiejszy wieczór, który wcale nie jest aż tak osobisty.

Zwolennik Perkuna i Swarożyca zaczął przekładać rysunki w swojej teczce.

– Pochylasz się, Basia – kontynuował artysta Myrosław – i mówisz: to jest rysunek doskonały, a to – gniot. Ja bym tego nie trzymała. A ja trzymam! Nazywam to oporem materiału. Moje banalne rysunki mają takie głębokie korzenie, zwłaszcza jeśli idzie o ukraińską kulturę. Imponujące! Na przykład Księżyc-kobieta albo trójkolisty ptak. Symbolika energii słońca, księżyca i człowieka. Trzy koła, które stanowią magiczny szyfr. Cyfra trzy to archetyp obrazujący wzajemne oddziaływanie energii.

– Jaki jest twój żywioł?

– Mam wszystkie żywioły.

– W równych proporcjach?

– Tak, jestem harmoniczny.

– Szczęśliwy człowiek z ciebie.

– Nie bardzo.

Basia wyjęła rysunki z rąk malarza i zaczęła oglądać:

– Tak gołąbka może narysować albo wariat, albo… Ale ty nie jesteś wariat? – zapytała.

– Czasami jestem. Trzy razy zamykali mnie do wariatkowa za komuny. Takie miałem depresje. Ale dałem radę.

– No i dobrze! I dzięki Bogu, Ogniu i Wodzie – tubalnym głosem obwieścił pan Marek, który porwał się z wyra, zobaczywszy Piśmiennego za oknem. – Witamy przedstawiciela ludu pracującego tutejszej wsi oraz miejscowej inteligencji, czyli dwóch w jednym – zaanonsował. – Panie Mieciu! Właź pan przez okno, szkoda czasu na drzwi.

– Nie widziałem takiego podejścia. Tak zdeterminowanego, tak ostatecznego u jakiegokolwiek artysty – burknął ktoś z kąta.

– Miecio Piśmienny runął z impetem do piątej B, która awansowała do rangi międzynarodowego salonu sztuki.

– Zapraszamy! – Uniósł się pan Marek. – Lud pracujący i piśmienny przybywający skądkolwiek. Proszę państwa! – odczekał chwileczkę dla efektu – kto nie zna: oto pan Mietek Piśmienny, bardzo dobry dziennikarz. Naprawdę: bardzo uważny, inteligentny, chociaż, a może nawet dzięki temu, miejscowy!

I popatrzył z politowaniem na profesjonalne zwłoki leżące na materacu.

– A znamy się spod sklepu! – obwieścił triumfalnie. – Posiądź się bliżej przyjacielu.

I zrobił mu miejsce na krzesełku, za plecami pani Basi. Sam ulokował się tuż obok, na brzeżku materaca. Pan Miecio szybko oswoił się z sytuacją, ale ponieważ w ogólnosalowym szmerze informacyjnym nic się nie działo, wskazał oczami Myrosława:

– Wariat?

– Artysta. Będzie się pan musiał oswoić na całe dwa tygodnie – odpowiedział pan Marek. – O, tamten na korytarzu. – Pokazał gościa przez otwarte drzwi. – Razem pracowaliśmy w spółdzielni studenckiej Prosperimus. Brał wypłatę, szedł do Fafika i kiedy kelnerka podeszła, zamawiał dwadzieścia piw i dwanaście kaw. Taki komponent. „Ale nie od razu!”, prosił. Zobaczy pani, że wypiłem, proszę donieść. Włodzio ma na imię. Koło dziesiątej kawy i siedemnastego piwa zaczynał się rozglądać po sali. Jeśli kołatały się w mózgu resztki świadomości, wychodził. Jeśli nie, szukał pretekstu. Potrafił przewrócić stolik lub ściągnąć obrus z całą zawartością. Wstawał wtedy i czekał. Kto podszedł, był gaszony. Wykrzywiał usta w podkówkę, wydawał dźwięk: „Uuchch!”. I walił. Słynna była historia, kiedy na plac Litewski wezwano drugi radiowóz, żeby ujarzmić Włodzia. Oparł się plecami o baobab i z pianą na pysku czekał na milicjantów. „Bili mnie, ale nic nie czułem”, opowiadał potem. „Patrzyłem tylko, który podejdzie. Siek! I już go ni ma!” Milicjanci pospinali pasy, obiegli drzewo z Włodziem i tak go ujarzmili. Na drugi dzień, po wyskoku, Włodzio kupował bombonierę, kwiatki, chodził i przepraszał. W gruncie rzeczy to dobre chłopisko, dopóki nie wpadnie w szał. Wtedy potrafi odgryźć szyjkę od butelki, tylko kapsle strzelają. A chłopaki wieją po pożarowych schodach, kiedy zobaczą pojawiającą się na pysku pianę.

Ogólna rozmowa toczyła się już mniej interesująco. Dobrze schowani, za plecami pani Basi, obaj panowie prowadzili kuluarowy dyskurs.

– Dobrze chociaż maluje? – dopytywał pan Mietek.

– Tak jak pije: wysoko artystycznie!

– Tu, na wsi, też są niezgorsi artyści – zauważył pojednawczo Piśmienny. – Lepiej im w drogę nie wchodzić.

