Nowy Napis Co Tydzień #135 / Jak tylko wyjdę!
W listopadzie 1981 roku postanowiłem wyjechać do Afganistanu. Było to już po I Zjeździe „Solidarności”, który okazał się w zasadzie przesłaniem do ludu Europy Wschodniej
W górach przekroczyłem zieloną granicę. Wsiadłem do pociągu, dojechałem do Pragi. Chciałem przejść też przez zieloną granicę między Czechami a Niemcami, ale zobaczyłem – oj, naiwności moja! – że pociąg jadący z Pragi do Paryża na stacji granicznej stoi dwadzieścia minut. Wyobraziłem sobie, że kontrola musi być pobieżna, bo ile można w te dwadzieścia minut sprawdzić? Zastanawiałem się, gdzie by się można schować – jechałem przecież bez biletu. Zobaczyłem, że w sufitach są klapy. U góry nad całym przedziałem była pusta przestrzeń, przy czym przy łazience był zbiornik z wodą, który zasłaniał połowę widoku. Uznałem, że schowam się za tym zbiornikiem. Przecież nie mogą wszystkiego dokładnie sprawdzić w tak krótkim czasie! Tak dojechałem do Pilzna. Ale kiedy tylko ruszyliśmy do stacji nadgranicznej, mechanicy w czasie jazdy zaczęli latać ze śrubokrętami i zaglądać we wszystkie zakamarki. Ktoś otworzył tę klapę po drugiej stronie wagonu, poświecił, zniknął. Myślę: zobaczył? Nie zobaczył? Chyba nie, bo byłaby awantura. Minęło dziesięć minut, piętnaście, dwadzieścia i cisza. Kiedy wjechaliśmy na stację graniczną, zaczął się jakiś ruch, harmider. Za chwilę otworzyła się klapa, najpierw pojawiła się tylko lufa, dopiero potem głowa. Wyciągnęli mnie czescy WOP-iści.
Poszliśmy na stację, tam dokończono odprawę pociągu. Esbecy wsadzili mnie w wołgę, zawieźli do Pilzna i potrzymali tam tydzień czy dwa. U nich w więzieniach był taki rygor, że w przejściu była namalowana biała linia. Więzień idąc, nawet jak szło dwudziestu, chodził sznurkiem po linii, z rękami z tyłu. Jak się podchodziło pod cele, trzeba było stanąć obok drzwi, twarzą przy ścianie, ręce z tyłu. Klawisz otwierał i dopiero wtedy: za kark i do środka. Jak ktoś nie zachowywał się tak, jak trzeba, to potrafili walnąć w tył głowy tak, że jak się stało niedaleko od ściany, to z nosa robił się pędzel. Dostałem raz po gębie, bo zakpiłem sobie z klawisza. On do mnie, że nie wolno na łóżku siedzieć, a ja do niego „ne rozumie”. To jak „ne rozumie”, to chodź „nerozumienie” – i przywalili raz czy dwa. Sam byłem sobie winien. Traktowano mnie w Czechach jak polskiego więźnia. A więzień polski był niebezpieczny. W czasie transportów zwykli więźniowie byli ubrani normalnie, bez specjalnych obostrzeń. Ci niebezpieczni mieli drelichy i jaskrawy, biały pas przez lewą czy prawą nogawkę i całe ciało. Trzecią kategorią byli Polacy – na czas transportu zakładano nam kajdanki na nogi, pas skórzany z dużym oczkiem – przez nie był przekładany łańcuch od kajdanek nożnych, aż do rąk. Dłonie skute i nogi skute tak, że nie dało się podnieść rąk do góry. Potem przewieźli mnie przez Pragę do więzienia gdzieś przy granicy z Polską. Tam kolejny tydzień czy dwa siedziałem z Polakami i Czechami w celi przejściowej. Później przekazali mnie do polskiego WOP-u, a ci zawieźli do aresztu. Jedną noc spędziłem w Gliwicach na terenie jednostki wojskowej, po czym przewieźli mnie do aresztu śledczego w Bielsku-Białej. Przyjechałem o nietypowej porze, więc od razu – na oddział. Ja, nie chcąc podpaść, daję ręce z tyłu, ustawiam się przed celą. Klawisz wydarł się, że z gestapowca niego robię… Taki był mój pierwszy kontakt z polskim więziennictwem. Wchodzę do celi, kilkanaście łóżek, pewnie ze trzydziestu ludzi: bezhołowie, na łóżkach gadają, ktoś leży, ktoś dłubie w nosie i nikt nie reaguje, a tu przecież klawisz drzwi otworzył. W Czechach wszyscy od razu staliby na baczność. W Polsce – zupełny luz. A po tygodniu wprowadzono stan wojenny. Najpierw zrobili rewizję. Zaczęli o trzeciej w nocy i robili ją chyba do ósmej rano. Myśmy stali na korytarzu. Wtedy jeszcze nie było takiego tłoku. Po dwóch, trzech dniach zaczęli zwozić ludzi z zakładów pracy. Po kilku tygodniach przywieźli z Podbeskidzia jakiegoś przewodniczącego regionu z wyrokiem siedmiu lat. Razem z nim dwóch lub trzech już po wyroku, jeden miał chyba sześć, a drugi pięć lat. To był szok. Siedem lat, za co? Oni zorganizowali w swoich zakładach pracy strajki, które trwały dwa czy trzy dni. Spacyfikowali ich, aresztowali i dwa tygodnie później byli po wyroku. W trybie doraźnym, sąd wojskowy i pierdut. Ewa Kubasiewicz dostała dziesięć lat za napisanie ulotki. Przeżyliśmy wstrząs. To był bardzo duży szok dla wszystkich, nawet dla więźniów kryminalnych. W tamtych czasach naprawdę trzeba było popełnić bardzo poważne przestępstwo, żeby dostać taki wyrok. Przed 13 grudnia więźniowie – oczywiście nie wszyscy – byli wypuszczani do innej celi do kolegi na rozmowę, układy między klawiszami a więźniami funkcjonowały dość często. Fryzjer chodził od celi do celi, ktoś przynosił drobne zakupy, oczywiście nielegalne. Po wprowadzeniu stanu wojennego wszystko się skończyło. Na początku zakazano nawet spacerów.
