21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Spadek

„Na końcu światła jest tunel”

Andrzej Sosnowski

1. 

Dzwonek do drzwi obudził Aleksa wcześnie. Kiedy otworzył oczy, na dworze było jeszcze ciemno. Podreptał do drzwi i otworzył. Na wycieraczce leżała urzędowa koperta z nadrukiem Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn”. List wzywał Aleksa do niezwłocznego stawiennictwa w mieście, o którym wprawdzie słyszał, ale nie miał o nim pojęcia większego ponad to, że istnieje i że leży niezmiernie daleko od jego miejsca zamieszkania. Miał wziąć udział w otwarciu testamentu kogoś, kto nazywał się Rozalia Dziewicz, i – jak utrzymywał notariusz w swym piśmie – był ciotką Aleksa. Termin otwarcia testamentu przypadał za dwa dni. 

Aleks zrobił sobie herbatę i usiadł przy stole, rozkładając przed sobą dziwne wezwanie. Napisane było chyba na starej maszynie, bo czcionka obfitowała w zgrubienia i zawijasy charakterystyczne dla niedzisiejszych urządzeń. Papier był pożółkły, jakby wydobyto go z jakiejś od lat nieużywanej szuflady. Pismo nosiło jednak bieżącą datę i wszelkie znamiona autentyczności wraz z okrągłą pieczęcią kancelarii „Hamulaim i Syn”. Aleks przez chwilę pomyślał, że słowo „Hamulaim” przypomina mu czytaną albo też zasłyszaną dawno temu opowieść, ale nie mógł przypomnieć sobie nic więcej. Przypomniał sobie za to sen, który miał kilka dni temu: wysiada z autobusu na jakiejś peryferyjnej ulicy miasta, obok rozciąga się rozległy teren koszar czy cmentarza otoczony murem z czerwonej cegły. Ulica jest bardzo słabo oświetlona, ale tam, dokąd udaje się Aleks, światła nie ma już wcale, w pewnym momencie słabo oświetlony trakt gubi się w zupełnej ciemności. Aleks ma niejasne przeczucie, że w tej ciemności czeka go coś niedobrego, jednak idzie w tym kierunku, ponieważ ma coś bardzo ważnego do załatwienia. Sen urwał się właśnie w momencie, w którym Aleks zdał sobie sprawę, że nic nie odwlecze stawienia się tam, dokąd miał się udać, że jest to sprawa z gatunku tych, które nawet zlekceważone w pierwszym odruchu, po jakimś czasie wracają zogromniałe, wręcz spotworniałe i jeszcze bardziej niecierpiące zwłoki. 

Nieraz już miewał podobnego rodzaju przeczucia, co nazywał „czarnym kotem przebiegającym przez myśli”, nigdy jednak przeczucie i jego spełnienie nie zazębiły się w tym stopniu, co teraz. 

Ale skąd ciotka i ten spadek? Aleks próbował odtworzyć w pamięci swoje drzewo genealogiczne, ale nie dostrzegał gałęzi, gałązki choćby, która mogłaby stanowić jakąś wskazówkę. Nigdy nie był w mieście wymienionym w zawiadomieniu, nie znał też nikogo związanego z tym miastem. Nie mógł wszak wykluczyć, że jego genealogia zawiera wątki, o których nie wie bądź o których najzwyczajniej zapomniał w bezliku codziennych zajęć, jakie niosło życie. Równie jednak możliwe było to, że zaszła urzędowa pomyłka, że Aleks został zawiadomiony o czymś, co wcale nie dotyczy jego osoby, a kogoś, kto może nosi podobnie brzmiące nazwisko albo posiada podobny adres zamieszkania. Zawiadomienie nie zawierało żadnych dodatkowych informacji oprócz adresu, pod którym kazano Aleksowi się stawić, dlatego zadzwonił do informacji telefonicznej, prosząc o numer kancelarii „Hamulaim i Syn” w mieście X. Trwało dość długo, zanim telefonistka znalazła numer, ale kiedy go wykręcił, nikt po drugiej stronie nie podniósł słuchawki. Sytuacja powtórzyła się za kwadrans, za godzinę i po południu, kiedy Aleks postanowił zadzwonić po raz ostatni tego dnia. Nazajutrz planował spróbować jeszcze raz, a w przypadku, gdyby połączenie znowu się nie powiodło – rozpocząć przygotowania do podróży. 