– Ale żyjecie po bożemu: cicho, spokojnie, w niedzielę do kościoła, nikt nikogo nie napastuje, nie podgryza. A że od czasu do czasu ktoś kogoś zdzieli przez łeb, normalne! Z nudów byście poumierali.

– Każdy mocuje się z własną bidą. Albo i rozwesela jak może. Połowa ludzi w Holandii, Belgii i gdzie tylko, reszta albo się buduje za zachodnią kasę, albo gzi się po kryjomu. Do mojej sąsiadki od czasu do czasu zajeżdża jakiś kutas z Lublina. Namierzyć nie można, po rejestracji widać. Szkoda jej, bo mądra i fajna. A mąż zasuwa na budowie w jakimś Amsterdamie, dom mają kończyć.

– Obić mu mordę, chociaż z drugiej strony, skoro ona sama chce? – zamyślił się pan Marek.

– Jak facet zostawia na pół roku kobitę i myśli, że ona z tęsknoty usycha, to tak wychodzi. Pół roku wytrzyma, a potem, to jak już matka natura zagra.

– Powinien pan pisać powieść, panie Piśmienny. Życie samo daje najlepsze pomysły. Wystarczy ładnie opisać, co samo przychodzi.

– Byłoby, byłoby o czym – odpowiada Piśmienny. – W niektórych jeszcze wojna siedzi, w innych bolszewizm, nie mówiąc o podsyrkach jeden drugiemu. Ja nawet taką teczkę mam, zapiski, notatki… na wsi wszystko jak w soczewce. Duże miasto rozmydla, rozprasza, a tu wszystko ma pan jak na dłoni.

– Pokaże pan tę teczkę? Może coś doradzę…

– Jasne! Dwa tygodnie temu robili w Tomaszowie weselisko. Do oczepin nie ma panny młodej. Znikła. Ktoś podszepnął panu młodemu, żeby zajrzał do apartamentu dla młodożeńców. Dziś nikt się nie żeni normalnie, w stodole czy remizie, tylko elegancko, w knajpach, pensjonatach. Jeszcze trochę, a będą zapraszali na godziny, jak na Zachodzie: przyjęcie weselne od siedemnastej do dziewiętnastej trzydzieści. Wali pan młody do apartamentu, a tam nieoczepiona żona w łóżku z jego własnym bratem!

– O, widzi pan, jaka zdolna! I to wszystko prawda?

– Najprawdziwsza. Nawet w gazetach podali.

– Podoba mi się ten powiat. Nie mogła zaczekać z tydzień?

– Teraz wszystko szybko, najlepiej hurtem. Następny taki przypadek: nakrył ojciec pana młodego. I też w Tomaszowie. Pierwszy drużba dmuchał pannę młodą na stojaka przy chojaku.

– To prawie bohaterki, takie Joanny Plater, albo D’Arc, panie Mieciu. Pójść do łóżka z obcym na własnym weselu, trzeba odwagi! Ale powiem panu: starzy ludzie są niedyskretni. Niestety, nie rozumieją młodych, ot w czym rzecz – zafrasował się. – Ale zdolne dziewczyny macie w powiecie, trzeba komisarzowi namotać, żeby co roku plener tutaj robił. Albo i ze dwa razy w roku! Podoba mi się, chociaż sam już coraz mniej z tych rozrywek korzystam.

– Ale nie jest pan chory? – zmartwił się Piśmienny.

– A skądże! Trzeba pracować na wieczność, Nobla i Warhowolca, czyli Endy’ego Warhola. To człowieka zajmuje. Chociaż tak naprawdę nic mnie to nie obchodzi. Raczej… Zacząłem dbać o wygody. Zwyczajnie nie chce mi się, panie Mietku. Sam pan wie, ile to krygowania. Ach, proszę panią, może pójdziemy tu, a może, proszę panią, tam, a cóż pani w tak pięknej okolicy robi, może jednakowoż dałaby się pani namówić na małe kwi pro kwo albo kawę. Kurde, nawet gieesów już nie ma! Kto ma na to czas? Nawet stary Fredro miał dość, chociaż w młodości musiał sporo materiału przerzucić.

– Poza tym stateczność zobowiązuje.

– Te seksogony, seksofile, seksożreje to najprzeważniej z dużych miast. Rozparzone to, rozbuchane. Pokaże łeb raz w telewizorze i już wydaje mu się, że uprawia wielką sztukę albo jest ważniejszy od samego Pana Boga. Zrobi nędzny felietonik i lata po mieście: dziennikarzem telewizyjnym jestem! A gamoń sepleni i we łbie pusto. A to tylko fiut nim kieruje i płytki rozumek. Sam pan widzi: z Lublina, daleko, a przyjeżdża do sąsiadki. Ile razy w miesiącu?

– A kto tam liczy.

– No! A nie mógłby znaleźć w Lublinie, na miejscu, seksogon jeden? Benzyny nie wypalać? Zadbać o środowisko naturalne? Na ulicach tyle bab i kto to wszystko pieprzy? Mógłby, ale kto nim kieruje? – zawiesił pytanie retoryczne w ciszy. – Ja myślałem panie Mietku, że tu macie tak poetycznie, lirycznie, nic tylko gumna i zagony, a tu proszę: Szekspir we wszystkich odmianach i dramatach! Zarżnęli kogo na zabawie? Oczywiście niechcący!

