08.12.2022

Nowy Napis Co Tydzień #181 / Przekładając psalm

I

 

***

 

Przekładając psalm, czuję się jak przybysz z rejonów,

gdzie naród od wieków oczekuje cudu jak z nieba gromu,

nie sieje, nie orze, nie buduje, żyje tym, co było wczoraj,

a wszystkim obojętne, ziemska to skorupa czy mózgowa kora.

Gliniana chałupa zamiast ojczystego domu,

a w stodole nie znajdziesz grabi, ni topora,

tylko stos starych gazet i w dodatku – kupę złomu.

 

Wytykają mnie palcami, patrzą spode łba srogo,

mówią: na próżno nam opowiadał o Bogu,

pokazywał gwiazdeczkę, krzyżyk, półksiężyc, lecz my

wychodzić z mroku ciemności nie chcemy,

nie przewidując, co będzie, nie czekając na progu,

bowiem nasze umysły nie pojmują aporemy,

przedmowy, posłowia, prologu i epilogu.

 

*

 

Błędnie sądzi poganin: Gdzie jest Bóg twój? – niedowierza.
Gdzie Pan zechce – tam będzie, to uczyni, co zamierza.
A wasz pozłacany bożek, ogniem w słońcu gorejący,
niczym dotąd nie dowiódł, że w swym wnętrzu żyjący.

 

*

 

Przekładając psalm, zacinam się na każdym słowie, na znaku kodu,

jak sierota potykająca się na zbyt wysokim progu

domu, w którym żałosnego grosza wydać nie pozwolą,

rozumu nie nauczą, nie ogrzeją, z więzów nie wyzwolą.

Albo upodabniam się do dziewczyny z katalogu,

do której stary łajdak lgnie znęcony swawolą,

a może to ja jestem tym łajdakiem, żyjącym w niedźwiedzim barłogu.

 

A one klną w żywy kamień, przeklinając mnie ustami swymi,

hańbiąc imię moje, albo jak w pantomimie

krzywią się, robią miny – jedna wstrętniejsza od drugiej,

machają rękoma,  wyginają grzbiety  długie,

a ja na stołeczku wiersz czytam w clowna kostiumie,

umalowany, pobielony, lecz całkiem nagi,

mały chłopiec, szaleniec w surowej dyscyplinie.

 

*

 

Spod ręki artysty wielu bogów fałszywych wyrośnie.
I są oczy, a nie widzą, są usta – bezgłośne,
są ręce – ale bez czucia, są nogi, a nie chodzą.
Choćby dźwięku swoją krtanią nigdy nie wydadzą.

 

*

 

Przekładając psalm, jak drobny złodziejaszek się czuję,

co się zakradł do wiejskiej cerkwi i ją rabuje,

a tam są ikony w koszulkach z domieszką srebra.

Jestem jak grabieżca świętości, poszukiwacz zmyślonego dobra

o rękach niemytych, co zazdrosnym spojrzeniem wędruje,

albo jak śmiertelnie chory, co ledwie z łoża się zebrał

z głową, w której bzdur szereg króluje.

 

A szczerze, nie jestem niczym więcej, jak elementem pejzażu,

miłośnikiem architektury, efekciarstwa, blamażu,

dziewczyn w krótkich spódniczkach, ich wierszy niezdarnych,

kremów i perfum francuskich, rajstop czarnych,

nawet mój wdech i wydech ma w sobie coś z kradzieży

tlenu z płuc cierpiących. Już taki los mój marny:

przede mną – klęska, na plecach brzemię przewinień bagażu.

 

*

 

Panu niebo! Ludzkim synom – doczesne umartwienie.
Pan wysokość sobie przyjął, a nam zostawił ziemię.
Nie ci, co leżą w mogile, ani co z piekieł proszą,
lecz żywi w chwale i sile Jego chwałę ogłoszą.

 

Amen

 

 

II

 

***

 

Przekładając psalm – w moich latach wciąż młodych! –

na przechadzkę wychodzę, jak wychodzi się z mody,

pod wciąż jeszcze bladym skłonem nieba wiosennego.

Zabrakło tu płaszcza makintosz i psa smutnego,

w którym nie znajdziesz ni rasy, ni urody,

przez liście z wieku minionego przebija się pęd młody.

Symfonia już się kończy. Durowej spodziewasz się cody.

Ale z okien przejeżdżających samochodów słychać coś innego.

W słuchawce telefonicznej dźwięczy głos przyjaciela zmarłego.

Przed oczyma – przezroczysta ułuda swobody.

 

Miarą życia jest lat siedemdziesiąt – smutna pieśń Mojżesza.

