Nowy Napis Co Tydzień #182 / Roszada
Sen i przebudzenie. Jest piętnaście minut po północy. Muszę zanotować, bo sen bardzo realistyczny. Mała dziewczynka, lat osiem, uśmiecha się do mnie. Sytuacja sprzed ponad trzydziestu lat, kanikuła się zaczęła, rok 1989. Biorę udział w turnieju szachowym. Małe, senne miasteczko w Wielkopolsce (we śnie przeważnie boję się małych, sennych miasteczek). Ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem. Polska się budzi do życia, ale ja śnię. Jestem zbyt młody, żeby zrozumieć procesy dziejowe, niedawną gorączkę wyborczą, mechanizmy przejęcia władzy, wielka polityka omija śniącego chłopca wielkim łukiem, wielka polityka przeważnie omija wielkim łukiem małe, senne miasteczka. Pamiętam, że rano łąki otaczające miasteczko, spowija tajemnicza mgła, jakby ktoś przykrył je białym prześcieradłem. Pamiętam też, że w turnieju szachowym bierze udział ratownik. On na stałe mieszkał w tym miasteczku. Cały rok przygotowywał się do tego turnieju, zresztą gra bardzo dobrze. W III czy IV rundzie nawet z nim przegrałem. Szachista wygląda trochę jak Zbyszek Cybulski w Popiele i diamencie Andrzeja Wajdy: podobnej postury i preferuje ciemne okulary. Nie wiem jednak, czy to ma dla tej sprawy jakieś znaczenie, raczej nie.
Pewnego dnia na porannym spacerze kolega zwrócił uwagę, że na pobliskich mokradłach stoi krowa, że coraz bardziej zanurza się w grząskim gruncie, tak jakby przyciąganie ziemskie nie było przyciąganiem, ale wciąganiem, że jakiś gospodarz próbował ją wyciągnąć, ale ona i tak zapadała się, jej ciężar nieubłaganie wbijał ją w ziemię. Ale nie myślałem o tym wtedy w ogóle. Interesowały mnie szachy, debiut następnej partii, chciałem w pierwszym ruchu zagrać d2-d4, gdyż wolałem systemy zamknięte, a najbardziej lubiłem, gdy przeciwnik wybierał obronę królewsko-indyjską. Te 64 pola wciągnęły mnie, zamknęły na krowy, na ludzi, na świat.
Szachista i ratownik. Połączenie dość kiepskie. Tu trzeba grać, a tam bacznie obserwować. Jedno i drugie wymaga osobnej koncentracji – nie da się tych czynności połączyć. Nawet jeśli założy się, że drzwi z sali turniejowej wychodzą wprost na plażę, to nic nie wyjaśnia. Ale nikt go o to nie pyta, nie wtrąca się w nieswoje sprawy. Zresztą słyszałem, jak mówił, że na plaży pracuje do godziny szesnastej, a turniejowa runda zaczyna się o godzinie piętnastej. Pierwsza godzina jest nerwowa. Potem ratownik ma prawo do relaksu. I rzeczywiście, przeważnie o szesnastej na plaży pozostaje tylko kilku opalających się. Często też pada przelotnie deszcz, potem na chwilę wyjdzie słońce. Mało kto się kąpie.
Ta miejscowa dziewczynka nawet mi się podoba. Jest ode mnie młodsza zaledwie o dwa, trzy lata. Blondynka, patrzy swoimi dużymi oczami na biało-czarną szachownicę, na te wszystkie dziwne piony, tajemne figury. Ostatnio pokazywałem jej wieżę, mówiłem, że wieża jest warta pięć punktów, że tylko hetman jest cenniejszy, bo wart dziesięć. A potem pokazywałem jej, na czym polega roszada. Wziąłem do ręki króla i przesunąłem delikatnie o dwa pola w bok, a następnie chwyciłem wieżę i przeniosłem ją nad królem. I ona brała wieżę do ręki, dotykała delikatnie i z namaszczeniem, a potem dotykała króla i próbowała wykonać to co ja. W końcu po kilku próbach spojrzała mi głęboko w oczy, aż zawstydziłem się, energicznie odstawiła wieżę, a następnie chwyciła plastykowego skoczka. Jak to jest, że wszystkie dzieci kochają skoczki? Ja też je kochałem.
Rodzice chyba nie przejmują się nią zbytnio, cały dzień biega wokół ośrodka. Pamiętam, że bardzo dziwi ją zegar szachowy, który niczym klepsydra odmierza czas, jeden z ciekawszych produktów rodem z NRD. Zawsze pracuje tylko jeden licznik. Na samym szczycie, tuż przed dwunastą, jest taka charakterystyczna czerwona klapka, ona podnosi się do góry, gdy czas się kończy, a potem nagle opada. Nie ma już czasu, partia kończy się porażką i na nic zda się tu usprawiedliwiające biadolenie w stylu: „miałem lepszą pozycję, przegrałem na czas”, na nic, bo najbardziej znani arcymistrzowie mówili, że „czas jest elementem gry” i tu nie ma taryfy ulgowej; kto nie kontroluje czasu, zazwyczaj przegrywa.