Noc była niespokojna. Aleks położył się dość wcześnie, aby być wypoczętym przed – jak się spodziewał – długim dniem załatwiania formalności. Jednak przez kilka godzin tylko przewracał się z boku na bok, patrzył w okno, za którym ostrym światłem jaśniała uliczna latarnia, albo na ścianę, na której kładło się światło przekształcone przez firanki i nieszczelne żaluzje w fantazyjne wzory, przysłowiowe malarstwo obłąkanego. Zazwyczaj Aleks denerwował się przed podróżą, ale tym razem jego niepokój był większy niż zwykle. Próbował się pocieszać, że rano wszystko okaże się pomyłką i nie będzie musiał opuszczać swego miasta, pokoju z kuchnią, a także biurka w pokoju nauczycielskim, które dzielił z dość gburowatą, ale uczciwą dziewczyną o imieniu Kattia, nauczycielką chemii. Ale w rzeczywistości nie wierzył w takie pozytywne rozwiązanie, podróż do X stawała się w jego udręczonej głowie coraz bardziej realna, obfita w wiele technicznych szczegółów: widok samego siebie w wychłodzonych dworcowych poczekalniach wzbudzał w nim wielki lęk, wychłodzone dworcowe poczekalnie to było coś, czego nienawidził najbardziej, wydawało mu się, że nie ma nic okropniejszego od czekania w wychłodzonej dworcowej poczekalni, w otoczeniu innych czekających, śpiących bezdomnych, przechadzających się leniwie policjantów i śpieszących we wszystkie strony podróżnych. Z tym okropieństwem mogła się równać jedynie podróż w dusznym przedziale, w którym nie ma gdzie schować się przed spojrzeniami. Nie musiał pakować walizki, żeby to wszystko przeżyć – zapewniała mu to jego wyobraźnia, wyćwiczona w tworzeniu dręczących obrazów, od których nie mógł się uwolnić. 

Następnego ranka Aleks obudził się z bólem brzucha. Zaczęło się – pomyślał, zły na przypadłość jaka dręczyła go zawsze, kiedy musiał zmierzyć się z jakimiś naprawdę ważnymi, albo ważnymi tylko w jego mniemaniu, sprawami. Rozwolnienie było niejako fizjologicznym symbolem tego, co działo się w jego głowie. A tam trwała istna gonitwa, przepychanka, awantura myśli, przeczuć i obaw. Modlił się w duchu, aby cały ten incydent notarialny zakończył się w sposób bezbolesny dla niego, w sposób, który pozwoli pozostać mu w domowo-zawodowych pieleszach, znanych mu od podszewki i napawających go poczuciem nudy, ale również – bezpieczeństwa. 

Kiedy ponownie wykręcił numer kancelarii „Hamulaim i Syn”, usłyszał chrobot podnoszonej słuchawki i skrzeczący głos jakiejś starowinki: 

– Słucham?

– Czy to kancelaria notarialna „Hamulaim i Syn”? – zapytał.

– Czego? 

– „Hamulaim i Syn”! Kancelaria! Dobrze się dodzwoniłem? 

– Jest syn! – powiedziała babcia i Aleks usłyszał jej wołanie gdzieś w nieznaną mu przestrzeń: – Karolek! Telefon!

Po dłuższej chwili Aleks usłyszał krótkie warknięcie:

– Tak!

– Czy ja się dodzwoniłem do kancelarii „Hamulaim i Syn”?

– Jakiej kancelarii?

– „Hamulaim i Syn”.

– To słyszałem, ale jakiej kancelarii?

– No… notarialnej. 

– A, tej. Jutro pan zadzwoni.

– Ale ja chciałbym jeszcze dzisiaj porozmawiać… Mam wezwanie na jutro. 

– Dzisiaj nie ma nikogo.

– A ma pan jakiś telefon do pana notariusza? Jakąś komórkę?

– Nie. To pan dzwoni jutro.

– Ale ja muszę wiedzieć dzisiaj, czy to przypadkiem nie pomyłka. Nie chciałbym niepotrzebnie przyjeżdżać.

– Dostał pan wezwanie?

– Dostałem.

– Na pana nazwisko i adres?

– No tak. 

– To w czym problem? 

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej. 

– To się pan dowie. 

– Ale dopiero jutro.

– Jutro.

– A ja chciałbym dzisiaj. 

– Dzisiaj nie można. 

– Ale dlaczego?

– Panie, coś pan taki namolny? Mówiłem jutro, więc jutro.

Facet się rozłączył. Aleks zdumiony popatrzył chwilę na słuchawkę, jakby to ona była sprawczynią całego zamieszania. Ból brzucha przeszył go ze zdwojoną mocą. Ledwo zdążył dobiec do ubikacji. Siedząc na muszli klozetowej (z powodu poluzowanej śruby mocującej do podłoża chwiała się przy niewielkim nawet poruszeniu), Aleks układał w myślach plan podróży. Bo to, co odsuwał od siebie, to, co przeszywało go strachem i wstrętem, to, co wprawiało go w depresję czarną jak najczarniejsza dziura, ale co jeszcze przed momentem mogło okazać się tylko fatamorganą – nagle stało się prawdziwe, namacalne i nieubłagane, nieubłagane jak szum wody spuszczanej po nerwowym wypróżnieniu, jak mycie rąk po spuszczeniu wody, jak patrzenie w lustro upstrzone rdzawymi krostami. Patrzenie w lustro, z którego nie szedł żaden ratunek. Rozpacz Aleksa była tak głęboka, że nawet gdyby teraz weszła do jego mieszkania najpiękniejsza kobieta świata, nawet gdyby ta kobieta powiedziała, że kocha go miłością czystą i wielką, nawet gdyby była gotowa natychmiast dać tej miłości wymierne świadectwo – to i wówczas Aleks nie zdołałby, a przynajmniej nie od razu, nie od pierwszego wejrzenia, wyczołgać się z tego dołu, tego rowu wypełnionego czarnymi myślami, tej kloaki, którą fundował mu jego mózg. A ponieważ do mieszkania Aleksa nie weszła najpiękniejsza kobieta świata, do jego mieszkania nie weszła nigdy żadna kobieta (może z wyjątkiem Kilichowskiej, właścicielki kamienicy, ale w jej przypadku określenie „kobieta” pasowało jak pięść do nosa), jego rozpacz nie miała żadnego wroga, żadnego pogromcy, żadnego zbawiciela. Pozostało mu jedno – rozpocząć przygotowania do drogi. 