Oto i ja mam siedemdziesiąt – pytaniem nie grzeszę,

ile mi zostało, Boże, staremu życia tu?

Pan milczy. Kukułka odpowiada: Ku!

Ale po co klnie? Innych żartów z siebie nie wykrzeszę,

prócz starej anegdoty – sam siebie pocieszę,

nie umiejąc wersów składać, że nie zawsze trzeba słów,

by o służbie wiecznej myśleć – wiadomo i znów

nie ma Greka, ni Żyda w niebiańskim bezkresie.

 

*

 

Panie! Słowa mojej tęsknoty jak pled narzucę na plecy.
Są tak bliskie rozpaczy, a my od zbawienia dalecy.
W mej duszy nie ma ognia, by rozproszyć grozę tej nocy.
Zdaje mi się, że byki i cielęta wytrzeszczają na mnie oczy.
W ich białkach krwią nabiegłe żyłki, powieki ciężkie w blasku świecy
i ropa zbiera się w kącikach, i mimo to nie tracą mocy.

 

*

 

Przekładając psalm, boję się, że straciłem zmysły.

Depresja w trąbkę dmie – o czwartej sny prysły.

Uchodzi ze mnie sen, niby zapowiedź, że świt już zaraz,

pozostawiając mi tęsknotę i ciemności zapas,

pełny pęcherz i żołądek czysty.

Jak autobus nabity jadącymi do pracy, mroczne myśli

wypełniają głowę, niby poeta w drodze na Parnas.

Kręci kołami wieloosobowy Pegaz,

jak niegdyś klatka pełna psów złapanych przez hycli.

 

Chwalcie Boga i Jego siłę. Lecz sił nie starcza na wzloty.

Przyszłość nadchodzi, już cię chwyta za żaboty,

dopytuje, czego idioto chcesz jeszcze, czego?

I co jej odpowiedzieć? Idiota nie chce niczego.

Nie szuka i nie czeka, a ma swoje ciągoty,

wiedza rozumu nie uczy, idiota dobrze wie o tym.

I wiedza rozpływa się w migotaniu dnia codziennego.

Rozum jest sprytny i chytry, a na starość bliźniego swego,

mimo że chciwy to zrzęda – nie ma ochoty.

 

*

 

Nie, to są psy, a nie byki,
płoną zwieszone języki,
a krąg ich zastygły, twardy,
runo na grzbiecie pokaże
przez uśmiech szeroki, hardy,
aż zobaczę ludzkie twarze.

 

*

 

Przekładając psalm, zapominam godziny i daty,

nie oczekuję wyższej emerytury, ani zapłaty,

włączam chrypiący winyl, z gazetą siadam w fotelu.

Czytając głupi wstępniak, rozmyślam, jak wcześniej wielu,

czego chcą te kanalie, posłowie-magnaci,

a jeszcze kandydaci, więc słuchasz ich debaty,

nazwisk i biografii nie pamiętasz, przyjacielu.

Kończy się płyta, ja w ciszy siedzę bez celu.

Dom bez gospodarza jest jak oddział dla wariatów.

 

Oszczędź mi, Boże, języka wzniosłego, podstępnego,

oszczędź wezwań do  boju krwawego, świętego, słusznego.

Co to, Warszawianka? Marsylianka? Na znanych motywach.

O czym myślał ten łajdak, co rewolucję rozgrywał?

Przemoc niczym wulkan w rozbryzgach ognia krwawego,

Śmierć kusi masy wizją szczęścia pośmiertnego.

Wspólne sprawy już zszyte i zamknięte w archiwach,

toczy się w przepaść ciężka historii lokomotywa.

Za rogatką znika nadzieja ratunku ostatniego.

 

*

 

Nim przez słabe chrząstki pod żebro

wbiją włócznię, wpierw bez litości

ostatnią mą szatę rozerwą,

o moje rzeczy rzucą kości.

 

Amen

 

 

III

 

***

 

Przekładając psalm, na każdym kroku się potykam.

Grzeszę nie pokutując, ziewam i ust nie zamykam.

Zapalam w cerkwi świeczkę – już maślenica,

później post szary, jak betonowa strażnica.

Żyję bez pośpiechu, choć sporów nie unikam.

Wszystkich znam, lecz z nikim się nie spotykam.

Pamięć jak cmentarz pełna zmarłych, wszędzie ich lica.

I wciąż wyżej się wznosi złych perspektyw iglica.

Gdziekolwiek się zwrócę – na ścianę się natykam.

 

Wahadło w starym zegarze jak trybularz zatańczyło.

Sen nie przychodzi. Trzy razy na północ biło.

Niech nasza modlitwa podąża przed nami

jak woń kadzidła! Gdy idę Twoimi drogami,

jak las, co utracił Gospodarza. Nie jest mi miło.