Jak runda się rozpoczyna, wszyscy dość szybko przełączają zegary, od sali turniejowej idzie charakterystyczny pogłos, jak od walki rycerskiej. Wyprowadzam cios, przeciwnik paruje, kolejny cios i kolejna obrona. A potem ciosy są coraz rzadsze, zawodnicy więcej się zastanawiają, jakby gra traciła swą płynność, aż w końcu salę spowije milczenie, czasami przerywane pojedynczym ciosem.
Facet w ciemnych okularach wychodzi na plażę. Też wychodzę. Kilkoro ludzi siedzi na kocach. Jest spokój. Mówią, że woda się jeszcze nie nagrzała. Facet w ciemnych okularach odzywa się rzadko.
W VIII rundzie dochodzi do tragedii. Dziewczynka niespodziewanie wchodzi do wody i znika pod jej lustrem. Czemu tak nagle weszła, raczej się wcześniej nie pluskała, była z nami, wydawało się, że jest nawet zafascynowana światem szachów, że to świat szachów ją wciągnął. To jednak bez znaczenia. Wiem, że ratownik był na sali gry. Zanim pobiegł, wyciągnął dzieciaka, było już za późno. Przyjechała karetka, wszystko za późno. Dziewczynka utopiła się, żadna reanimacja jej już nie wskrzesi. Milicjant przyjechał na motorze, prowadzi dochodzenie. Widać, że zna pana w ciemnych okularach.
To właściwie tyle tego realistycznego snu, bardzo się bałem, trząsłem się w tym śnie. Pamiętam, że dla milicjanta najważniejszą rzeczą było ustalenie, czy dziewczynka utonęła przed godziną szesnastą, czy po szesnastej. Jej szala już opadła, ważą się losy ratownika. Ktoś zeznał, że ona utonęła przed szesnastą. Krople potu na skroniach ratownika. A potem ktoś inny zeznał, że to było po szesnastej i jeszcze jedno zeznanie, i jeszcze jedno. Czerwona klapka w zegarze opadła, czas zeznań się kończy. Milicjant opanowany, spokojny, nie przejmował się za bardzo, tak jakby śmierć dziewczynki była czymś powszednim. Starał się tylko skrupulatnie wypełnić wszystkie ciążące na nim obowiązki.
Następnego dnia odbyła się IX runda. Facet w ciemnych okularach oddał pojedynek walkowerem. Szachiści przeważnie grają dziewięć rund i ta ostatnia decyduje o wszystkim. Nagle na salę gry wpada matka dziecka, zaczyna szlochać, wyzywać, złorzeczyć. To nie był tylko sen, tak było naprawdę. Te jej potworne spazmy i pytanie, które wypowiedziała słabym, zbolałym głosem: „dlaczego?”. A potem zaczęła krzyczeć: „mordercy!”, „mordercy!”, „mordercy!”. I niósł się jej krzyk po sali gry poprzez rzędy gońców, wież i skoczków, poprzez królów i damy, łańcuchy pionów, przeskakiwał tajemnicze zegary szachowe w stronę spokojnego i niewzruszonego lustra jeziora. Nikt jednak nie chciał tego słuchać, czasy komuny się kończyły, nie było już odpowiedzialności zbiorowej, nikt nie czuł się winny z powodu tej strasznej tragedii – kobietę siłą usunięto z sali i pozwolono dokończyć rundę.
I jeszcze raz przypomina mi się ta dziewczynka, w jej brązowych oczach odbija się biało-czarna mozaika szachów. Jak patrzyła na te czarodziejskie dziwy, jak przeszywały ją diagonale i piętrzyły się przed nią łańcuchy pionów ustawionych asymetrycznie, jak dziwiły ją zdwojone pionki i niektóre ruchy skoczka, patrzyła na niego podejrzliwie, a gdy zawodnik chwytał króla i wieżę, i wykonywał roszadę, wtedy wyciągała wskazujący palec do góry, do wysokości nosa, jakby próbując coś obliczyć. Może dzięki szachom miała szansę wyrwać się z tej małej, sennej miejscowości, wyrwać się gdzieś dalej.
Wyjeżdżałem z tego sennego miasteczka, nigdy tam już nie wróciłem, nie wiem, jak zakończyła się sprawa. Pamiętam tylko te jego ciemne okulary, krople potu na skroniach i okoliczne łąki, zakryte białym prześcieradłem.