– Ze dwa lata temu szpadryną strzelił gościa w zęby, szczękę całą poharatał. Na drutach z miesiąc chodził. Może dłużej.

– No właśnie: pisać! Pisać!

– Czy mógłbym obejrzeć? – zapytał nieśmiało pan Mietek.

– I jasne! – ucieszył się artysta. – Niech sztuka idzie w lud.

Zaczęli chodzić od obrazu do obrazu. Żurnalista na materacu spał dalej snem umarłego.

– Wystawę zrobicie?

– A oczywiście! Kierownik szkoły z dyrektorem GOK zaplanowali wszystko, do ostatniego gwoździa.

– To Grottger?

– No proszę, znamy się na sztuce. Grottger, motywy z Grottgera! Ze dwadzieścia kilometrów stąd, w Dyniskach za Tomaszowem, kończył dwa ostatnie kartony cyklu Lithuania.

– Wiem, byłem. Nawet pisałem do tygodnika. Reprodukcje Grottgera wiszą w każdej szkole, a komuna zatarła wszystkie możliwe ślady po jego pobycie. Dwór spaliła UPA, ta dzielna partyzantka, co mordowała kobiety i dzieci.

– Panie Mieciu, nie wszystka, nie wszystka UPA, część! Teraz szukamy pojednania, porozumienia z sąsiadem.

Piśmienny spojrzał przenikliwie na malarza.

– Panie Marku – powiedział po raz pierwszy po imieniu – tu, na wschodzie, wszyscy wiemy, jak było. Tu nikt grobami nie będzie handlował, nie będzie usprawiedliwiał ani Niemców, ani Rosjan, ani Ukraińców. Mordowali, bestialsko, trzeba pamiętać. Wystarczy, że niektórzy Żydzi usprawiedliwiają Niemców, chociaż wytłukli ich sześć milionów. Teraz Ukraińcy zaczynają pisać, że wojna z polską armią podziemną to była wojna z terrorem. Rozumie pan? Niemieckie obozy śmierci nie były przejawem terroru, tylko polska partyzantka, która walczyła z najeźdźcą o wolność własnego narodu.

– Naprawdę tak piszą?

– Pan jest artystą, ma prawo nie wiedzieć.

– Nie lubi pan Ukraińców?

– To nie ma nic do rzeczy, lubię, nie lubię. Jeżdżę na Ukrainę, bo mamy tam kawał wspólnej historii. Oni ciągle myślą, że to tylko nasza historia, do głowy im nie przyjdzie, że sześćset lat życia razem to jednak wspólnota. Zła, dobra, ale wspólnota. To piękna ziemia z pięknymi kobietami; idziemy razem do nowego świata, ale nie mam zamiaru zapominać. Poza tym, co normalne w cywilizowanym świecie: trzeba zdać rachunek z tego, co się zrobiło. Oni jeszcze go nie zdali. Amerykanie w Wietnamie też byli katami, ale pisał o tym cały świat.

– Chyba pana sprowokowałem niechcący…

– W moim odczuciu to bardzo dobry obraz, głęboki: na przeżycia popowstaniowe nałożył pan wizję Katynia. Ciała pomordowanych, ułożonych w sągi… Rok 1863 i rok 1940, osiemdziesiąt lat minęło jak w mordę, a Rosjanie robią to samo: każda data to mord na polskiej inteligencji. Gilotynowanie narodu… I ten monochromatyczny klimat: żółć, biel i czerń. To naprawdę działa…

– Kurczę! Pan naprawdę wie, o co w tym chodzi! A co z dworem Skolimowskich, gdzie Grottger kończył Lithuanię?

– Po wojnie można go było odbudować albo zrekonstruować, ale dyrektor PGR zniwelował spychaczami teren, bo dostawał premię za pozyskanie nowych areałów pod uprawy. Komuna grała patriotyczną nutę na narodowych zrywach, a z drugiej strony – nie można było walić w Związek Radziecki, który, jeśli chodzi o Polaków, był prostym przedłużeniem carskiej Rosji. Rosjanie wtedy nie pozwalali mówić prawdy o własnej historii, tak jak i dziś. Czy coś się tam zmieniło? Czy możliwe jest, żeby tam cokolwiek się zmieniło? Przecież to Wschód! Od setek lat to samo, car i kamaryla. Lud ma zapieprzać. Tylko niech mnie pan nie pyta, czy lubię Rosjan.

– No jak mam nie zapytać? Taka okazja?

– Żaden naród na świecie nie dostał w dupę tak jak Rosjanie. Żaden nie był tak upodlony i ciemiężony przez swoich. Czasami zastanawiam się, jak ludziom po tym wszystkim chce się tam jeszcze żyć…

Oglądając obrazy porozwieszane w klasach-pracowniach i na korytarzach, weszli na piętro.

– Skoro pan tak mówi, panie Mietku, to musi pan mieć nieźle przesrane na wsi.

– Dlaczego?

– Bo nikt nie lubi ludzi myślących, zwłaszcza w Polsce. A już najbardziej na polskiej wsi.

