14.07.2022

Nowy Napis Co Tydzień #160 / Pamięć i nieobecność

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

Do szkoły podstawowej chodziłem razem z przyszłymi górnikami węgla kamiennego. 16 października 1978 roku wciąż przeżywałem łączenie klas mniejszych w większe. Nasza klasa liczyła dwadzieścia pięć osób, a miało w niej być prawie czterdzieści. Bałem się nowych znajomych. Ten lęk zakrywała wiadomość o wyborze Karola Wojtyły na papieża. Pamiętam rozmowy ludzi pod kioskiem Ruchu o poranku, radość rozmówców, skromną w moich oczach, ale zauważalną, która mnie dziwiła. 

Lęk z powodu mieszania klas okazał się uzasadniony. Pojawili się nowi, inni, obcy. Po pierwsze rodzina Czeptarów. Wywodzili się z małej wsi, gdzie ludzie łączyli się w związki małżeńskie w wąskim gronie. Wszyscy kuzynostwo. Do naszej klasy z Czeptarów trafił Antek. Duże krowie oczy nierozumne, ciało z brudu przyklejone do ubrania. Zęby rosły mu nawet na podniebieniu, dolna warga zwisała. Miał jeszcze sześcioro rodzeństwa, wszyscy z zębami na podniebieniach. Po drugie, również z wielodzietnych, był Janusz Szprotek. Też kleiło mu się ubranie do ciała. Roznosił wszy. Malowano mu głowę fioletowym specyfikiem, ale wszy wracały. Potem jesiennymi i zimowymi wieczorami matki szukały w naszych włosach wszy i gnid. Czeptar nie budził niczyjego szacunku. Przełykał flegmę i patrzył krowimi oczami, i patrzył. Zaś Szprotek dobrze grał w piłkę nożną, tak uważał wuefista i część kolegów z klasy, należał do „swoich” chłopaków. Nikomu nie przeszkadzały jego niemyte nogi, wszy ani to, że gdy dawał prezent, to długo używany wcześniej. Czeptara wkrótce zabrano do szkoły specjalnej dla opóźnionych w rozwoju, Szprotek został z nami do końca podstawówki. 

Jeszcze kimś innym był Grzegorz Szakiel. Miał dżinsy i sztruksy z Pewexu, a nawet koszule i dres. Ja też miałem sztruksy, ale pięć lat później, kiedy spodnie te pojawiły się w zwykłych sklepach. Do tego ja miałem sztruksy fioletowe (bo w zwykłych sklepach, jak były czarne, to handlujące kobiety wynosiły poza sklep i sprzedawały drożej), a on czarne. Jego tata pracował za granicą, gdzie po przeliczeniu na polskie pieniądze wyjątkowo dobrze zarabiał, stąd te sztruksy i dżinsy. Nie był jedynakiem, ale jedynakiem plus, bo wychowywały go matka i dużo starsza siostra, obydwie w poczuciu winy, że chłopak dorasta bez ojca. Wyręczały go, kochały, jak tylko kobiety mogą kochać, litowały się nad nim, jakby był sierotą. A w nim rosła kanalia. Kiedy wszyscy cieszyliśmy się, że odwołano dwie ostatnie lekcje, podszedł do mnie i dwiema dłońmi trzasnął mnie w pysk. Lewą rękę w prawy policzek, prawą w lewy, jednocześnie. Jego łajdactwo zaczęło się nie od trzaśnięcia mnie oburącz w pysk i nie na tym skończyło, i nie w tym trzaśnięciu znalazło najwyższą formę. W wieku dwudziestu siedmiu lat Grześkowi wypruto flaki nożem. Zatem gdy piszę te słowa, w ziemi niewiele z niego zostało. 