Dojazd do miejscowości, do której miał dotrzeć, nie przedstawiał się zachęcająco. Kiedy Aleksowi wreszcie udało się dodzwonić do informacji kolejowej, okazało się, że ma do wyboru następujące połączenia: pociąg pospieszny wyruszający nad ranem, potem półtorej godziny przerwy i przesiadka na osobowy, potem albo autobus do miasta docelowego, albo kolejna godzina czekania i pociąg pośpieszny, mógł też skorzystać z ekspresowego połączenia autobusowego, którym jednak dotarłby ledwie do połowy trasy, a dalej musiałby łapać pociągi – pośpieszny bezpośrednio do miasta docelowego (z tym że różnica między planowym przyjazdem autobusu a planowym odjazdem pociągu wynosiła cztery minuty), albo też – osobowy pół godziny po przyjeździe autobusu, ale tym osobowym dojechałby do stacji, z której pociąg do stacji docelowej odjeżdżał dopiero za cztery godziny. Wiedział, że cokolwiek wybierze, i tak będzie cierpiał, bo podróżowanie było dla Aleksa synonimem cierpienia. Mógł więc wybrać cokolwiek. Tak też zrobił. Był przecież wolnym człowiekiem. 

 

Był człowiekiem wolnym, choć niewolnym od wątpliwości, dlatego ostateczną decyzję co do wyboru opcji podróży podjął dopiero wtedy, gdy stał już pośrodku głównego hallu dworca kolejowego. Dworzec kolejowy w jego rodzinnym mieście stanowił ostry i bolesny policzek wymierzony zasadom dobrego smaku i kompozycji, był czymś tak brzydkim i obleśnym, że trudno było znaleźć jakiekolwiek porównanie: był czymś pierwotnie brzydkim i obleśnym. Posadzka z jasnego lastryko pokryta wiecznym błotem, ściany wyłożone szarymi płytkami piaskowca, do których lepili się bezdomni, dziesięć kas, z których czynne były dwie, w tym w jednej trwała akurat przerwa obiadowa, a do drugiej stała kolejka kilkudziesięciu nieszczęśników, z których co drugi miał zaraz pociąg, budki z gazetami, kremami do golenia, przeterminowanymi żelkami, gołymi babami o napompowanych piersiach, budki, w których siedziały jakieś osowiałe indywidua, budki telefoniczne z niedziałającymi telefonami, budki z obsranymi przez muchy i inne robactwo drożdżówkami i suchymi pączkami, budki z bułami, broczącymi nieustannie sraczkowatą musztardą i krwistym keczupem, kapusta upadająca na wieczne błoto posadzki, kapusta biała, czerwona i różowa, pekińska i włoska, surowa i kiszona, ogórki, cebula, majonez, to wszystko lecące na wieczne błoto posadzki, wkładane do ust, wpychane brudnymi paluchami, paluchami oblizywanymi i wycieranymi o przetłuszczony dżins, ciągłe mlaskanie, taplanie, ciapkanie butów w błocie, wiecznym błocie, błocie boskim jak krowy w Indiach, błocie wszechobecnym jak krowy w Indiach, ale – w odróżnieniu od krów w Indiach – błocie zjadanym, pitym, wcieranym, wchłanianym porami, błocie-prasubstancji wszystkiego, i ciągły szum, szum, szum – czyż Aleks mógł znieść te męczarnie? 

Rzecz jasna, że mógł, więc grzecznie stanął w tasiemcowej kolejce i zaczął czekać. I odtąd czekanie wypełniło jego czas i on cały stał się czekaniem. 

Postanowił zdać się na łaskę przypadku i kiedy dotarł wreszcie do okienka, w którym ujrzał znękaną czterdziestkę w tlenionych lokach i moherowym fioletowym sweterku, po prostu zapytał o najbliższy pociąg do X. Czterdziestka spojrzała na niego tak, że natychmiast poczuł się winny, ale dzielnie wytrzymał jej spojrzenie. Przez chwilę wklepywała coś w swoim stacyjnym komputerze, po czym poinformowała głosem znękanym, że czeka go dziewięć godzin jazdy, trzy przesiadki oraz jeden dłuższy popas na stacji, której nazwę z miejsca zapomniał. Słowem, podróż zapowiadała się niezwykle interesująco. 

