z chińskiego baru
dla K.S.
Wchodzę do baru niedaleko szpitala. Lubię ten
bar i lubię chłopca, który podaje mi rosół oraz małą
karteczkę, na której napisał: can you speak chinese?
Nie dziś, mówię. Może innym razem, za kilka dni.
Chłopiec wraca do kuchni. Po chwili staje w progu.
Zapala papierosa i patrzy przed siebie. Na zapadłą
uliczkę owiniętą szczelnie rurami i żywopłotem, za którym
słychać śmiechy z boiska. Chłopiec tego nie słyszy.
Jest dalej niż my wszyscy pochyleni nad swoimi
daniami, które wcześniej przyniósł. Może nawet przygotował.
Teraz to nie istotne. To jego czas. A dokładniej – czas,
o którym marzy, że kiedyś będzie jego. Z kieszeni wyciąga
niewielki notes i coś w nim kreśli. Pewnego dnia
ktoś odczyta naszkicowany przez niego rysunek życia.
Kończę notować. Dopijam piwo. Wracam myślami
na Grochów i do Śródmieścia. Do starych knajp,
w których zachowujemy się jak wieczni chłopcy.
Tylko trochę wstrętni. Trochę diabelscy.