To morze jest winne – ono się burzyło,

morze życia, płynę z jego falami

ku specjalnie dla nas przygotowanej cichej przystani,

bez względu na to, co się w życiu zdarzyło.

 

*

 

Zmiłuj się, Boże, zmiłuj nade mną, grzech już powstaje potężny,
w Tobie ufność duszy mej, w Twego skrzydła cieniu. Mgła,
mgła tej nocy zaległa przede mną i w milczeniu płasko leży,
jak polano, aby ciepła trochę dać, a nie wypalić się do cna.

 

*

 

Przekładając psalm, Biblii szukam w bibliotece,

dość w niej miejsca dla myśli, jak w stogu siana igiełce,

dość w niej miejsca dla wiary, choć wiara w kącie waruje,

tak czeka, aż ktoś przy stole miejsce jej ofiaruje,

lecz gospodyni-śmierć zapomnienie nosi w torebce.

Pamiętaj o niej, bo będzie jak wilk w pamięci jagnięcej,

choćbyś nie czytał Kryłowa. Wzrok ku ciemności kieruję,

jak małe dziecko z nosem przy szybie wypatruję

i jak u psa sierść ci staje dęba na grzbiecie.

 

Żywy z woli Najwyższego nie musi się ludzi obawiać.

Ciastko z gliny niesmaczne, lecz nie sposób odmawiać.

Jesteś wierny Swojemu słowu, co obiecałeś, wraz miałem.

Nikt mnie na dworzec nie odprowadzał poganiany pociągu sygnałem.

Pociąg już stoi i czeka, a ja wciąż nie chcę wsiadać.

W sercu moim zero emocji, czymkolwiek by je badać.

Potem małpą byłem, ale drzewa nie opuszczałem,

Wyłem też jak wilk – to było niezbyt przyjemnym wokalem,

szedłem okrężną drogą – mimo wszystko może się udawać.

 

*

 

Wówczas, w roku wyjścia Izraela znad obcych rzek
morskie zadrżały wody i Jordan zawrócił swój bieg,
z rozległych równin i z ciemności się wyłaniały
góry jak barany, pagórki jak jagnięta skakały.

 

*

 

Przekładając psalm, zapominam o wiecznej udręce.

Trzeba by w domu posprzątać, lecz nie sięgają ręce,

by postawić garnek na kuchni, nalać martwej wody,

dać soli do smaku, ugotować polewkę i coś dla osłody.

Zabawie chwila, pracy dzień, wieczność – nauce, co wie najwięcej,

życie uczy reagować na każdy szmer czy kichnięcie,

okruchów chleba nie otrząsać z brody.

Po uczcie w ustach – posmak goryczy i niezgody.

Myśl, że katarynka, śpiewa o rozstania rozterce.

 

Niech moje wahania podobne będą morskiej pianie,

a moje „ja” nawet w tłumie niech sobą pozostanie.

Nie utracę zgodności z linią życia na mej dłoni.

Wszystko jedno ile zostało mi dni niespełnionych,

wszystko jedno, czy potrzebna moja śmierć naszej szybkiej zmianie,

wszystko jedno – starość jak narkotyk wpija się w przedramię.

Chciałoby się dopełnić, choć kielich mój przepełniony.

Dojrzewając nie pamiętasz, że jesteś zakorzeniony.

Aktor zostaje przy życiu, choć zagrał umieranie.

 

***

 

Ludzie żywi będą się w Tobie radować, nie może
być zwątpienia, radosne miasto we flagach i w kwiatach.
Lecz w śmierci nie ma pamięci o Tobie, usłysz nas Boże,
kto w trumnie wspomni o Twych dobrodziejstwach dla świata?
Tak mówi psalm, któryś Ty sam włożył w usta Dawida,
sługi Twego, aby śpiewał i grał na strunach instrumentu.
Wszystko widzisz, a nam przed spojrzeniami pozwalasz się skrywać.
Nawet Kain na bezludziu żył od pewnego momentu.
Jak mówili mędrcy starożytni, Ty trzymasz dusze w Szeolu,
gdzie wokół spokój i mrok – ni światła, ni czułości.
Tam uczą nas nieistnienia, jak algebry w średniej szkole,
rozumiemy, choć porównania są bez znaczenia dla całości.

 

Amen

 

 

IV

 

***

 

Przekładając psalm, wpadam w otchłań, podobnie jak starość

wpada w dzieciństwo i antidotum nie można znaleźć

w najbliższej aptece, konował-lekarz nie zna tych rzeczy

i prędzej spieprzy ci życie, zanim wyleczy

żądzę mordu mamutów, kult ognia, kanibalizm, złość,

którymi w swych dziecięcych latach nasiąkała ludzkość.