Pociąg odjeżdżał za mniej więcej dwadzieścia minut, a czas ten Aleks postanowił wykorzystać na uzupełnienie bagażu. W plecaku miał wprawdzie grubą książkę, którą ledwo co zaczął, oraz walkmana z zestawem trzech kaset z muzyką relaksacyjną, ale obawiał się, że te wypełniacze czasu mogą okazać się niewystarczające. Dokupił więc trochę prasy, a także coś do przegryzienia i popicia, choć znając siebie, nie przewidywał w trakcie jazdy większego posiłku, gdyż zwykle w takich warunkach przypłacał to srogą biegunką. Wolał zaś jechać o pustym żołądku, niźli spędzić podróż w zasyfionym wucecie. 

Możecie w tym miejscu zauważyć, że mamy do czynienia z osobnikiem niezrównoważonym, chorym lub co najmniej dziwnym. Macie rację, ale gdybyście w tym momencie towarzyszyli Aleksowi w jego wędrówce przez podziemny korytarz na peron, spostrzeglibyście, że w skali dziwności zajmuje on dosyć niską pozycję. O tak, podziemia dworca pełne były człekopodobnych stworzeń budzących w Aleksie strach na przemian z odrazą i zaciekawieniem. Fascynujące to widowisko przypominało występy jakiejś zawieruszonej wśród bezdroży wędrownej trupy, gdzie kobieta o nogach cudacznie wygiętych w kolanach w całkiem przeciwną niż na ogół stronę maszerowała w tę i we w tę, domagając się za swój występ choćby paru groszy do kubka uzyskanego z uciętej plastikowej butelki; gdzie grajek śpiewał głosem Jacka Kaczmarskiego songi o jesieni, róży i księżycu, przygrywając sobie na starej, pękniętej gitarze; gdzie intensywnie łysiejąca kobieta za swoim pseudostraganem zawalonym okładkami od dowodów i biletów miesięcznych wymieniała ze swoim towarzyszem, tragicznie przepitym trzydziestoletnim pięćdziesięciolatkiem, uwagi na temat ostatnich doniesień z rynku surowców wtórnych; gdzie biała jak gołąbek starowinka w jasnym prochowcu z naręczem „Strażnic” za pazuchą nagabywała dyskretnie podróżnych, prosząc, aby koniecznie zastanowili się nad swymi uczynkami, albowiem dzień Armageddonu już bliski… 

2.

Pociąg zatrzymał się z wielkim piskiem i Aleks wsiadł do wagonu drugiej klasy, tuż za Warsem. Znalazł miejsce w przedziale dla niepalących, tuż przy wejściu, tyłem do kierunku jazdy, zdjął kurtkę, położył torbę na półce i usiadł. Naprzeciwko niego siedział facet około pięćdziesiątki, łysiejący i kostropaty. Źle mu z oczu patrzyło, złe patrzyło. Aleks pomyślał o nim „Diabeł” i tak już zostało, facet z naprzeciwka był Diabłem. 

– Niech pan nie dłubie w nosie – powiedział Diabeł, patrząc na Aleksa. 

– Nie dłubię w nosie – odrzekł Aleks, ponieważ nie dłubał w nosie, natomiast drapał się wskazującym palcem prawej ręki po nosie, na którym wymacał rodzącego się pryszcza. 

– Nie dość, że dłubie pan w nosie, to jeszcze pan kłamie – stwierdził Diabeł, a zło patrzyło z jego obydwu oczu. 

– Ani nie kłamię, ani nie dłubię, a w ogóle to nie życzę sobie, żeby mi pan zwracał uwagę – powiedział Aleks, szukając poparcia w innych towarzyszach podróży. Ale oni nie wykazywali oznak zainteresowania jego osobą. Tak się złożyło, że w przedziale, oprócz niego i Diabła, były jeszcze dwie osoby: jedna, od pasa w górę okryta płaszczem, siedziała po przekątnej od jego miejsca – sądząc po kształcie nóg i rękach, była to młoda kobieta. Druga osoba była również kobietą, w średnim wieku, czytała pismo o tytule „Dobre Życie” i zupełnie nie interesowała się tym, co dzieje się poza „Dobrym Życiem”. 

Nie znalazłszy krztyny solidarności u współpasażerów, Aleks założył słuchawki na uszy, włączył kasetę z muzyką relaksacyjną pod tytułem Burze, grzmoty i błyskawice i przymknął oczy. Postanowił trzymać je zamknięte co najmniej do najbliższej stacji. 

