13.12.2022

Zagubić się w Pradze

Jedziemy głównymi ulicami Pragi, jest rok 1987. Akurat jest 1 maja, całe miasto przystrojone flagami czechosłowackimi i radzieckimi. Czerwień na słupach, na elewacjach budynków: „Niech Żyje Socjalizm!”, „Niech Żyje Przyjaźń Czechosłowacko-Radziecka!”, „Niech Żyje Pokój!”. W krajach demokracji ludowej zawsze dużo mówiło się o pokoju, o przyjaźni pomiędzy bratnimi, socjalistycznymi państwami, o tym, że o pokój trzeba walczyć i że są tacy, którzy tylko czyhają, żeby zaatakować, o tym, że trzeba zachować czujność, bo wróg nie śpi, wróg nie jest tak pokojowo nastawiony jak my.

Wchodzę do sklepu, a tam wielkie zdziwienie, bo na półkach są jogurty, kawa, herbata, czekolady, lentilki, batony, banany, pomarańcze, cytryny, grejpfruty, paczkowane wędliny, parówki w słoikach. Nie może być, to nie może być kraj demokracji ludowej! Oni tam mają wszystko! Trzymam pieczę nad koronami, w palcach obracam każdego halerza, gdyż moje zasoby finansowe są skromne. Czesi źle mówią o Polakach, że wykupujemy im towary. Dziś to brzmi absurdalnie, ale tak wtedy mówiono, że turyści wykradają im dobrobyt. Pamiętam, jak gorliwy celnik czeski w poszukiwaniu wszelakich dóbr uporczywie przetrząsał nam plecaki. I nic nie dało, że nasz instruktor i opiekun w jednej osobie okazał zdobyte przez nas puchary. To był bardzo jasny przekaz: nie jesteśmy handlarzami, a jedynie uczestnikami turnieju szachowego.

W turnieju uczestniczą szachiści z bratnich narodów: przyjechali Rosjanie, Rumunii, Bułgarzy, Węgrzy. Jedną z pierwszych partii rozgrywam z szachistą z NRD. Pamiętam, że miałem wykonać już ruch, dotknąłem skoczka, ale wtedy zorientowałem się, że jak ruszę się nim, to przeciwnik zbije mi hetmana. Żelazna zasada szachów mówi: „dotknięta figura idzie, a postawiona stoi” i nie ma od niej żadnej taryfy ulgowej – jak już dotkniesz bierkę, to musisz nią zagrać. Partię mam więc przegraną, ale mówię do Enerdowca oczywiście po polsku, tak jak mówił do mnie dziadek, gdy zauważył jakieś proste przeoczenie, które mogłoby popsuć piękno gry: „cofnę ruch, a potem jak ty się pomylisz, dam ci szansę, potem się wyrównamy” i oczywiście tamten mnie nie rozumie, ale chyba trochę go zaskoczyłem, bo szachiści podczas partii raczej ze sobą nie rozmawiają, więc machnął ręką. Potem on zagrał źle, podstawił wieżę, a ja mu mówię: „cofnij” i pokazuję mu, co się zaraz stanie, jak natychmiast nie cofnie ruchu, a on mi na to „danke” i gramy dalej. A potem on znów zagrał źle i myślę sobie, no nie, jak tak sobie będziemy dawać szansę, to w końcu ktoś nam zwróci uwagę, więc wykorzystałem jego błąd i zabrałem mu damkę. Młodzian się na to nie zgadza, chce cofnąć, a ja mówię mu, co mi kiedyś mówił dziadek, gdy już go nudziła rozgrywana ze mną partia: „nie ma cofania” i spokojnie realizuję przewagę, a tamten teraz mówi coś do mnie po niemiecku, oczywiście nic nie rozumiem, ale potem zalewa się łzami. Dziadek nieraz mówił mi, żebym Niemców nie żałował, bo oni w czasie wojny robili straszne rzeczy, a jednak żal mi się zrobiło tego dzieciaka, to w końcu ja rozpocząłem ten nielegalny proceder cofania ruchów, więc pokazuję mu palcami, że remis, że proponuję remis, a on nie rozumie tego komunikatu, ale wtedy na szczęście przypomina mi się jedno rosyjskie słowo ничья,którego nas trener nauczył, gdy kiedyś przekazał nam młodym egzemplarze radzieckich książek „Уроки шахматов”. Uczyli nas w końcu, że to język rosyjski jest językiem wszystkich narodów („Niech żyje internacjonalizm!”), a w szczególności narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Jakby nigdy nic, zgłaszamy sędziemu remis i widzę, że Enerdowiec cieszy się, ja trochę mniej, ale powoli zaczyna docierać do mnie, że sprawiłem mu radość, więc już też się cieszę; wszelkie pretensje mogę mieć tylko do siebie, bo to ja zaproponowałem odstępstwo od obowiązujących przepisów, absurdalną zabawę w cofanie ruchów, a on po partii daje mi nawet kolorową plakietkę klubową, teraz wiem, że reprezentuje klub z miasta Halle. Przykro mi trochę, że ja nie mogę dać mu nic w zamian; Czechosłowacy, Węgrzy i wschodni Niemcy, a nawet Rumuni i Bułgarzy, dbają o etykietę, mają więcej gadżetów niż Polacy, więc wygląda na to, że u nas jest największa bieda. Po partii zastanawiam się, czemu ciocia Marlena uciekła do Niemiec Zachodnich, skoro do Niemiec Wschodnich jest bliżej, ba, mogłaby tam wyjechać bez zbędnych – mówiąc językiem szachowym – kombinacji: tam musi być bardzo dobrze. Tylko trener patrzy na mnie z ukosa i pyta się: „O czym ty z tym Niemcem tyle gadałeś?”, jakbym zdradził co najmniej jakieś tajemnice Układu Warszawskiego.