Rozprawę miałem 18 lutego w Sądzie Garnizonowym w Krakowie. Przyjechali wojskowi i konwój zabrał mnie z aresztu w Bielsku-Białej. Przyjechaliśmy do aresztu na Montelupich, kazali mi tam zostawić rzeczy i od razu jechać na rozprawę. Sąd był na terenie jednostki, a przynajmniej tył budynku musiał mieć wejście od strony jednostki. Pamiętam, że było pusto, długi korytarz, jakieś sale na lewo i prawo i ani jednej osoby. Nierealistycznie. Była godzina 13, może 14. Ludzie nie chodzili w takim miejscu po ulicach, okolice aresztu to nie było miejsce na spacer. Prowadzili mnie wojskowi, na korytarzu pojawił się jakiś facet w mundurze. Podchodzimy, a to mój ojciec. Był zawodowym żołnierzem, dostał przepustkę i przyjechał, bo okazało się, że termin rozprawy był znany. Weszliśmy na salę, ja oczywiście na ławie oskarżonych, między dwuipółmetrowymi żołnierzami, bo takich wybierali do żandarmerii. Ojciec usiadł wśród publiczności, w mundurze moro. Przyszedł sędzia z protokolantką. Ona zapytała: „Kim pan jest?”. On mówi, że ojciec. Wstał oczywiście, miał kaburę przy boku. „Czy pan ma broń?”. „Mam broń”. „Proszę zdać do sekretariatu” – powiedziała, ale przyjacielsko. Poszedł do tego sekretariatu, za chwilę wrócił.
Zatrzymali mnie przed 13 grudnia, więc proces nie był związany z przestępstwem dotyczącym stanu wojennego, czyli byłem cywilem, który trafił w tę wojskową machinę przypadkiem. Wtedy nie byłem przecież żadnym działaczem związkowym, a zwłaszcza szczebla krajowego. Dali mi wyrok półtora roku w zawieszeniu na dwa lata i zwolnili do domu.
Zawieźli mnie do aresztu, pół godziny czy godzinę trwały jakieś formalności, bo musieli mnie przyjąć i zwolnić – i tego samego dnia wracaliśmy. Z ojcem nie gadaliśmy przez całą drogę. Jakieś grzecznościowe zwroty. Byłem nabuzowany, tak bardzo „anty”, że jakoś nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. To było dzień lub dwa dni po tym, jak zastrzelony został podczas próby rozbrojenia w Warszawie sierżant Karos
Dojechaliśmy do Gdyni. Dostałem nakaz pracy. Ale oczywiście w międzyczasie łapałem kontakty. Kościół Świętej Brygidy w Gdańsku był miejscem, gdzie trzynastego dnia każdego miesiąca była zadyma. Prawie każda msza za ojczyznę stanowiła okazję do manifestacji. Przyszedł luty. Miałem nadzieję, że gdzieś jest opozycja, która się zbroi, a tu guzik, wręcz przeciwnie. Władze związkowe w swojej prasie mówiły: siedzieć, tkanka ma być nienaruszona, nie narażać się. Panowała dezaprobata dla manifestacji. Jak coś robiliśmy, ksiądz Jankowski przy Brygidzie mówił: nie wychodzić, nie manifestować. Różni się wypowiadali, próbując nas spacyfikować: najlepiej nic nie robić, siedzieć cicho, a my się dogadamy z władzą. Tak to wtedy odbierałem.
W mojej grupie młodych ludzi było inaczej. Chłopaków, którzy byli zamykani za rzucanie kamieniami w milicję, nazywaliśmy kamieniarzami. Stawiano im zarzuty nie polityczne, tylko chuligańskie. No i sam rzucałem. Potem ktoś zdobył jakieś sito, najpierw do ulotek, więc coś drukowaliśmy.
Tekst jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej przez Andrzeja Szozdę w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.