Nowy Napis Co Tydzień #232 / „I tak będziesz straszyć, prawda?” „Mam przeczucie” Łukasza Krukowskiego jako powieść o implikowanej apokalipsie
Budzisz się i orientujesz, że struktura świata uległa odkształceniu. Na miasto nie spadła bomba atomowa, prezydenta nie porwali kosmici, nigdzie nie słychać dźwięku trąb apokaliptycznych, a jednak coś najwyraźniej się zmieniło. To na pewno koniec świata. To może koniec świata. To chyba koniec świata. Albo wcale nie…?
Pewnego dnia mniej więcej takie myśli zjawiają się w głowie Artura, głównego bohatera i zarazem pierwszoosobowego narratora Mam przeczucie Łukasza Krukowskiego. Zgodnie z tytułem – protagonista ma przeczucie. Przeczucie nienazwane, niesprecyzowane, jeszcze nieoswojone. Ma też trudną przeszłość (patologia w rodzinie, samobójstwo ojca), dwa kierunki studiów (filologia angielska i filozofia), hobby (filozofia, teologia, socjologia), a także uzależnienie od hazardu (obstawianie meczów oraz kursów kryptowalut). Dowiadujemy się również, że kiedyś marzył, by zostać pisarzem weird fiction, nienawidzi miasta, w którym mieszka i interesują go teorie spiskowe.
Takie zaplecze kulturowe i rodzinne oraz konstrukcja psychiczna nie tylko pogłębiają bohatera jako postać literacką, lecz łączą się z jego zaburzoną percepcją rzeczywistości, sprawiając, że od początku do końca nie wiemy, które z doświadczeń protagonisty są prawdziwe, a które stanowią projekcję wyobraźni. Stąd, mimo dziwacznej atmosfery nadchodzącej apokalipsy, nieokreślona katastrofa zawieszona w fabule Mam przeczucie może być jedynie implikowana, w dowolnym momencie konstruowana, dekonstruowana i rekonstruowana na nowo. To, co naprawdę się wydarza, zależy w dużej mierze od czytelnika.
Potworne dziwotwory, czyli metropolia się odkształca
Chociaż Artur mieszka w anonimowym mieście od dłuższego czasu, zaskakuje go nagła metamorfoza przestrzeni. Wieżowce, które dotąd wzbudzały podświadomy lęk, pewnego wieczoru jawią się jako fotomontaż. Zainteresowanie filozofią czy weird fiction pozwala bohaterowi na adekwatne nazywanie przeżyć i tworzenie plastycznych opisów. I tak oto dostrzega kanibalistyczny wymiar miasta, którego wieże-molochy w formie fallicznych wypustek pożerają mniejsze budynki stające się dla nich padliną. Nawet poza centrum przestrzeń niewiele się zmienia, bowiem dziwotwory, jak narrator nazywa wieżowce, są do siebie zaskakująco podobne.
Nigdy dotychczas tak nie pomyślałem i ta myśl przeszyła najgłębszą część mojej duszy, ponieważ zdałem sobie sprawę, że jeśli miasto zapętla się w swoich największych, najbardziej spektakularnych elementach – jeśli nawet one, te potworne dziwotwory, mogą się zapętlać – to równie dobrze mogą zapętlić się całe dzielnice, a w przyszłości mogą zapętlić się też ludzie w tym mieście i wszystko będzie robione jednym chujem, a co gorsza zniknie wszystko, co było wcześniej, ponieważ molochom ustępuje się miejsca, nic nie może z nimi wygrać. Będą walczyć tylko ze sobą nawzajem, aż w końcu powstanie jakiś nowy, jeszcze straszniejszy typ takiego potwora – i Bóg tylko wie, co to będzie
Ł. Krukowski, Mam przeczucie, Warszawa 2023, s. 9. Wszystkie cytaty wedle numeracji w serwisie Legimi. [1].
Wizja wysuwana przez Artura, podobna niektórym dystopiom, zakłada powstanie miasta, poza którym nie istnieje rzeczywistość. A ponieważ taki twór jawi się mu jako nienaturalny, obawia się go. Bohater diagnozuje przy tym kilka zjawisk i zarazem obaw współczesności: oto bowiem na ulicach nie ma dzieci (katastrofa demograficzna), z kolei licznie kręcą się influencerzy (upadek autorytetów). Sceneria okraszona jest także plakatami: polityków, muzyków, organizacji sprzecznych ideowo (symetryzm). Artur jednak szybko orientuje się, że problem stanowi przede wszystkim to, co nienazwane. I właśnie owo nienazwane napawa go szczególnym lękiem. Co więcej, obok halucynacji wzrokowych doświadcza też akustycznych. Słyszy jakby ryk, choć nie jest to dźwięk zwerbalizowany. Raczej wewnętrzny głos podświadomego wezwania do działań.