– Ja myślę, że w miastach jest gorzej. Tutaj każdy wie, co kto potrafi. Wszyscy się znają i nikt nikomu bajeru nie wciśnie. W mieście byle cham, byle prostak udaje ważnego i znawcę. Na kulturze wszyscy się znają i wszyscy najlepiej wiedzą, jak ją robić, tyle że mówią językiem lumpów, bo książek nie czytają. A ich szczytem percepcji są seriale robione przez Polsat i TVN dla kucharek i stróżów.

– Kultura zawsze była domeną elity. Tak było, panie Mietku, i będzie. To, że prości ludzie na wysokich stołkach, z pezetpeerii czy innych partii w demoludach, myśleli o niej w innych kategoriach, można by ująć jednym hasłem: jak prosty człowiek wyobraża sobie kulturę czy sztukę. No, myśli o niej przez pryzmat swojego intelektu, swojego poziomu i swojej wrażliwości. A wiadomo, jak z poziomem i wrażliwością było u politruków. Stąd prześladowania artystów, bicie po pyskach, cenzura i tak dalej. Ale skończyła się komuna. Niech pan weźmie statystycznego absolwenta wydziału chemii, fizyki czy kogoś z politechniki. Kiedyś w takim towarzystwie znalazłby pan wybitnych humanistów. A teraz, jakby kazać wymienić takiemu absolwentowi po pięć najwybitniejszych nazwisk współczesnych, żyjących polskich kompozytorów, malarzy, reżyserów, pisarzy, nie wiem, czy byłby w stanie to zrobić. I to jest tak zwany średni poziom kultury. A ci ludzie powinni prezentować wysoki.

– Idziemy w stronę Anglików i Amerykanów. Tam nie wiedzą nawet, gdzie Polska jest.

– Nie wiedzą, bo nie mieli interesu: nie byliśmy ich kolonią. Ale nasi drodzy nauczyciele i ministerstwo oświaty bardzo się stara, żeby poziom w naszych szkołach był taki sam jak na Zachodzie.

Zajrzeli do stołówki.

– Tu pani Madzia nawraca na swoją wyjątkową, zielonoświątkową wiarę, spływajmy.

– Piętro jest domeną pań – powiedział pan Marek. – Te delikatne, bardzo kobiece rysunki robi Basia. Bardzo miła kobieta. Testowała przez godzinę Myrosława z Ukrainy, który wali czystymi, ostrymi kolorami. Nie miesza farb. Niech pan tam popatrzy.

Pod ścianą stał rząd niechlujnie malowanych płócien w ostrych, kontrastowo zestawionych barwach.

– To chore – mruknął pan Mietek.

– Żeby pan wiedział, panie Mietku. Niech pan namówi sąsiada, tego od rozrywkowej małżonki, żeby wybrał się w Amsterdamie do muzeum van Gogha i opowiedział panu wrażenia. U van Gogha chorobę widać z daleka. Czasem „chore” znaczy: wielki artyzm. Albumy tego nie oddają, bo tonuje się w drukarni kolory, żeby ładniej wyglądały. Żywe płótna krzyczą. Z malarzami jak z pisarzami, wszystko widać w każdym płótnie, w każdej książce. Trzeba tylko umieć patrzeć i czytać. Najwięcej z tym problemów mają krytycy literatury, ale i sztuki też.

– Tak?

– Bo zamiast czytać i oglądać, piszą w recenzjach: patrzcie, jaki ja jestem genialny! Oczywiście, siedmiu na dziesięciu to dupy nie geniusze. Ale gdzie znaleźć nawet tych trzech?

– A te akwarele czyje?

– Pana Antka. Czujemy, czujemy… Prawda?

– Niby radość, ale i tęsknota, jakaś zadra w tym siedzi.

– Ja tak sobie, panie Mieciu, wyobrażam fowizm: niech pan nie zawraca sobie głowy kolorowymi, mechanicznymi bajerkami z albumów. Tu ma pan prawdziwą orgię światła, kolorów, to wszystko się skrzy, ale i przenika, przeciera. On tu miał łatwiej w akwareli, w oleju też można by próbować, ale cholernie trudno. A przy tym, niech pan popatrzy, rzucone jakby od niechcenia, jakby przypadkiem. Wszystko do siebie pasuje, współgra, tu nie ma nic z przypadku. Niby abstrakcja, ale jeden ruch pędzla nadaje całości walor konkretnego pejzażu. Konkretnego, może za dużo powiedziane. Bawi się formą, stoi na granicy sztuki przedstawieniowej i abstrakcyjnej. Widać, że ta huśtawka daje mu radość, że szuka istoty, ducha pejzażu, może ducha tej ziemi. Że to ważniejsze od zwykłego przeniesienia widoku na płótno. To czysta sztuka, czysty talent. Akwarele to wodne farby, a zrobił tak, że chmury lśnią, przebłyskują. Nie wiem, jak to zrobił, ale genialnie. Sztuka to przejaw idei w materiale zmysłowym. Nie ja to wymyśliłem. Jeśli ktoś panu powie, że sztuka nie powinna odwoływać się do tradycji, historii, żeby pan od razu wiedział, to błazen, idiota, w najlepszym razie fałszywy prorok. To są nasze trzewia. Potrafi pan żyć bez trzewi? Można w zamian organizować parady gejów, mityngi liberałów, pseudokonferencje naukowe, tylko po co? Chcemy czy nie, mamy wątrobę, serce, płuca. Możemy o nich nie myśleć, ale one są. A ten tu – pokazał obrazy – jest naprawdę dobry! Musiałby pojechać do Paryża, żeby być kimś. Tu nie będzie.