Życie dopala się i spływa, jak z cerkiewnej świecy,

nakłoni cię do skruchy i grzechów stos wywlecze,

żyjesz bez śladu, umrzesz i schedy nie zostawisz dość.

 

Pan oświeceniem mym i mocą – kogóż się przestraszę?

Czeka na mnie złoty cielec – mam ujrzeć w nim mesjasza,

rozwalić sobie czoło o ekran bankomatowy,

(kopiejki zeń nie wyrwę, choćbym bił do bólu głowy),

czeka na mnie pętla – a nuż skusi mnie los Judasza?

Czeka na mnie kagiebista i do zdrady zaprasza.

Do burdelu drzwi otwarte – wszak jest instynkt płciowy,

śpiewają, że człon niczym gęsia szyja zdobi Micheasza.

 

*

 

Powiedziałem – przyjrzę się drogom swym.
Baczniej, niż dotychczas przyjrzę się nim.
Wysłucham, co zabrzmi w moich ustach
I ustawię w odpowiednich miejscach.
Niech myśli będą za głuchą ścianą,
dopóki niegodziwiec przede mną.

 

*

 

Przekładając psalm, czuję słabość w kolanach i dreszcze,

pokonuję słowa, jakby to były stopnie – wreszcie

pieśń wstępowania, solenna, graduał, mury świątyni

wznoszą się na szczycie góry owiane wiatrami siódmymi,

melodie hymnów – jak atak migreny, idą deszcze,

uskakujemy na bok, własnego cienia boimy się jeszcze,

jakby Abraham wznosił miecz nad nami wszystkimi.

Świat to strzelnica, a my tylko cele, jak w sieci leszcze.

 

Abym wieczór spędził bez grzechu, spraw, Panie, w swej chwale,

wieczór jest nietrwały i wszystko na świecie nietrwałe.

Molowa symfonia kończyć się musi durowym finałem.

Kasa jakby czysta, ale co z czarnym kapitałem?

Najlepszy w świecie podręcznik – to mowa ojczysta, ale

jak wszystko w tym życiu częściowo, kłamliwie, niedbale!

Zdejmij pośmiertną maskę, poeto – ja cię poznałem.

Co czynisz – szybciej uczyń: wszystko przemija stale.

 

*

 

Powiedz mi Boże, o moim skonie,
abym wiedział, jak daleki koniec.
Policz mi Boże miarę dni moich,
powiedz, czego mam oczekiwać od nich.
Staję przed Tobą z drogą swą ziemną.
Wszystko co chcesz możesz czynić ze mną.

 

*

 

Przekładając psalm, w rozpaczy pogrążam się wraz z duszą,

namiętnościami sam siebie straszę, spójrz, już teraz mnie kuszą,

budzę się nocą, wstaję, choć nie widać ni zorzy, ni dnia.

Witam szary świt, choć wiem, że to już na nic się zda,

czy go witam czy nie, to szarego świtu nie wzrusza –

tak mrówka, abym ją zauważył, raczej mnie nie zmusza,  

chyba że ta mrówka w bursztynowej kropli zakrzepła.

Zostałeś o wiorstę w tyle? To nic, wszyscy nadgonić muszą.

Gryź ukradkiem skórkę suchara i czekaj.

 

Połóż, o Panie, moim ustom ogrodzenie.

Świat już utracony przeżywa drugie narodzenie.

A ściślej, trzecie, jeśli liczyć z potopem.

Obraz snopów upadłych z ostałym Józefa snopem.

Nad prorokiem Jonaszem krzewu usychanie.

Przed upadkiem Salomona zepsucie i cierpienie.

W ciemności nie ma ścieżek nietkniętych ludzką stopą.

Jan zamknął oczy, bojąc się, co przyniesie Objawienie.

 

*

 

Zatrzymaj się! Dalej już nie mogę,
odetchnę, nim w dalszą ruszę drogę.
Zaczekaj, wystarczy Ci pomieszczeń,
póki całkiem nie przepadłem jeszcze.

 

Amen.

 

 

V

 

***

 

Przekładając psalm, wyobrażam się sobie młodzianem

w kraju natchnionym absurdalnym pięcioletnim planem,

na planecie, wokół której pierwszy sputnik już krąży,

gdzie w gniazdkach żyją niebezpieczne elektryczne prądy,

gdzie kraj się chwali tyranem, jak oczy – baranem,

jak kino się chwali wyjątkowo szerokim ekranem,

gdzie do wiersza Puszkina wypatroszony prorok dąży,

gdzie prawda skurczona między wierszami się pogrąży,

gdzie przed wyschłą fontanną pary pozują z szampanem.