Mimo że był to pociąg pośpieszny, jechał powoli przez senną krainę pogrążoną w porannych mgłach. Tu i ówdzie z mgły wyłaniał się las albo budynek. Było coś posępnego w tych domkach z czerwonej cegły znaczących kolejowy szlak niczym narośla przyczepione do żyły. Aleks bawił się w porównania, ale żadne go nie zadowalało. Nigdy nie był z siebie zadowolony: ani wtedy gdy uzyskał dyplom magistra przysposobienia obronnego, ani nawet gdy okazało się, że dyrektorka zespołu szkół zawodowych, w którym pracował, oznajmiła, że „nie wyobraża sobie grona pedagogicznego bez tak znakomitego kolegi” – nie, to nie były powody do prawdziwego zadowolenia. Czymś takim dla Aleksa mogła być tylko WIELKA PRZYGODA. Marzył o niej od dzieciństwa, była taką fatamorganą, którą sobie ubzdurał, niewyraźną, drżącą w gorącym słońcu południa, niewiarygodną. Najczęściej przybierała postać KOBIETY, wielkiej, piersiastej i biodrzastej, podobnej do ziemi uprawnej, tłustej i żyznej, dającej pokarm, zatrudnienie i schronienie. 

Krajobraz za oknem nie nastrajał optymistycznie. Puste stacje, trawa strzelająca spomiędzy sinoszarych płyt peronów, zamazane nazwy miejscowości. W takim krajobrazie trudno wyobrazić sobie PRZYGODĘ. W takim krajobrazie wszystkie pociągi grzęzną, a opóźnienia mogą się jedynie zwiększać. Ten krajobraz nie mógł być kobietą, był co najwyżej niedorozwiniętym i zaniedbanym mężczyzną. Jasne, że wszystko zależy od usposobienia, jasne, że obiektywnie rzecz biorąc, krajobraz za oknem nie ma związku z PRZYGODĄ ani z jej brakiem. Krajobraz za oknem to tylko krajobraz, czasem lepszy, czasem gorszy, ale Aleks nic nie mógł poradzić na to, że krajobraz za oknem nie nastrajał go optymistycznie. Krajobraz wewnętrzny Aleksa przypominał w tej chwili pobojowisko. Można więc przyjąć, że nie było tak źle, bo pobojowisko to potencjał ku całkiem nowym krajobrazom. Ogarnięty strachem Aleks brnął więc przez niziny, nie mając szans na umycie rąk, bo w pociągu nie działało dokumentnie nic. Nic poza konduktorem, który co pewien czas dokonywał przeglądu wagonów, bezbłędnie rozpoznając nowo przybyłych podróżnych. To dziwne, ale w miarę posuwania się tej nieśpiesznej, choć z nazwy pośpiesznej, wagonowej karawany, Aleks miał w związku z konduktorem coraz większe poczucie winy. Wydawało mu się, że to właśnie z jego powodu twarz konduktora jest coraz bardziej zmęczona i szara, a głos coraz bardziej niknie w łoskocie i szumie. 

Tymczasem słońce stało już wysoko i ostre promienie wpadały do przedziału, przecinając go po przekątnej. Aleks siedział w swoim kącie ugodzony takim promieniem, nieruchomy jak nabity na szpilkę owad. Muzyka relaksacyjna dawno się już skończyła, ale on nadal miał na uszach słuchawki, co w pewien sposób odgradzało go od pozostałych podróżnych. 

W przedziale przybyło dwóch nowych. Ich pojawienie się przypomniało Aleksowi, jak całkiem niedawno był w pracy, w kiblu, i już chyba po umyciu rąk na chwilę zatrzymał się i pomyślał, że powinien dokładnie zapamiętywać takie momenty jak ten na przykład, bo mogą mu się kiedyś tam przydać. Właśnie takie momenty-przystanki-spojrzenia. Niby nieskładne: kawałek buta i kawałek pisuaru. Mydło powidło. Aleks nie wiedział, po co mu te bzdety, ale tak sobie je zbierał w głowie, one tam osiadały i robiła się z nich jakby gleba, torf. Teraz, kiedy myślał o tej ziemi-torfie, kiedy telepał się pośpiesznym choć powolnym pociągiem do stacji, w której nie czekało go nic poza czekaniem, kiedy bał się tego, co będzie i kiedy bał się tak w ogóle, ogólnie się bał niejako – to to myślenie, to te momenty, skrawki były trochę jak lekarstwo albo tratwa, cienka, bo cienka, ale tratwa. Ratunkowa chciałoby się powiedzieć, ale czy to dziurawe coś może być czymś ratunkowym? Nie. Było tratwą, ruchem, uwolnieniem na moment od pierdzielonej rzeczywistości – Aleks sam nie rozumiał, dlaczego użył słowa „pierdzielonej”, ale samo tak jakoś podeszło – było wyswobodzeniem, jakby linką, to nic, że nadgryzioną i zbutwiałą i właściwie w rozsypce, ale linką rzuconą jemu, po której może mógłby się nawet wspiąć, gdyby chciał, gdyby może trochę bardziej mu się chciało. 

Aleks zapytał siebie samego, czy ktoś zrozumiałby go w tej chwili, gdyby spuścił się w jakiejś kapsule w bazgraninę jego myślenia. Od tego pytania niebezpiecznie blisko zrobiło się do jakiegoś wspomnienia albo może marzenia o Niej, do jakichś mgieł-zapachów, przygody, Ona mogła być Przygodą, taką, która wciąga do końca, na całe życie. 