W 2020 roku zmarła moja matka. Ojca zawieziono do domu opieki. Dopóki żyła matka, zajmowała się nim, z miesiąca na miesiąc coraz więcej. Jednak otępienie starcze postępowało, lekarstwa nie pomagały. Kiedy po raz drugi matka poszła do szpitala, tata już nie wypróżniał się do toalety, ale do pampersa. Wtedy ojca zabrano do domu opieki. Dwa dni później matka zmarła w szpitalu. Na jej pogrzebie ojca nie było. Zacząłem go odwiedzać w domu opieki, mobilizowałem się z całych sił, żeby wyrobić w sobie taki nawyk, ale nie było to przyjemne. Teraz ojciec rzadko siedzi, na ogół leży wpatrzony gdzieś martwymi oczami, a jeśli już we mnie to tak, jakbym był przedmiotem martwym i jednym z wielu. Czuję wstręt do jego brudu, obcość ciała. Oddzieliłem jego wcześniejszego od jego z teraz, jakby to były dwie różne osoby.

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

W połowie siódmej klasy wiedzieliśmy już, kto pójdzie do jakiej szkoły średniej. Ponad połowa chłopaków wybierała się do zawodówki górniczej. Do końca podstawówki zostało półtora roku, a ich już werbowano. Kiedy zdecydowali, że tam pójdą, prawie automatycznie przestali się uczyć. Ale mieli na lekcjach dużo do powiedzenia. Każda bardziej wyrafinowana myśl nauczyciela spotykała się z ich sprzeciwem, na przykład postaci zawołania: „Ło, ło, ło”, jakby nie wiadomo było na pewno, czy to, co mówi nauczyciel, może ich obrażać. Wiedzieli, że w trzeciej klasie górniczej szkoły zawodowej wypłacą im więcej, niż biorą ich nauczyciele ze szkoły podstawowej. Stąd też mieli ich za nic. 

Jakiś rok wcześniej, po połowie klasy szóstej zaczęły się polowania na dziewczyny w szatni i w drodze do niej z klas lekcyjnych. Niektóre dojrzały wcześniej. To pobudziło chłopaków. Po skończonych lekcjach uciekały do szatni, a ci biegli za nimi, obłapiając je, chwytając za piersi i krocze. Ale te najbardziej rozwinięte w biuście i biodrach zostawiali, może przypominały im już ich matki, a może dlatego, że do szatni schodziły wolniej i nie sprawiały wrażenia ofiar. 

A jeszcze wcześniej nawiedził szkołę pornol. Sławek Michlak przyniósł czasopismo pornograficzne do placówki oświatowej. Wtedy nie było w kraju pism pornograficznych rodzimych, musiało dotrzeć z Zachodu. Na przerwach włóczyły się za nim tłumy, a ten pokazywał jakąś stronę z pornola tym, którzy dotarli w jego pobliże. Ale ten pokaz to chwila, Michlak zaraz ruszał dalej, a tłumy za nim. A on miał poczucie wagi własnej i znaczenia treści tego, co pokazywał kolegom danego dnia. Chodzili za nim jak muzułmanie wokół czarnego kamienia albo raczej byli jak kometa, on ogniem i siłą, a reszta dużym ogonem. 

To porównanie do muzułmańskiego kamienia. Na targach poligraficznych Drupa 2000 udowadniano ekologiczność farb, malując nimi półnagie ciało modelki. Zgęstniałe tłumy krążyły wokół stoiska tych ekologicznych farb. Trzy razy okrążyłem, jakby bezwolnie, prowadzony przez tłuszczę. A modelka siedziała na krześle wyniesionym dwa metry nad głowy tłumu. Wkraczałem w trzecie tysiąclecie. 

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

Mój dom rodzinny znajdował się w starym poniemieckim piętrowym bloku. Miał cztery wejścia do klatek schodowych. Do mojego mieszkania wchodziło się z trzeciej. Siedemnastolatek z pierwszej klatki wraz z dwudziestolatkiem z drugiej zabili trzydziestolatka Henryka z czwartej. Mieszkałem między mordercami a ofiarą. Grudzień 1979, późny wieczór, rzecz dzieje się z murem cmentarnym w bliskim tle. Uderzają Henryka w głowę od tyłu, niezbyt mocno, ale Henryk pijany, łatwo upada. Krwawi z głowy, napastnicy zabierają portfel i oddalają się. Ale Henryk krzyczy z ziemi, że ich poznał. Wracają i duszą go szalikiem. W portfelu ofiary kwit do zegarka. Idą do zegarmistrza, żeby go odebrać, i tak wpadają w ręce milicji. Pamiętam to z opowieści ojca. 