 

Panie, wypróbowałeś mnie już i znasz doskonale,

w sercu moim czytasz jak w starej gazecie detale –

felieton naczelnego albo redakcyjny artykuł,

rozwiązujesz problem – Księga Wyjścia, Rodzaju czy inny tytuł,

na noc czytasz bajki, dzieci straszysz duchami, ale

przez dziurę w chmurze Twe srogie oko widzi nas stale,

uczysz na Paschę piec kulicz, na wigilię kutię, a przy tym

traktować Słowo jak równe jedzeniu i piciu, ziemskim bytom,

Swymi ciałem i krwią nas karmisz, choć niegodniśmy wcale.

 

*

 

Poznałeś mnie w godzinie próby i w chwili szczerości,
położyłeś Swoją dłoń na mnie, jakby na własności.
Przejrzałeś, będąc w oddaleniu, bezowocność marzeń mych
i kierunek moich myśli w szczegółach badałeś Ty.

 

*

 

Przekładając psalm, wyobraź sobie, żeś krysznaitą

ogolonym i stale zajętym swoim sanskrytem,

recytujesz powoli mantrę, wpadasz w sen na stronie,

albo w trans – ten wybór z łatwością obronię.

Absurd przyciąga znaczeniem w głębinach ukrytym,

kraj jako ruina – starucha nad korytem rozbitym,

zima – przenikliwy wiatr, przyglądasz się zbłąkanej wronie,

dworzec – z pasażerskim pociągiem stojącym przy peronie.

Gdzie rak ze szczypcami, tam konik z kopytem.

 

Jakaż to była radość, kiedy mnie wezwano w Świątyni progi!

Ale od tego dnia przeminął już czas srogi,

wyczerpała się w duszy wiara, tak jak moc z czasem uchodzi,

co zdawało się łatwe, dziś ledwie-ledwie wychodzi,

i zamiast „amen”, słowo „bzdura” rzucam sobie pod nogi.

Drwa nasiąkły wilgocią i nie będzie z nich pożogi.

Powiesz druhowi staremu, niech cię w tygodniu odwiedzi,

ale on sam już na granicy, nie daje odpowiedzi,

gaśnie pożądanie, do końca plącząc drogi,

żyjesz, nie rozumiejąc, o co się sprzeczać wśród intryg wrogich.

Gdzie niegdyś gromy grzmiały, mysz piskliwa siedzi.

 

*

 

Nie zdążyłem wyjść za miasto – a Ty, kiedy wrócę, wiedziałeś
i wszystko, co powiedziałem, Ty, Najwyższy, na pamięć znałeś.
Ty wiesz, gdzie spotkałem dzień i gdzie dla noclegu znajdę łoże.
Niewyobrażalnie wysoko sięga Twa wszechwiedza, Boże!

 

*

 

Przekładając psalm, widzę czasów minionych kaskadę,

dni, kiedy burza przepowiedziała naszą zagładę,

chmury kipiały i wilgoć w piersi dławiła,

wódz stał przy sterach, robotnik przy piecu, łuna lśniła,

a śpiący oswajali koszmarnych snów defiladę –

jak skazaniec przywyka, że nie wyjrzy poza fasadę

swego więzienia, jak brud do posadzki przykleiła,

tak jak do ludzkich szczątków przyzwyczaja się mogiła.

Spojrzysz na światła, rozejrzysz się na boki – znasz zasadę,

pęka w szwach, co było mocno zszyte i nie da rady

z pospolitością nijak się zmagać Wyższa Siła.

 

Ciebie godny jest śpiew, Ciebie dostojna jest chwała.

do Ciebie wracają dusze, kładą się w ziemi ciała,

słowa składają się w wersy, wersy łączą się w strofy.

Ziemia od dawna żyje przeczuciem katastrofy.

Poezja rozbłysnąć i spłonąć w jednej chwili by chciała.

Nie zostanie nic, prócz popiołu, który ogrzewała,

i niewidzialny krzyż na szczycie niewidzialnej Golgoty.

Podbijasz świat, lecz w długach tkwisz, bez znaczenia, ktoś ty.

Gęstnieje mgła i życie jest niezrozumiałe.

Puste mieszkania i zaśmiecone lofty.

 

*

 

Tyś w niebie i Tyś w otchłani, królujesz w piekle i w raju.
Sprzed Oblicza i Ducha Pana odchodzić nie ma zwyczaju.
I nawet w zgęstniałej ciemności nie ukryje się mój cień:
wystarczy najmniejszy znak, a noc się roziskrzy jak dzień!

 

Amen.