Tamta dziewczyna w rogu przedziału, nic jej nie brakowało. Przypadłość Aleksa polegała na tym, że był jak biała, otwarta księga, gotowy na wszystko. Pogrążony w niemocy. Oczekujący. Niezdolny do akcji. Tamta dziewczyna całkowicie nie zwracała uwagi na Aleksa i w ogóle na nic. Zupełnie autystyczna, skupiona jak ślimak. Ci nowi, chłopcy, może studenci, raczej studenci, bo bladzi, niewyspani i nerwowi, zerkali na nią, ale nie mieli może siły, a może i ochoty, na coś więcej. Zerkali na tę jej obojętność, doskonale odgrywaną, bo trudno, żeby prawdziwą, zerkali bezsilnie, Aleks zerkał na nich, myślał „żałośni” i był już bliski, żeby jednego z drugim spoliczkować, poniżyć. Poczuł się nagle w obowiązku obrony dziewczyny przed cudzymi spojrzeniami, zerknięciami, poczuł się w obowiązku, chciał poczuć cokolwiek, czymkolwiek rozgrzać tę zimną mordęgę. 

Diabeł spał, ale Aleksowi zdawało się, że śpiąc, nadal obserwuje go przez zamknięte powieki. 

Kobieta w średnim wieku też spała, kolorowe pisemka leżały na podłodze. Buzie aktorów, muzyków i prezenterów całowały się z gumiasto-błotną podłogą wagonu. 

Dalej nic się nie stało. Dziewczyna wysiadła na jakiejś małej, ciemnej stacji, było zimno i ciemno, pociąg wlókł się, jakby nie chciał dojechać do celu, jakby tego celu wcale nie było. Konduktor wydawał się tym wszystkim mocno wnerwiony i Aleks odruchowo zasłaniał twarz, kiedy ten wchodził do przedziału. 

Diabeł miał już oczy otwarte i trudno było to znieść, tak bez Dziewczyny, bez studentów, którzy też gdzieś się ulotnili, a kiedy zniknęła kobieta w średnim wieku i Aleks został sam na sam z Diabłem, pomyślał, że cała ta podróż być może zmierzała właśnie do tego momentu. 

Aleks: A więc to tak. 

Diabeł: No tak.

Aleks: I co dalej?

Diabeł: Niewiele. 

Aleks: Ale co?

Diabeł: Trochę formalności, dużo czekania. 

Aleks: Nienawidzę dialogów. 

Diabeł: Ja też. 

Aleks: To po co to wszystko?

Diabeł: Formalności trzeba dopełnić. 

Aleks: A co, jeśli nie?

Diabeł: Nic. 

Aleks zamknął oczy, a kiedy je zamknął, niejako na wszelki wypadek wyobraził sobie, że zamyka oczy i z zamykania oczu płynął w zamykanie oczu, aż dopłynął do momentu, w którym stwierdził, że zasypia. Wtedy szybko otworzył oczy. Diabeł wciąż wbijał w niego swój niesympatyczny wzrok. 

Diabeł: Mam propozycję. 

Aleks: No?

Diabeł: Zagramy. 

Aleks: O moją duszę, tak?

Diabeł: Nie wiem, co to takiego. Wiem, co to ciało. Mięso. Gnój. 

Aleks: Nienawidzę dialogów. 

Diabeł: Grajmy. 

Aleks: Nie umiem grać, zawsze przegrywam. 

Diabeł: Grajmy. 

Grali, dopóki wystarczyło gier, a kiedy gier nie stało, Diabeł rzekł: „Chuj, nie gra” i wyszedł z przedziału. Wypalił papierosa na korytarzu, a kiedy wrócił, Aleks rzekł do niego: „Jesteś tylko diabłem”.

Diabeł: Ale ty nie jesteś Joe Aleksem. 

Zaśmiali się. I to było dobre. Chyba najlepsze w tej całej hecy. 

3. 

Jedna przesiadka, druga, trzecia i Aleks znalazł się w mieście, w którym czekać miał na niego anonsowany spadek. 

Miasto nie było specjalnie duże, ale nie było też małą mieściną. Coś pomiędzy. Wyczuwało się tu jakieś zawieszenie, prowizorium, jakby budowniczy miasta zaczął swoją robotę, ale z jakiegoś powodu musiał ją przerwać, więc zostawił ledwo wytyczone ulice i ledwo zarysowane budynki, ledwo zasadzone drzewa w parkach i ledwo ustawione pomniki na cokołach, ledwo chlapnięte bilbordy na dopiero co wysępionych od dopiero-co-właścicieli powierzchniach reklamowych. 