– Albo do Nowego Jorku.

– Ma pan rację, raczej tam. Tyle że tam jest pięćdziesięciu, może stu na tym poziomie. Jak się przebić? Tutaj go skundlą albo, co jeszcze gorsze, przemilczą. Żaden nie napisze słowa, facet w studnię. Polacy mają wrodzony mechanizm autodestrukcji, dlatego Niemcy czy Rosjanie tak ławo manipulują nami. Wcześniej, ale i teraz też. Nam się wydaje, że Unia wszystko załatwi, a tam, po cichutku, idzie robota. Chłopcy pracują, zmieniły się tylko narzędzia i metody. Świat przecież poszedł do przodu. Patrzy pan na cara Wołodię i od razu widać, że to inteligentny czekista!

– Ja myślałem, że tylko u nas, tu, w grajdołku tak…

– Wszędzie, panie Mieciu. W calutkiej Polsce, od Szczecina po Zamość, Przemyśl i Worek Bieszczadzki i od Puńska przez Elbląg, Wrocław i Małkinię, panie. Nie ma co się załamywać, tylko czyścić z gówna. Bo to gówno, ci dyrektorzy, prezesi z awansu społecznego, po linii partyjnej. Ci wojewodowie, burmistrze namaszczeni przez kumpli, pieprzący urzędniczki na biurkach, posłowie-kryminaliści. Ma to uprawnienia decyzyjne, a nie zna się na niczym, blokuje nowe, bo nowego nie rozumie. Boi się, że coś się wymknie spod kontroli.

– Kurwa! Jak u nas – nie wytrzymał Piśmienny – powiatem traktorzysta trzęsie, a sąsiednim szewc!

– No i ma pan Witkacego na talerzu. Chodźmy na powietrze, też się lekko podkurwiłem. Naprawdę traktorzysta?

Wyszli ze szkoły i skręcili w Graniczkę, do kościoła.

– Jak pan się uchował taki na wsi, panie Mieciu! – zapytał pan Marek. – Po wioskach takich ludzi nie ma.

– Właściwie wychowałem się na Cukrowni, dwa kilometry stąd. To inna kultura, inny poziom. Tam zawsze było sporo inteligencji technicznej, ale wie pan, takiej z ambicjami humanistycznymi. Zakładali teatr, orkiestrę dętą, była duża biblioteka. Na wsi nikt nie myślał o jakimkolwiek motorze, a oni mieli samochody. Stare, piętnasto-, dwudziestoletnie, dłubali przy nich tygodniami, reperowali, pojeździli trochę i znowu naprawiali. Ale mieli, to był naprawdę inny świat. Niektórzy zbierali starą porcelanę, zakładali kolekcje, taki starociowy misz-masz. To wszystko wsiąkało we mnie. Dużo czytałem, historia mnie zawsze interesowała. W wieku dwunastu lat miałem przewaloną całą trylogię Sienkiewicza, dwa razy!

– Coś takiego! I nie chciał pan czmychnąć stąd?

– Skończyłem historię na UJocie i mogłem wylądować wszędzie, ale rodzice… Nie chciałem ich tak zostawić, potem założyłem rodzinę i tak zostało.

– Wszystko to pięknie, panie Mieciu, ale po pierwsze: realizacja naszego życia jest najważniejsza dla każdego z nas, nie dla naszych rodziców. Oni mieli swój czas dla siebie. Nikt nie ma prawa wymagać od drugiego człowieka, żeby dla niego poświęcił własne życie.

– Ale ja sam chciałem!

– Po drugie: gdyby pan osiągnął sukces, pomógłby rodzicom o wiele bardziej, niż zostając tutaj. Przepraszam, że się tak wymądrzam, przecież się nie znamy, ale to z dobrego serca, szkoda mi pana.

Piśmienny dłuższą chwilę szedł w milczeniu.

– Tutaj też można robić ważne, nawet mądre rzeczy – powiedział bez przekonania.

– Jasne. Tylko trzeba w to wpakować trzy razy więcej pracy niż normalnie. Poza tym… Człowiek myślący potrzebuje środowiska, wymiany poglądów. Nie czarujmy się, z tymi spod sklepu może pan tylko o dupie Marynie… Z księdzem też nie za bardzo, bo ksiądz ściśle ukierunkowany i też stąd. Z wioski. Czasy Wujków, Kołłątajów, Naruszewiczów i Krasickich minęły.

– I tego mi chyba najbardziej brak…

– Ma pan chociaż oparcie w żonie, w rodzinie?

– Gdzie tam… Mogę tylko powiedzieć: nie warto było.

– Panie Mieciu, panie Mieciu… – zasępił się artysta.

– Próbowałem ratować Cukrownię – zrobił woltę Piśmienny – ale nie udało się. Zlikwidowali zakład. Zostaniemy Polską D.

– Dlaczego się nie udało, była niewydajna?

– Nie, miała najlepsze wyniki w całej swojej historii. Mówią: nakaz Unii, restrukturyzacja, tak przynajmniej tłumaczyli. Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, zainteresowaliśmy media… Mieliśmy robić biopaliwa, jeśli Unia pozwoli… A teraz mówią, że już i tego nie. Oszukali nas…

– W cukrowni – biopaliwa? Może niech wam pozwolą jeszcze na kieraty!