 

 

VI

 

***

 

Przekładając psalm, czuję się jak cząstka odrębna,

która rozbłysła i zgasła, nie zdążywszy się pożegnać

z braćmi-siostrami, które migocą i mrugają,

z niepodzielnymi atomami, co się nigdzie nie wybierają:

w świecie cząstek nawet atom to figura przednia.

Jeszcze lepsze molekuły – mają swą wagę, a jednak

w świecie pełnym gwiazd również brudy balię wypełniają.

Kto się zgiął, ten już się nie wyprostuje, to rzecz pewna.

 

Krzywego prostym nie uczynisz, ni czarnego białym,

nigdy też cząstce nie uda zlać się z całym,

z ideałem i absolutem, z rozumem światowym,

od przyszłości ciągnie powietrzem morowym,

od współczesności – hasłem „nie bądź zniewieściałym!”

od jesiennych zleżałych liści – duchem zwietrzałym,

od wichru czasów – generatorem wiatrowym,

od prywatnego gabinetu – problemem niemałym.

 

*

 

Uczciwy mąż nie wkroczy na kręty szlak niesławy,
nie weźmie też udziału w naradzie nieprawych,
Nie będzie ze zbrodniarzem mieszkał w jednym domu.
Bowiem tacy ludzie nie podobają się nikomu.

   

*

 

Przekładając psalm, czuję że jestem zgorzkniały,

jakbym był platanem, z którego liście spadały,

Teraz zagrabione na wysoki stos i spalone.

Kto przeciw nam, jeśli jesień bierze naszą stronę?

Padaliśmy do stóp, czyje stopy po nas stąpały?

Moskiewskie pantofelki? Może greckie sandały?

Ostre obcasy zdradzają czyjąś niewierną żonę?

Bose stopy z tatuażem „zmęczone zaspały”?

 

Panie Boże! Twój przybytek zajęli agresorzy!

Nasza przeszłość pod warstwą kurzu w komorze,

Jerozolima stała się jak magazyn z warzywami,

starców traktowano jak rzeczy używane,

octem i żółcią pojono, żalem karmiono jak zbożem

i co nam biednym zostało? Zabierać się stąd, może

trząść się nad suchą skórką, gdy miska kapusty nalana?

Albo, jak Chrystus zawołać Eli! Eli! Mój Boże!

 

*

 

Bez męki opuści granice tego świata,
a przyszłość występnym zgotowana przygniata.
Opustoszałe ich ciała w proch się zamienią,
który z wiatrem nagłym unosi się nad ziemią.

 

*

 

Przekładając psalm, czuję całą niestosowność

swoich starań: mimo wszystko czeka mnie bezimienność.

Słońce stanie się białym karłem, woda wyparuje,

i nikt nie wie, jakie wyjścia przyszłość zaoferuje.

Wszyscy w rakietach? Ucieczka z galaktyki to wieczność,

Droga Mleczna kołyską człowieka, lecz na co nam taka mleczność?

Ciepło się rozproszy. A pod lodu skorupą zniweluje

się wszystko – nasza chwała i nasza ułomność.

 

Stanął Bóg w tłumie bogów, pośród bogów sądzi ludzi,

upadłych z prochu podniesie, śpiących w ciemności obudzi,

ślepcy przejrzą na oczy, głusi usłyszą dzwon,

dźwięczne wezwanie „przyjdź!” i krzyk naczelnika „won!”

i pójdziemy, gdzie człek cierpieć nie będzie ani się trudzić.

Wieczność gniew uspokoi i żar ostudzi

pod nieobecność Boga, Jego Prawo jest silne jak On.

Gdzie wycofała się Łaska, tam Prawo posłuch budzi.

 

*

 

A przez czyny haniebne i myśli zuchwałe
oni na sąd żywych już nie powstaną w chwale.
Gdyż widzi Pan drogę sprawiedliwych, utarta
grzeszników droga nawet spojrzenia niewarta.

 

Amen

 

 

VII

 

***

 

Przekładając psalm, ześlizguję się do osiemnastego stulecia,

a ono mnie wita strefą osiedlenia, knutem pana i kmiecia,

miasta założeniem, zwycięską wojną, paradą,

atakiem bagnetów, artyleryjską kanonadą,

wątłą łódeczką, rybacką siecią.

Ryby płyną ławicą, ludzie idą gromadą.

Przeżyliśmy dwie plagi, teraz czeka nas trzecia.

 

Czemuż ty duszo żałosna, wstydem spojrzenie me płoszysz?

Woli Boga przeciwnych, ziemskich namiętności prosisz,

wodzisz mnie obok świątyni do knajp zadymionych nad ranem,

z panoramicznym kinem i bardzo szerokim ekranem,

diabli wiedzą, gdzie prowadzisz, drogę powrotną przeoczysz.