Wszystko było tu jak z papieru, miałem poczucie absolutnej nierealności świata wokół. To niemożliwe, że istniały takie miejsca. Budynki – jak wklejone. Bezdomni – jak roboty. A jednak były, nie śniłem. Mogłem ich dotknąć
– podkreśla
Sprawy mają się nieciekawie, czyli przepowiednia końca świata
Tytułowe przeczucie Artura podzielają też inni. Stanisław Trowski, dawny wykładowca, mówi mu, że świat ciąży w stronę katastrofy, zbliżając się do – jak sam podkreśla – upadku nie kulturowego, lecz fizycznego. Bohater rozmawia więc ze znajomymi, starając się wymusić na nich deklarację „poczucia końca”. W nocy doświadcza czegoś na kształt snu czy też wizji („Po rozmowie z Marcinem zobaczyłem w nocy trzy tornada. Jedno naprawdę ogromne”
Pod wpływem niepokojących doświadczeń protagonista coraz chętniej wyławia z wiadomości doniesienia o katastrofach, wypadkach i anomaliach. Jednocześnie jako człowiek inteligentny, z solidną nadbudową psychologiczną, potrafi przypisać symptomy do okoliczności. „Samotność, bezrobocie, smog, zima i te wszystkie wiadomości zrobiły jednak swoje” – konkluduje
Największą obawą Artura jest przeczucie, bliskie przecież wizjom futurystycznym, o nieopanowanej ekspansji metropolii. Wyobraża sobie miasto jako twór pochłaniający cały świat, zawłaszczający każdą możliwą przestrzeń. W momencie iluminacji dostrzega jednak drzewa, resztki przyrody, i zaczyna rozumieć, że jedyne wyjście stanowi powrót do rodzinnej wsi.
My byśmy byli normalni. Preppersi i święci
Bohater wyjeżdża na Podlasie, gdzie spontanicznie decyduje się wydzierżawić ziemię w celu budowy komuny. Mimo kpin okolicznych mieszkańców marzy mu się stworzenie, jak sam mówi, czegoś radykalniejszego niż utopia Stacha i Jagódki (wspomnianego wykładowcy i byłej dziewczyny). Pragnie powołać do istnienia społeczność, mimo iż zdaje sobie sprawę, że większość znanych mu wspólnot tego typu przekształciła się w sekty, gdzie popełniano zbiorowe samobójstwa.
Okazuje się, że Jagoda od dawna przygotowuje się na nadejście katastrofy. Jest prepperką, jednocześnie osobą bardzo religijną. Artur też na swój sposób wydaje się religijny. Wierzy, że na świecie istnieją demony, „[…] a ludzie w kontakcie z nimi degenerują się, sprzedają im swoje dusze”
W pewnym momencie orientujemy się zresztą, że narrator jest znacznie mniej wiarygodny, niż wynikałoby nawet z jego paranoicznych urojeń. Prolog traktuje bowiem o Jagodzie jako tajemniczej dziewczynie bez przeszłości i rodziny, lecz po pogrzebie bohater wyjawia, iż rodzice ukochanej od dawna promieniowali „tą energią – tą, która miała wypełnić cały świat, której wszyscy mieli ulec”
Swoje przeczucie protagonista nazywa zaawansowaną apofenią, czyli doświadczeniem odnajdowania w przypadkowych zdarzeniach ukrytych sensów. Całe jego życie zresztą się na tym zasadza, dlatego zjawił się na Podlasiu tuż przed śmiercią ukochanej. Ulega jednak rozsądnym poradom znajomego, który wyjaśnia, że Artur przeniósł na Jagodę paranoje i lęki, które pochodzą z wewnątrz jego głowy, nie z zewnętrznego świata.
Metropolia po prostu zdechła, czyli powrót do miasta
Dlatego tym bardziej zaskakujący okazuje się powrót protagonisty do metropolii. Jak wyjaśnia sprzedawca na stacji benzynowej, wszyscy jadą w przeciwnym kierunku, następuje masowa migracja na wieś, nie wiadomo jednak, czy jest to związane na przykład z jakimiś świętem, czy wynika z sytuacji zewnętrznej.
Po dotarciu do miasta poczucie nierealności uderza tak bohatera, jak i czytelnika ze zdwojoną siłą:
Każdy ruch – poziomy, pionowy, dośrodkowy i rozmyty – zamarł. Metropolia po prostu zdechła i to jest ten stan, kiedy nic się już nie rusza, nawet pośmiertne skurcze mięśni ustały i wyleciały całkiem gazy z jelit. Mój samochód to nie jest sonda puszczona przez którąś dziurę, nie dokonuje się tu gastro czy kolonoskopia. Nie trzeba się bawić ze zwłokami, można już po prostu kroić
Tamże, s. 136. [9].