– O ile to dojdzie do skutku, bo już się słyszy, że wszystko, co w Unii jest likwidowane, ma być sprowadzone do zera. Można stawiać nowy zakład na miejscu starego, ale najpierw musi być zaorane po starym.

– W Brukseli miewają genialne pomysły jak w byłych Sowietach. To może być prawda, choć nie dam łapy uciąć. Tu macie cukrownie co krok, według jakiego klucza likwidowali jedne, a drugich nie?

– Nikt nie wie. U nas to u nas, ale w Klemensowie stał nowiutki zakład, po modernizacji, i jednak zniszczyli. Jak przyjeżdżały chłopy gdzieś z Pomorza, zabierać maszyny z Klemensowa do swojej cukrowni, nie mogły się nadziwić, że oni ciągną dalej na szmelcu, a Klemensów zamknęli. Oni pierwszy raz na oczy taki sprzęt widzieli i głowili się, gdzie go zainstalują, bo ich zakład jest stary i stropy nie wytrzymają nowych wirówek, które stąd wywozili. Więc jaki klucz?

– Jakiś skurwysyn wziął łapówkę! To musiało zapaść na szczeblu rządowym, gdyby niżej, delikwenta wzięliby za dupę.

– Wie pan, zawsze kradli, w starożytnym Rzymie też. Ale jak można dewastować ten biedny, grabiony przez wszystkich kraj? Polska nie jest pustym słowem, ono coś znaczy. Kradniesz, kradnij, ale skurwysynu nie niszcz! Takich należałoby rozrywać końmi, jak w czasach Kmicica.

– O widzi pan, jaki ładny osiągnęliśmy poziom wkurwienia na świeżym powietrzu?

– Ja sobie radę dam, ale co chłopy zrobią? Mają sadzić las na czarnoziemach?

– Mam pomysł: siądźmy jutro i napiszmy list do pana premiera, żeby zastosował pomysł Stalina dotyczący Ukrainy. Różowe Szczęście Pomorza to zrozumie. Otoczy wojskiem i policją ze trzy województwa, najlepiej tu, na wschodzie, zabierze wszystko ze stodół i obejść, i szlus. Po roku problem sam się rozwiąże, nikt nie będzie protestował, bo nikogo już nie będzie. Las sam się zacznie siać, Unia będzie miała gdzie przyjeżdżać na nieskażony wypoczynek.

– Ludzie się naprawdę martwią.

– Ja nie żartuję. Napiszmy ten list! W cyrku obowiązuje język klauna, innego nie zrozumieją. I jeszcze kopie do dwudziestu najpoczytniejszych gazet w kraju i gdzieniegdzie za granicę, do wiadomości. Do papieża też. Prezydenta Stanów sobie odpuśćmy, to wesołek wystarczającego stopnia.

– Serio pan mówi?

– Serio, serio! Wywalą pana z roboty? Nie szkodzi. Zrobimy huczek, zawiadomimy instancje chroniące prawa człowieka. Będzie pan sławny na całą Europę.

W długim, szarzejącym zmierzchu szła ku nim szybkim krokiem kobieca, zgrabna postać.

– To Łucja – szybko powiedział Piśmienny – ta od męża na Zachodzie.

– Dobry wieczór – ukłoniła się pierwsza.

– Trochę nam głupio, że daliśmy się wyprzedzić, ale zawsze może pani coś zrobić, żeby był odrobinę lepszy – odkłonił się pan Marek.

– Nie rozumiem.

– Dosmuciliśmy się z panem Mietkiem immamentnokoherentnie, poruszając niewesołe problemy tego świata.

– W taki wieczór?

– No właśnie. Rozmawialiśmy o wszystkim, nawet o pani.

Kobieta badawczo spojrzała na Piśmiennego.

– I z mojego powodu panowie tacy smutni?

– Ależ skąd! Gdybyśmy wiedzieli, że tak się dosmucimy, nie schodzilibyśmy z pani, że tak powiem.

I demonstracyjnie przejechał wzrokiem od butów po grzywkę na czole.

– O co chodzi, Mietku? – zapytała ostro.

– O sztukę, proszę pani – zaczął pojednawczo artysta. – Rozmawialiśmy o moim koledze malarzu, który nie może spać, tylko maluje rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy – tu spojrzał na Piśmiennego – i nie dość, że maluje w paskudnych, ostrych kolorach, to już zdążył zarekwirować wszystkie blejtramy, jakie komisarz załatwił na plener, zmalował te blejtramy i czepił się ścian w szkole! Taki waleczny!

Piśmienny nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

– Pan Marek ma taki sposób mówienia, robiłem z nim wywiad dla tygodnika. Zahaczyliśmy o Amsterdam, gdzie pracuje twój mąż…

– Mój mąż pracuje w Hadze, nie w Amsterdamie…

– O kurczę, dałem plamę – jęknął Piśmienny. – Chodzi o to, że gościu, o którym mówił pan Marek rzeczywiście daje ostre kolory. Tak ostre, że zatrąca to objawami jakiejś, nie daj może Boże, choroby psychicznej. I zgadaliśmy się, że podobnie malował van Gogh, którego sporo obrazów znajduje się w muzeum malarza w Amsterdamie. Byłem przekonany, że Krzysiek tam właśnie pracuje.