W zatoce płyną żaglowce, stoi tron z tyranem,

i depczesz czyjeś prochy, choć prostą drogą kroczysz.

 

*

 

Pan moim pasterzem – nigdy i w niczym nie zaznam przeszkody,
przez łąki zielone wiedzie mnie ku potokom czystej wody.
On wzmacnia moją duszę, nie pozbawiając mnie niczego,
na dobrą drogę mnie kieruje przez wzgląd na Imię Jego.

 

*

 

Przekładając psalm z biedą, łzą i koroną cierniową,

z ośmiogodzinnym dniem pracy i przerwą obiadową,

z brązowego kałamarza gęsim piórem wysnutą,

z góry wiesz, że nie skończy się to czystą nutą,

lecz w porannym słońcu porzucasz tonację minorową,

kwitnie drzewo życia, Gazprom płynie walutą,

przyszłość zachęca wolnością i wojną termojądrową.

 

Dlaczego buntują się ludy, narody knują daremnie?

Niegdyś sowieckie, dziś wolne fabryki giną nikczemnie.

Na każdym rogu market albo striptiz i golizna,

Pan w pozłacanej karecie do bogactwa się przyzna.

W nieparzyste dni będziesz nikim, w parzyste kimś myślącym przyziemnie.

U miejscowych bladość, u przyjezdnych – opalenizna.

Po to są zmartwienia, aby bez zmartwień żyć i beze mnie.

 

*

 

Idąc doliną śmierci, zła się nie ulęknę –
obyś tylko był ze mną, obyś mi podał swą rękę.
Obyś i tam, za granią, kierował mną ręką Twoją.
Twoje berło, Twa laska – tylko one mnie uspokoją.

 

*

 

Przekładając psalm, na spacer wychodzę, ciekaw świata,

coraz częściej na cmentarz, gdzie każda możliwa data

mówi o czasie, wyznaczonym przez Boga, a potem

trafia tam każdy dwunożny, małpa to nasz wspólny totem,

granitowy obelisk, nad grobem żołnierza armata,

pod białym aniołem – szef mafii, co handlował złotem.

W perspektywie – sprawiedliwość, której imię zapłata.

 

Panie, jakże liczni są moi wrogowie. Ich rozmnożenie

przypomina głodne kruki, których krążenie

jest jak wiatr w Księdze Ksiąg – ciągle w ruchu.

Kajdany brzęczą podobnie do dźwięku pokutnych łańcuchów.

Gdzie las – tam wyrąb, gdzie statek – tam wrak i starzenie,

gdzie jest codzienność, tam i czas ostatnich okruchów.

Im bardziej absurdalna sprawa,  tym trudniejsze jej zakończenie.

 

*

 

Przygotowałeś dla mnie posiłek, by wrogowie widzieli,
namaściłeś mą głowę olejem, pełny jest mój kielich.
Niech będą ze mną Dobroć i Miłość w ciągu dnia całego.
I na długie lata niech nie opuszczam Domu Twojego.

 

Amen.

 

 

VIII

 

***

 

Przekładając psalm, rozmyślam o królu Dawidzie,

o błogosławionym mężu, który nie idzie

na radę kryminalistów, choć niewielka to strata,   

o faworytach i powieści, sławiącej minione lata.

Wyobrażam sobie siebie dawnym mnichem w chlamidzie,

to znów torreadorem w hiszpańskiej korridzie,

jak łajdak, którego podłość niepojęta dla świata,

w którego duszy ciemność, a kastet w kieszeni chałata.

Zupełnie jakbyś się znalazł w ciasnocie i ohydzie

czytającym Psałterz na własnej panichidzie,

niepomny siebie – eremita czy arystokrata,

przed Sądem Ostatecznym stajesz w całym swym wstydzie.

 

Żal, że nie jestem kujonem, co konopi zielnik dostał,

lub barytonem, co operacyjnym ariom sprostał,

już na taśmie nagranej i do archiwum złożonej

nie jestem jak oset wśród łanów wyzłoconych.   

Jeśli smartfon, to Samsung. Jeśli Rzym, to z lupanarów wzrastał,

był klasztor, ale podrósł i planetarium się stał,

dzwony, kopuły, krzyże nie zostały ocalone.

Maski pokory zmyte i w toalecie spuszczone.

Czlowiek człowiekowi wilkiem. W bestiariuszu się ostał.

Treser z batem się śmieje, już wilki w kąt zapędzone.

Ile razy film nakręciłeś – ten sam scenariusz pozostał.