Bohater w takich okolicznościach porównuje sam siebie do pasożyta lub guza, którego istotą stało się istnienie. Opustoszałe miasto pełne jest fioletowej zawiesiny, która dusi. Czy to smog, symboliczne przedstawienie przytłoczenia, urojenie protagonisty czy jakiś rodzaj tajemniczej substancji, która wygnała ludzi? Tego nie wiemy.
Na zgliszczach starego świata Artur spotyka Damiana, dawnego współlokatora. Z gęstą brodą, odmieniony i widmowy, kolega przypomina proroka zagłady. Tak też zresztą się wyraża. „Wszystko wokół, cała metropolia, uległo głębokiej degeneracji” – mówi
Musimy wyjść z tego miejsca – przerywam mu znowu, nie chcąc słuchać o jego nowych zainteresowaniach, żeby się nie podpalać ani nie wkurwiać. – Najpierw pójdziemy na szczyt któregoś z molochów, by zobaczyć, w jakim stanie jest ten świat. Molochy są wcieleniem niewidzialnych aspektów techniki, tych najbardziej destrukcyjnych, najstraszniejszych. To nie przypadek, że przyszedłem wśród nich
Tamże, s. 143. [11].
Co wydarzy się potem? Czy apokalipsa nadeszła z zewnątrz? Czy to projekcja przeczuć Artura? Tego oczywiście się nie dowiemy.
Powieść Krukowskiego to literacki tekst o zarządzaniu lękiem, ale i obraz współczesnego pokolenia, które boi się mniej lub bardziej sprecyzowanych zagrożeń. Jakieś zewnętrznej ekspansji, obcej siły, która zburzy dotychczasowy ład. Mam przeczucie łączy w sobie także najpoważniejsze obawy naszych czasów: strach przed dewastacją przyrody związany z katastrofą klimatyczną oraz lęk przed ekspansją technologii, która wiąże się z przestrzenią miejską.
Płaszczyzna, na której protagonista rozciąga własne lęki: rzeczywistość albo fantastyka, nie jest tak istotna, jak ich źródła, czyli konsekwencje współczesnego stylu życia. Nawet jeśli katastrofa nie wydarza się w przestrzeni realnej, istnieją symptomy pozwalające ją przewidzieć tak w skali makro (zagłada świata), jak i mikro (dewastacja psychiki jednostki). Tkanka miejska, zwłaszcza w ujęciu gargantuicznym, nie jest dla wielu przestrzenią przyjazną, a Krukowski umiejętnie wykorzystuje poetykę weird fiction, by postawić człowieka wobec zagrożenia ze strony tego, co niepoznane. Zarówno Artur, jak i czytelnik, lądują w świecie pełnym mroku, samotności, lęków dosłownie sączących się z powietrza, bliższym komiksowemu Gotham, w którym ciągle pada deszcz, niż ogrodom z nowoczesnych projektów architektonicznych.
Jednak odpowiedzią na piekło metropolii wcale nie okazuje się wieś jako raj. Projekty, czy to świeckie związane z przygotowaniem na różne formy zagrożeń – jak działalność preppersów, czy religijne komuny nie stanowią właściwego remedium. Apokalipsa przydarza się również tym, którzy są na nią gotowi, a życie na łonie natury odwleka nieuniknione i pozwala tylko częściowo odciąć się od świata, który nadal jest mroczny, obcy i zły.
Dlatego w momencie, gdy zawodzą dwa komplementarne i zarazem rywalizujące ze sobą porządki: natura i kultura, świat przyrody i świat cywilizacji, miasto i wieś, Artur powraca, by ostatecznie zmierzyć się z największym lękiem. Czy zabity człowiek, o którym wspomina, to jego paranoiczne alter ego? Im bardziej kanibalistyczna przestrzeń, pełna wieżowców, fioletowej mgły, pustki i ryku przeraża go, tym chętnie decyduje się z nią skonfrontować. I choć plan wyruszenia z karabinem na szczyt opustoszałego gmachu wydaje się groteskowy, ma w sobie wiele z pacyfistycznego wizerunku hipisa, który w lufę czołgu usiłuje włożyć kwiaty, i pozostawia nas z zalążkiem nadziei. Stąd kluczowe wydaje się ostatnie zdanie: „I tak będziesz straszyć, prawda?
Krukowski Łukasz, Mam przeczucie, Warszawa: Wydawnictwo Cyranka, 2023.