– Ale zawsze może z Hagi wybrać się do Amsterdamu, obejrzeć van Gogha i złożyć uprzejme sprawozdanie, prawda? – stwierdził kurtuazyjnie artysta.

– Kto by tam człowieka chciał ganiać po muzeach, kiedy zajęty robotą, w dodatku na Zachodzie, gdzie się pracuje zupełnie inaczej.

– No proszę, takie dyskusje – odetchnęła Łucja – w środku wsi, nocą, psy szczekają, a tu van Gogh, Amsterdam. Jeszcze trochę i zrobisz ze wsi europejskie centrum sztuki współczesnej.

– Pani pozwoli, że sprostuję – odezwał się malarz – u każdego przyzwoitego artysty… Bo musi pani wiedzieć, że są i nieprzyzwoici artyści! Otóż u każdego przyzwoitego artysty dzień się właśnie rozpoczyna o zmroku. Tak więc mamy piękny poranek tego wieczoru.

– Skoro poranek mamy wieczorem, to kiedy dzień się kończy?

– O, to zależy od zaawansowania artysty w proces twórczy. Bywa, że dzień trwa mgnienie oka i kończy się, jeszcze nim się zaczął, a są też tacy, dla których dzień twórczy trwa dzień, dwa, a nawet tydzień!

– I kto to wytrzymuje?

– Jak to, kto – udał oburzenie. – My wszyscy, sądzi pani, że nie jesteśmy na etapie wielkiego zaawansowania twórczego?

– Pan raczej wygląda na faceta, który lubi dobrze zjeść, dobrze wypić i jeszcze porządnie się wyspać – wyraźnie spodobał jej się system komunikacji.

– Zapomniała pani o jeszcze bardzo istotnej rzeczy, też zresztą na pe. Otóż droga pani…

– Czy ja mówiłam o czymś na pe?

– Oczywiście, proszę pani. Mówiła pani: porządnie, w domyśle: wyspać się. Czy porządnie zaczyna się na er?

Tym razem ona nie umiała powstrzymać się od parsknięcia. Pan Marek poszedł za ciosem, zdjął kapelusz, ujął rękę Łucji i demonstracyjnie pocałował. Po czym lewą ręką wsparł się w bok, a prawą wachlował kapeluszem.

– Powiem pani w pełnym zaufaniu – zaczął konfidencjonalnie, pochylając łysinę nad jej grzywką – że moja postura i wszystkie pozostałe przymioty służą jednemu. Pan Mietek to wie: kamuflażowi! Albowiem nieprzyjaciel, czytaj: KGB, czuwa. Nawet w Brukseli. Gdybym mógł wymówić nazwę tego ohydnego miasta z małej litery, z pewnością bym to uczynił. Do tego stopnia mnie irytuje. Chociaż mają tam znakomity zbiór płócien starego Pietera Bruegela, którego bardzo lubię. Niestety, człowiek zwykle ma tak mało czasu w podróży…

– Był pan w Brukseli? – zapytała.

– A skądże! To znaczy: byłem w myślach, a w myślach znaczy, że byłem podwójnie, a nawet potrójnie intensywniej niż w rzeczywistości.

– Pan Marek jest człowiekiem bardzo dowcipnym – odezwał się Piśmienny – cały wywiad jest w tym stylu.

– Pani wie – znowu się pochylił – piękne kobiety inspirują człowieka od zarania, od czasów Biblii. Ale nie wiem, co mi zadał ten oto człowiek imieniem Mietek, że też mnie zainspirował. Niezbadane są tajniki ludzkiej duszy – uniósł oczy ku niebu.

– Masz takich sympatycznych znajomych i trzymasz ich dla siebie – powiedziała z wyrzutem do Piśmiennego. – Przyjdźcie do mnie na kawę.

– Dzisiaj nie zdążymy, a jutro mamy pisać list do pana premiera albo i do Wyższej Instancji – odpowiedział mistrz z niejaką dumą – ale pojutrze, kto wie? Może nawet bardzo chętnie?

– Muszę panów pożegnać, lecę do krawcowej. Koniecznie proszę wpaść! Proszę pozdrowić pana premiera ode mnie!

Popatrzyli chwilę za nią, przeszli parę kroków.

– Kurczę! Jak pan to robi? – powiedział z podziwem Piśmienny – kilka zdań i jest pana. Przecież ona widzi pana pierwszy raz na oczy, a już pana akceptuje. No… chyba we wszystkim – dodał ze zdziwieniem.

– Technika jazdy! Technika jazdy, panie Mietku.

Przystanęli. Od łąk w dolinie przekrojonej dwiema rzekami niósł się intensywny zapach świeżego siana. Daleko szczekały psy. Na świeże siano nakładała się woń palonego drewna, ktoś szykował późną kolację.

– Dlaczego świat ludzki jest tak dysproporcjonalny do tego stworzonego przez naturę. To nie ten sam świat, to dwa zupełnie różne, obrzydliwie różne światy. Harmonijny i kostropaty.