 

*

 

Na nic się zdadzą nauki, lud odwraca się ze wzburzeniem,
ich pomysły na Boga Ojca i Syna kładą się cieniem,
książęta tworzą sojusz, po dwóch, po trzech dogadany,
by skończyć z niebiańską niewolą, Boskie zrywają kajdany.

 

*

 

Przekładając psalm, coraz wyżej się wznoszę pionowo.

Nie widzę w tym sensu. Bo szukałem nieprawidłowo

i nie znajdę pod stołem żywności na nim zostawianej.

Obcym jestem wędrowcem tu, na ziemi nieznanej.

Co powiem bliźniemu, który w siną dal powędrował?

Żeśmy nie gęsi, że się uczymy na nowo

W gęstej mgle, w ciemności niewidzianej.

Doświadczenie życiowe jest jak lód na powierzchni szklanej.

Pewnie trzymaj kierownicę, pedałuj mocno, lecz z głową.

Przodkowie przekazali nam tę koronę cierniową.

Płakać zawsze lżej, kiedy jesteś lekko zawiany.

Tyran – pierwszy chłopiec z naszej wsi zapomnianej.

Błyszczą odznaczenia, medale na piersi dzwonią galowo.

 

Panie mój, kto w górze zamieszkał, u Ciebie szukając schronienia?

Jest obuty, ubrany, nie potrzebuje jedzenia,

wpłaca na czas należności do kasy komunalnej. 

Nie ucieka się do kłamstwa bez potrzeby skrajnej.

A jeszcze lepiej prorocy, żyjący na skraju cienia!

My też jako dzieci chcieliśmy mieć czyste sumienia!

Z kim się kładłeś, z tym leż – pilnuj zasady moralnej.

Na porządku dnia demontaż i dzielenie lojalne.

Rankiem wstał baranek, do wieczora w kozła się zmienia.

Kawa już wypita, a los to wynik z fusów wróżenia.

Przed nami wielkie cele i wizje akcji frontalnej,

niespójne i szalone podczas obrad przemówienia.

 

*

 

Pan głośno się z nich naśmiewa, szyderstwo rzuca im w twarz.
Pogódźcie się z łańcuchami, pokochajcie swoją straż!
Nadgarstki zwiążę wam prawem, aż po ostateczny sąd.
Postawię króla nad Syjonem, nad świętą górą Mą!

 

*

 

Przekładając psalm, zapominam, że zapadła ciemność,

że ciało boli, miłość odeszła, że czekam nadaremno,

nie ma pożegnania, tylko wiatr gwiżdże w pustce mglistej.

I życie przeminęło marne, niegodziwe i nieczyste,

pościłem jak popadło, dla duszy post był gehenną,

serce zapomniało prawdę swą odwieczną i bezcenną,

żuję piernik, ale w myśli powtarzam tortur listę,

odziewając się, myślę o sobie jako naturaliście.

Patrzę na zegar, lecz czas wstrzymał wędrówkę niezmienną.

I gdzie nadzieja na Bożą miłość płomienną?

I co na temat pychy mówił Kohelet, czytaliście?

Słowa znikły, te, co zostały, są nieoczywiste.

Nim zrobiliśmy krok, padamy na posadzkę kamienną.

 

Co na koniec? Gdzie się podział nasz zwierzęcy przodek?

Obiad się skończył. Pozostał jeszcze ostatni spodek.

Chwalcie imię Pańskie, chwalcie imiona sług Jego.

My – woły zaprzężone do losu furgonu wielkiego.

Dawniej dbaliśmy o altanki i domy letniskowe,

życie jest niebezpieczne – wie o tym umierający człowiek,

doczekajmy wskrzeszenia zmarłych, głosu trąby strasznego.

I nie pomogą mięśnie, ni zalety czoła wysokiego,

ani dzienniczki, gdzie z góry na dół oceny wzorowe,

ani obficie rozgałęzione drzewo rodowodowe,

ani przekleństwa bliźnich, ani szmer tłumu zachwyconego,

ani nagrobne płyty, filary grobowca marmurowego,

ani wysiłki kontrwywiadu, ani rodziców troska o zdrowie.

 

*

 

Pracuj dla Boga w bojaźni, pracuj z radością i z drżeniem,
nie szukaj, gdy twoje nadzieje rozproszą się jak cienie.
Głosu z nieba posłuchaj, Ojcu nigdy się nie sprzeciwiaj,
abyś się od gniewu uchronił, także Syna podziwiaj.
Ogniem opadnie na czyjś dach, straci po drodze innego,
lecz szczęściem wiecznym nagrodzi twe zaufanie do Niego.

 

Amen.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Borys Chersoński, Przekładając psalm, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 181

Przypisy

    Loading...