Pamiętam, że pomiędzy Polakami i Czechami były złe uczucia, może nie nienawiść, ale co najmniej niechęć. Nasi południowi sąsiedzi wciąż pamiętali ohydną interwencję wojskową z 1968 roku, gdy generał Wojciech Jaruzelski wjechał tam na czele wiernych mu oddziałów i brał udział w krwawym zdławieniu wolnościowego zrywu; pewnie stąd te animozje. My też nie pozostawaliśmy dłużni i nazywaliśmy Czechów lekceważąco: Pepiczkami. Oficjalnie mówiło się, że pomiędzy narodami panuje przyjaźń, socjalizm był ponadnarodowy i wspólny, ale za tą fasadą wyuczonych zdań i sztucznych gestów buzowało prawdziwe życie, niekoniecznie pełne dobrych emocji.

Matka poprosiła mnie o przysługę. Kupuję jej rajstopy, co prawda o trzy rozmiary za małe, ale starałem się, a wieczorem w hotelu urządzamy sobie wojnę, rzucamy się czym popadnie; pamiętam, że dostałem w głowę skórką od grejpfruta. Rano niespodzianka, pomyliłem kierunki i pojechałem metrem w niewłaściwą stronę. Ktoś powiedział mi, że praskie metro biegnie pod dnem Wełtawy, a ja do odważnych nie należę i już widziałem oczami wyobraźni, jak do tunelu wlewa się woda. Wydaje mi się, że nawet pamiętam bilet do metra, niewielki, prostokątny kartonik. Znajduję się na stacji, gdzie jest największa różnica w poziomach wysokości i ruchomymi schodami wjeżdżam na górę. Po latach przychodzi mi do głowy maksyma, którą zapisuję: „Lepiej jest się ciekawie zagubić niż głupio odnaleźć”.

Zagubić się w takim mieście jak Praga to prawdziwa radość. W końcu starsi koledzy, poszukiwacze, odnajdują mnie. A następnego dnia idziemy zwiedzać historyczne wzgórze, Hradczany, nad którym przez kilka stuleci pieczę sprawowali królowie z dynastii Przemyślidów, a jeden z nich, Wacław II, był też przez kilka lat królem Polski i całkiem ciekawie się w naszej historii zapisał. Później pamiętam jeszcze mecz hokeja na lodzie, Sparta Praga wprost zmasakrowała swoich rywali. To było widowisko!

Wracamy do Bydgoszczy załadowani zakupami i cała rodzina cieszy się z mojego powrotu, wcinamy pyszne parówki ze słoika, jemy czekolady i batony, a w szkole pokazuję kumplom lentilki i proponuję im sprzedaż, oczywiście, po korzystnej dla mnie cenie. Połowa klasy ssie kolorowe cukierki. Pamiętam, że w tym też czasie została zorganizowana akademia szkolna. Podczas gali wyczytano moje nazwisko, oznajmiając przy tym, że z okazji święta 1. maja byłem w Pradze, stolicy Czechosłowacji, i brałem tam udział w międzynarodowym turnieju szachowym, którego celem było umacnianie więzi socjalistycznych pomiędzy bratnimi narodami. Muszę wyjść na środek, pokazać się, ukłonić, czego cholernie nie lubię robić, a jeden gnojek, który od lat mi dokucza (przynajmniej właśnie jego podejrzewałemo ten zuchwały czyn), strzelił do mnie z gumki, wprost w okulary, a na pytanie nauczycielki, kto to zrobił, zapanowało grobowe milczenie.

Gdy po latach oglądam teledysk zespołu INXS Never Tear Us Apartnagrany w 1987 roku w najbardziej charakterystycznych miejscach czeskiej stolicy, między innymi nad brzegiem Wełtawy, na moście Karola, to aż mnie ciarki przechodzą. Chciałbym tam się jeszcze raz zagubić, mieć zawroty głowy, stracić równowagę, pić do dna nektar przyrządzany w tym czarodziejskim grodzie przez miejscowych magów. Raznawet przyśniło mi się, że wtedy, gdy się zagubiłem, widziałem członków zespołu, jak stroją gitary na starym cmentarzu żydowskim albo tam na królewskich Hradczanach. Zdaje mi się, że na jednym kadrze teledysku, dokładnie w parku znajdującym się nad brzegami rzeki, w której pływają łabędzie, pojawia się nieśmiały, lekko rozmarzony chłopiec; jakby był nie z tego miasta, biedny, zagubiony, z głową w chmurach, może nawet jakby był nie z tego świata.

Z tamtego pięknego czasu dzieciństwa do dziś przechowuję czerwoną, propagandową książkę o Klemencie Gottwaldzie: Pеволюционер, интернационалист i album, w którym zaprezentowano dorobek komunistycznego państwa. Gdy ją przeglądałem, to wydawało mi się, że Czechosłowacja jest wspaniała, nowoczesna i będzie trwała na zawsze, a kilka lat później odbył się jej pogrzeb i okazało się, że tamta wielkość i pompatyczność to była tylko iluzja.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartłomiej Siwiec, Zagubić się w Pradze, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...