Teraz jest 2020 rok, a ojciec w domu opieki. Nie odpowiada na moje pytania. Nie słucha, ale mówię do niego w sobie, bezgłośnie. Nie wierzę, że mama zmarła, ale jak wierzę, to myślę, że jest tylko w trumnie, że moje wspomnienia o niej z czasu, kiedy żyła, są nic niewarte w porównaniu z jej byciem w trumnie. Umarł z nią cały świat? Czy matka żyje jakoś dalej? Jak dusza może mieścić się w mózgu, skoro „mózg jest pierwszą częścią ciała, która ulega rozpadowi? Zaledwie kilka minut po śmierci jego komórki zapadają się, uwalniając wodę”. Profesor Roman Ingarden po śmierci miał zrobioną sekcję zwłok, okazało się, że jego mózg był w fatalnym stanie. Zepsute mięso. Kiedy słucham wykładu profesora Stróżewskiego, zastanawiam się, czy zawirowania jego myśli wynikają z rozległej wiedzy czy to fizyczna postać mózgu tak przemawia? Nie mam prawa, choćby w myślach, zaglądać do mózgu ojca, a może mam nawet prawo go zabić, bo przez ten rozpadający się mózg to już nie on, a nawet nie człowiek. A może ojciec mnie słyszy? 

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

Moja rodzina od strony ojca w latach 70. prawie cała wymarła. Umarli jego rodzice, jedno po drugim, potem wujek i ciotka, którzy mieszkali z nami, też jedno po drugim. Wujek pół życia wiódł podwójnie. Tu ciotka, jego żona, z którą prawie nie rozmawiał, a tam gdzieś w Polsce – inna kobieta. Była jeszcze w moim domu rodzinnym siostra wujka, a babcia ojca, Honorata. Trzymała bratu walizkę pod łóżkiem, na wyjazdy do tej drugiej kobiety. Babcia przeżyła do początku lat 80. Ostatnia z rodziny ojca. Ciotka miała codzienny kontakt z babcią, gotowały razem, rozmawiały. Babcia pomagała ciotce, kiedy ta w końcowych latach życia chorowała na serce. Smarowała jej wtedy klatkę piersiową jodyną. Pachniało w całym domu. Ale w końcu jodyna nie wystarczyła. Wezwano pogotowie. Zabrali ciotkę do szpitala. Kiedy ubierała się w przedpokoju, ojciec chciał jej pomóc, podając płaszcz, ta wyszarpnęła go z jego dłoni z nienawiścią w oczach. Nie rozmawiała z moim ojcem, zupełnie nie rozmawiała z nim od wielu lat. Potem pojechała do szpitala. Nie było miejsc w salach. Kiedy sanitariusze weszli z nią w szpitalny korytarz, powłóczyła nogami, ale szła jeszcze sama. Sanitariusze zapytali lekarza, co z nią zrobić. Nie było wolnych miejsc w salach, a te, które były wolne, musiały zostać w razie czego. Lekarz zapytał, kto to jest, ale nie wiedzieli. Sprawdził nazwisko, ale nie znał, nie kojarzył. Kazał ją posadzić w poczekalni na stołku. Cierpliwie patrzyła na przechodzących lekarzy i siostry. Wpisali ją, dali zastrzyk, ale dalej nie mogła złapać oddechu. Położyli ją na łóżku w korytarzu. Czekała na Honoratę, babcię ojca, słyszała, jak do niej mówi, że wciera jodynę jak zwykle, ale to nie pomaga. Rano na adres mojego rodzinnego domu przyszedł telegram. Ciotka zmarła. 