Uderzała mnogość sklepów z odzieżą z drugiej ręki, nazywanych różnie: ciuchland, ciucholand, lumpik, lumpeks, odzież na wagę, zachodnia odzież na wagę, markowa odzież na wagę, szmateks, second hand, dużo klasy – mało kasy i chyba jeszcze na dziesięć innych sposobów. Co ciekawe, w każdym z tych sklepików, sklepów, a nawet całkiem dużych sklepiszczy kłębił się tłum ludzi, głównie kobiet, przebierających zwały szmat i wyciągających z nich co pewien czas szmatę, która z jakichś przyczyn uznana została za atrakcyjną. Niezbadane były źródła tej niewysychającej rzeki ubrań. Ciągle ktoś wchodził, a ktoś inny wychodził, szmaty migały wszystkimi kolorami, jakie można było sobie wyobrazić, i takimi, których wyobrazić sobie nie można, bo trzeba je zobaczyć, przypominało to wszystko jakiś megabazar z orientalnym zacięciem. 

Pełno używanych ubrań, pełno używanych samochodów, to wszystko miało już wcześniej co najmniej jednego właściciela, a bywały i rzeczy, które w swoim żywocie swoich właścicieli zmieniały nie dwa, nie trzy, nie cztery nawet, ale więcej razy. 

To miasto nie wyróżniało się niczym szczególnym, przecież takiego burdelu w kraju w bród, to miasto wyróżniało się jedynie tym, że wskazano je jako miejsce najważniejszego zdarzenia w całym dotychczasowym życiu Aleksa. Nic dziwnego, że pierwsze kroki skierował na ulicę mającą być adresem Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn”. Było wcześnie, do anonsowanego w zawiadomieniu otwarcia testamentu miał jeszcze sporo czasu, postanowił jednak wcześniej odnaleźć kancelarię, by móc wykorzystać pozostały czas na przechadzkę po nieznanym mieście. W najbliższym kiosku zaopatrzył się w plan miasta, lubił bowiem plany miast, tak samo zresztą jak lubił plany wszelkich innych zjawisk, na przykład przepisy kulinarne albo rysunki w ubikacjach wagonowych przedstawiające schematy funkcjonowania tajemniczych mechanizmów. Fascynujące było już to, że mechanizmy owe funkcjonowały bez zarzutu jedynie na owych szarosrebrzystych blaszkach przytwierdzonych do laminatowych ścianek. Plan miasta natomiast nie przedstawiał żadnego mechanizmu, bo nikt, nawet największy optymista, nie mógłby przecież spodziewać się po żadnym z miast tej szerokości i długości geograficznej, że będzie działało bez zarzutu. Zawsze jakiś zarzut się znalazł. 

Kupiwszy plan, Aleks zaczął szukać na nim ulicy wskazanej w zawiadomieniu. Nie znalazł, więc uznał, że zakupił nieaktualny, wybrakowany plan. W innym kiosku poprosił kioskarkę o podanie innego planu, ale nie chciała podać Aleksowi planu, jedynie go pokazała i Aleks zobaczył, że to ten sam plan, co w tamtym kiosku. Aleks zapytał, czy są w mieście inne plany miasta, a kioskarka powiedziała, że w mieście nie ma innych planów miasta, bo Rada Miasta wydała stosowne zarządzenie dopuszczające do obrotu tylko jeden oficjalny plan miasta. Ale kioskarka była stara i wiele w swoim życiu widziała, więc powiedziała Aleksowi, żeby wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. W środku rozłożyła przed Aleksem stary plan i Aleks zaczął na nim szukać interesującej go ulicy i znalazł ją. I to było dobre, a jeszcze lepsze było, gdy kioskarka powiedziała, że ta znaleziona ulica nazywa się teraz inaczej i leży trochę nie tam, gdzie pokazuje plan, ale całkiem niedaleko, zaledwie osiem przecznic prosto, a potem jeszcze pięć, nie, sześć, w lewo. Na koniec stara kioskarka zapytała Aleksa, czy ma ochotę zapalić, Aleks miał ochotę zapalić, ale pomyślał, że nie powinien nadużywać gościnności starej kioskarki, więc grzecznie odmówił. Stara kioskarka zrobiła sobie skręta, włożyła go do szklanej lufki, zapaliła i w kiosku zrobiło się szaro i aromatycznie. Stara kioskarka jeszcze raz zapytała Aleksa, czy na pewno nie ma ochoty, a Aleks miał nawet niezłą ochotę i prawie powiedział, że ma ochotę, ale pojawił się klient i poprosił o pięć szklanych lufek. 

Idąc pod wskazany przez starą kioskarkę adres, Aleks rozmyślał o tym i owym, ale najwięcej rozmyślał o tym, że ta jego podróż może nie jest wcale taka zła. Chyba. 

W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że jest sam na szerokim chodniku szerokiej ulicy. Ulicą powoli sunęły długie, niebieskie autobusy, przez okna autobusów widać było stojących i siedzących ludzi. Każdy z nich patrzył na Aleksa tak, jak patrzył na niego konduktor w pociągu i spojrzenia te, zwielokrotnione, wywołały w nim zwielokrotnione poczucie winy. Nie zrobił żadnemu z tych ludzi nic złego, a jednak był gotów przepraszać wszystkich razem i każdego z osobna, był gotów przepraszać na wszelki wypadek. 