– Teraz normalnie pachnie – powiedział Piśmienny. – Ale gdyby przyjechał pan w maju… Wtedy dopiero jest orgia zapachów: trawy, tataraku, mleczy, kwitnących jabłoni i śliw. Krótkie, majowe deszcze, najczęściej nocne, potęgują jeszcze zapach. No i chóry żab. Idąc dawną groblą do Cukrowni, człowiek płynie w smudze zapachów, w dotyku nocy, w kaskadach żabiego rechotu. Tylko dwa miejsca na ziemi tak pachną: ta wieś i Kazimierz nad Wisłą.

– Kazimierz jest już zadeptany przez Warszawkę.

– Wie pan… – Piśmienny wahał się. – Może to głupie, ale wiosną coś mnie wygania z domu. Nie mogę usiedzieć. Żona kiśnie przed telewizorem, a ja robię rundę po wsi, jedną, drugą, aż do zmęczenia. Pójdę na zamkową skarpę, w dole staw, za nim łąki… Patrzę ponad szczytami topoli i osik, i lecę… Mam wrażenie, że mnie niesie, że unoszę się. Wystarczy, że przyjdzie śpiew Romiki Puceanu i wyję… Płaczę jak gówniarz.

– Panie Mietku, niech mnie pan zaprowadzi na tę skarpę.

– Dzisiaj?

– Nie. Jutro, pojutrze… Kto to jest ta Puceanu?

– Romska śpiewaczka z Bukaresztu. Ma niesamowity głos. Jest w nim cała melancholia Transylwanii; śpiewa, a człowiek czuje w tym śpiewie duszę gór, tamtej przestrzeni. Wiem, że to głupio brzmi, ale trzeba by jej posłuchać, wtedy to, co mówię, stanie się oczywiste.

– Skąd pan ją wygrzebał?

– Mówiłem, że mnie nosi.

– Do Rumunii?

– To tylko jeden dzień jazdy.

– Ale mnie pan zaskoczył!

– W mojej rodzinie funkcjonuje historia mówiona, że któryś z przodków przywędrował do Polski stamtąd.

– W mojej rodzinie też jest podobna historia… Przecież mówiłem w wywiadzie!

– I jeździł pan sprawdzać?

– Jeździłem z potrzeby duchowej: albo nasycić się, albo odrzucić pewne psychiczne…

– I co pan znalazł?

– Utwierdziłem się w przekonaniu, że i tamta ziemia jest moja. Może to naiwne, ale folklor południa, Bałkanów, może i Macedonii, Grecji, siedzi gdzieś podskórnie we mnie. Wiem, że to irracjonalne, wygląda na bajdurzenie, ale tak czuję.

– No i?

– No i pojechałem. Zapachu gór Transylwanii po deszczu nic nie przebije. Potem zjechałem do Bukaresztu, miałem wtedy dwadzieścia parę lat. Reżym Wodza Gór, Geniusza Karpat, czy jak tam nazywano Ceausescu, w zenicie. Ale trafiłem w końcu na Romikę. Była już uznaną śpiewaczką. Jej śpiew tylko mnie utwierdził. Tak było.

– Krótko mówiąc, jeździł pan jakby potwierdzić siebie, ze skutkiem pozytywnym.

– Dokładnie.

– Koszmarne zadupia nie przerażały pana?

– Jestem człowiekiem pogranicza. Niewiele rzeczy może mnie zaskoczyć.

– Chciałbym mieć taki dynamit w sobie.

– Nic szczególnego, trzeba tylko chcieć jechać, kupić bilet i wsiąść do pociągu, do autobusu…

– Tak, tylko wsiąść. Nasze drogi, myśli nasze…

Szli w milczeniu jak po spowiedzi. Po dłuższej chwili Piśmienny zaproponował:

– Może byśmy wrócili? Chciałbym jeszcze raz popatrzeć na akwarele.

– Nie ma sprawy, panie Mietku. Wieczór pełen wrażeń i kto wie, co jeszcze się zdarzy. Chodźmy.

Kiedy wchodzili do szkoły, uderzył ich zapach terpentyny, którą konserwowano długie, dębowe deski podłogi. Weszli do klasy, gdzie rozlokował się artysta Antoni. Długo kontemplowali akwarele w milczeniu, nagle Piśmienny zaczął się żegnać:

– Dzięki, panie Marku. Muszę lecieć!

I przepadł w korytarzu. Trzasnęły drzwi, od starej podłogi dalej unosił się zapach. Leciał przez wieś, mamrocząc pod nosem. Wpadł do domu i zrzucając z siebie wiatrówkę, niemal biegł do swego biurka.

– Buty! Buty! – rozdarła się od telewizora żona.

Usiadł przy biurku i złapał ołówek. Nie namyślając się, zaczął pisać:

 

Najpiękniejsze chwile Tezeuszu to te, kiedy myślisz o książce lub obrazie. Biorąc do ręki pióro, przed chwilą jeszcze gęsie, widzisz, jak olśniewające słońce, którego miałeś pełne oczy, matowieje w bruzdach farb. A atrament, ta ciecz rzeczowa, niemal matematyczna, koduje ledwie impulsy. Jeśli znajdzie odbiorcę unoszącego się na tej samej fali, wróci myślą do ciebie. Jeżeli nie, nie stanie się nic: twoje impulsy zostaną tylko odczytane. Co wobec tego ze słońcem, którego miałeś pełne oczy?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wiesław Kulik, Plener, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...