Dojrzewałem, a ze mną cały świat. Mój dobry kolega Krzysztof był wysoki i narzekał na malucha, czyli samochód Fiat 126p. Nie miał gdzie uprawiać seksu ze swoją Małgorzatą. Rodzice zabraniali mu z nią wyjeżdżać. Kiedyś wyjechaliśmy z koleżankami z klasy na wycieczkę, a jego matka, Maria, przybiegła do moich rodziców, mówiąc, że to zgorszenie. Więc oni w tym maluchu. Ale w końcu jego ojciec kupił dużego fiata. Jakże rozpowiadał się Krzysztof o przestronności tego samochodu! Jaki wygodny! I wtedy w tym fiacie 125p poczęło się ich dziecko. Maria, matka Krzysztofa, sugerowała usunięcie ciąży, ale wycofała się z tego i zaproponowała synowi, żeby spokojnie studiował, a oni, czyli rodzice, będą płacić alimenty. Krzysztof zaś nalegał na usunięcie ciąży z dużą stanowczością. Małgorzata nie ugięła się, dziecko przyszło na świat. Krzysztof, bo zbiegło się to z pierwszym rokiem jego studiów, wyleciał z uczelni i długo nie mógł się odnaleźć. 

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

Usuwanie ciąży w moim mieście rodzinnym od połowy lat 70. Odbywało się około czterystu metrów od mojego domu. Było tam nieruchliwe rondo z maleńkim parkiem na środku. To tam zabito Grześka, o czym pisałem wcześniej, kolegę, którego poznałem, kiedy poszerzano klasy w podstawówce. Rondo okalały stare poniemieckie jednopiętrowe budynki, zresztą w takim i ja mieszkałem. W jednym z nich skrobano kobiety. Masowo i poza statystyką. Na koniec długich dni coś wpisywano, żeby było, że się ją prowadzi. Ale nie było żadnej kontroli. Była procedura, ale dla tych statystycznych, te trafiały do specjalnych worków. Resztki pozostałych trafiały wprost na śmietnik. Zrobiła się sprawa, gdy psy rozniosły, potem dobrze w worki pakowano, jedynie więcej much bzyczało latem. 

Sięgam pamięcią do okresu wczesnokrakowskiego. W ostatnim tygodniu października 1988 roku widziałem trzy tragiczne śmierci: dwa samobójstwa i jeden wypadek komunikacyjny: mężczyzna wpadł pod koła tramwaju. Widziałem wystającą głowę, ramiona i wyrzucone ręce. Już nie żył, kiedy patrzyłem. Potem, przechodząc ulicą Krakowską, zobaczyłem zwłoki przykryte białą płachtą. Mężczyzna wyskoczył z czwartego piętra, przeczytałem o tym w gazecie, bo ja widziałem tylko przykryte zwłoki. I ta trzecia sprawa. Czterdziestoletnia kobieta wyskoczyła z ostatniego, piętnastego piętra budynku, w którym mieszkałem. 

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

Pamięcią ogarniam pierwszą stałą pracę. Był rok 1993. Wykonywałem ją w punkcie usługowym w przejściu podziemnym koło dworców PKP i PKS, od strony Hotelu Europejskiego. Miejsce, w którym pracowałem, miało powierzchnię około dwóch metrów na półtora, tyle przeznaczono dla personelu, resztę zajmowały urządzenia i jedno małe krzesło, do tego okienko do kontaktu z klientami. W godzinach od 11 do 16 przebywało nas tam trzech pracujących. Brakowało więc miejsca na toaletę służbową, ale zaraz obok znajdowała się męska publiczna. To WC było również miejscem spotkań homoseksualistów. Przychodziły dwie grupy: starsi mężczyźni i chłopcy (zalotnicy i oblubieńcy), tak do szesnastego roku życia, na ogół jednak młodsi. Ci młodsi obnażali się, a starsi onanizowali. Zalotnicy proponowali oblubieńcom pieniądze. Ale nie tylko. Bywał tam, spośród starszych, pewien niski, przysadzisty człowiek, wyglądał na wciąż nieogolonego, ale miał taki mocny zarost na twarzy, ciemną skórę nawet po ogoleniu. Wałęsał się z pękatymi reklamówkami po mieście, przypominał bezdomnego i chorego umysłowo. Ale był zdrowy na umyśle. Kiedy próbowałem się załatwić (co było trudne, bo uznawano to za sygnał do erotycznej gry), słyszałem, jak zaproponował za obnażenie – kremówkę, ogłosił to na całą toaletę, głosem przekonującym i wiarygodnym. Nie wiem, co się stało dalej, bo wyszedłem. Długie lata widywałem w różnych miejscach tego człowieka z pękatymi torbami. Ostatni raz w 2006 w przedszkolu, które prowadziły siostry zakonne, mające w regule „głodnego nakarmić”, a on przedstawiał się jako bezdomny, więc go karmiły, a ten przystawał przy okienku, gdzie dzieci miały przebieralnię. 

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda. 

Po śmierci matki byłem w szpitalu, żeby odebrać zaświadczenie o jej zgonie, dostałem też jej ślubną obrączkę i dowód osobisty. Zawsze z ojcem nosili obrączki, teraz ojciec też nie ściąga swojej. Nie wierzyłem, że zmarła. Stopniowałem niewiarę. Nie wierzę w śmierć matki, nie wierzę, że będzie pod ziemią, jak była na ziemi, nie wierzę, że umrą moje dzieci, nie wierzę, że ja umrę. Jednocześnie wiem, że jest w szpitalnej kostnicy i tylko tam. Potem wszędzie matka była ze mną, a jednocześnie to głębokie przekonanie, że jest tylko tam, w trumnie pod ziemią. Nieraz mam pragnienie, żeby zostawić wszystko i pobiec na cmentarz do niej, bo tam jest. Cała, jako tako cała, jak tylko może być cała, jakakolwiek, ale jest. 

Myślą wybiegam ku pierwszej kochance, z którą zacząłem w 1994 roku. Była satelitą agencji towarzyskiej. Nie mieliśmy powszechnego internetu, telefony komórkowe drogie, a nie dało się plakatować miasta reklamami burdelu, prawo zwyczajowe. Pozostały ogłoszenia w gazetach i telefony stacjonarne. Zamiast sadzać przy telefonie kilku własnych pracowników, dogadywano się z kimś z zewnątrz, komu nie trzeba było płacić za godziny, ale za zrealizowane zlecenie. I tak zrodzili się satelici agencji towarzyskich. Wśród nich moja Zosia. Przypadła mi rola odbierania telefonów od obcokrajowców. Potem tłumaczyłem Zosi, o jaką panią pytał klient, Zosia z kolei zgłaszała się do agencji z numerem do klienta i wstępną informacją o żądanej pani, następnie agencja oddzwaniała do klienta. Jak wypaliło, płacili Zosi za kontakt. Czasem odbierałem telefony od Polaków. Był jeden, chyba niski, bo chciał niską i chudą. Narzekał, kiedy drugi raz odebrałem telefon od niego, że owszem, przywieźli niską, ale miała wałeczki tłuszczu na brzuchu, a jemu nie o to chodziło. Zosia była dużo starsza ode mnie. Przez jej niewątpliwą urodę przebijał zapach starego człowieka, jakby z oddali. Od dawna czuję to w sobie i zastanawiam się nad tym, bo teraz nic nie jest już łatwe jak wtedy, chociaż wtedy też było trudne. 

Wszystko, co tu piszę, miało miejsce. To jest prawda.

***

Teraz patrzę na ojca. Dbają o niego, jest czysty, ale milczy. Matka z jasnym umysłem umarła, on bez wiedzy, że on to on, żyje. Żeby jedno słowo powiedział. Na przykład o muzyce albo o goleniu: jakich używa żyletek, jak trzeba je suszyć. Narzekałem, że tylko nauczył mnie golić się i czegoś o muzyce, a teraz porozmawiałbym z nim o goleniu. Patrzy na mnie, chce coś powiedzieć i milczy. Tyle zła było między nami, ale nie mogę o tym nic powiedzieć, nie chcę. Drąży mnie to, ale nie mam wyrzutów sumienia, jestem na ich granicy, bo nie wiem, czyja to wina. 

Wychodzę od ojca, idę korytarzem. Pachnie wiosną, chociaż późna jesień, lśni podłoga, pewnie ma zapach kwiatów. Czuję ucisk w żołądku z lęku, że ojciec milczy. Nogi idą jakby trochę nie moje. Z drzwi na korytarz wychodzi jedna z pensjonariuszek. Znam ją, ale nie poznaję od razu. Nie ta twarz, ale wiem, że to moja matka. Podeszła do mnie, dłońmi uchwyciła się mojej ręki. „Nie bój się, jestem z tobą”.

 

Utwór pochodzi z 13. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Owsiany, Pamięć i nieobecność, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 160

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...