Dotarł wreszcie do miejsca, w którym według wszelkich przypuszczeń powinna znajdować się Kancelaria „Hamulaim i Syn”. Była to duża, ciemna kamienica, do której wchodziło się przez łukowo sklepioną bramę. W przejściu po prawej były uchylone drzwi prowadzące na mroczny korytarz. Panowała tu niemal noc. Pachniało grzybem i czymś jeszcze, może tak pachnieli ludzie tu żyjący. Budynek sprawiał wrażenie niezamieszkałego, lecz gdy wstrzymało się oddech i wytężyło słuch, słyszało się skrzypienie podłóg, leciutki stukot przedmiotów, a nawet, gdy wytężyło się słuch naprawdę mocno, nawet ludzki głos. 

Na próżno Aleks szukał szyldu kancelarii, choć szyldów tu nie brakowało. Była tabliczka Koła Powiatowego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych, była tabliczka Zjednoczenia Przedsiębiorstw Pogrzebowych i była też tabliczka Stowarzyszenia Radiestetów i Księgowych. Lecz tabliczki Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn” nie było. I kiedy rozczarowany Aleks zamierzał wyjść z budynku, zamek w jednych z drzwi na parterze zachrobotał i w uchylonej szparze ukazała się twarz staruszki. 

– Pan do kogo? – zapytała staruszka głosem staruszki. 

– Do kancelarii… Czy ja z panią…? – rzekł Aleks i wtedy drzwi otworzyły się szerzej, i stanął w nich mężczyzna w średnim wieku ubrany w siateczkowy podkoszulek i spodnie przytrzymywane paskiem opinającym je bez użycia szlufek. Aleks domyślił się, że jest to ów mężczyzna, z którym rozmawiał telefonicznie przed wyjazdem. 

– A, to pan – rzekł mężczyzna i poprawił zsuwające się spodnie. – Pan pozwoli, że się przedstawię. Świerczewski jestem.

– Born. Aleks Born. 

– Born? 

– Tak. Born. 

– Born.

– Born. 

– No dobra, panie Born, w czym, że tak powiem, mogę panu pomóc?

– Mam wezwanie na dzisiaj. Do kancelarii „Hamulaim i Syn”. Na siedemnastą. 

– Jest która? – zapytał mężczyzna, a Aleks Born szybko odpowiedział: 

– Dwunasta osiem. 

– Dwunasta osiem. No to mamy 292 minuty do otwarcia testamentu, 292 minuty to dużo czasu. Proszę, proszę, niech pan wejdzie! – powiedział kordialnie mężczyzna w podkoszulku i Aleks wszedł za nim do nieznanego środka. W tym momencie zdał sobie sprawę, że od kilkunastu godzin właściwie nie spotyka go nic innego jak tylko nieznane.

– Przepraszam, zastanawia mnie jedna rzecz. Jest godzina dwunasta dziewięć, na moim zegarku i na pańskim zegarze ściennym również. Tymczasem wyjechałem z mojego miasta o godzinie siódmej trzynaście rano, a podróż miała zająć mi dziewięć godzin z haczykiem. Jakże więc to możliwe, że jestem na miejscu po pięciu godzinach, cztery godziny przed planowanym przybyciem? – zapytał Aleks, kiedy znaleźli się w pokoju, który zapewne pełnił w tym starym mieszkaniu funkcję salonu. Staruszka usiadła na bujanym fotelu i odtąd już tylko się bujała, a Świerczewski i Aleks usiedli przy okrągłym, dębowym stole, na którym Świerczewski od razu postawił butelkę wódki i dwie szklanki.

– Wie pan, panie Born, czas to zwierzę nie do końca jeszcze zbadane. Słyszał pan o lemurze?

– Słyszałem.

– I co pan o nim wie?

– No, że to takie zwierzę. Ssak chyba. 

– No i mniej więcej tyle wiemy o czasie. Sam pan widzi, że niewiele wiemy. 

– Ale są ludzie, którzy wiedzą o lemurze wszystko. 

– No tak, ale tutaj analogia z czasem się kończy. Wszystko się z czasem kończy. Zwróć pan uwagę, powiedziałem „z czasem”, to ładnie z jego strony, nie uważa pan? No, to zdrowie czasu!

Świerczewski wychylił swoją szklankę, a nienawykły do picia Aleks męczył się ze swoją porcją wódki. 

– A tak, przepraszam, nie wiedziałem, że pan zakąsza. Zaraz coś zorganizuję – powiedział Świerczewski i poszedł do kuchni, a Aleks stwierdził, że całkiem przyjemnie mu się tutaj siedzi i gawędzi. Łyk wódki wzmógł w nim głód, miał więc nadzieję, że zakąska będzie na tyle obfita, by się nią nasycić. 

Świerczewski wrócił z czarną, grubą kichą, którą pokroił w grube plastry i zostawił na grubej, obtłuszczonej desce do krojenia. Ponieważ sztućców nie było, Aleks schwycił jeden kawałek i poczuł, że kichę pokrywa warstewka lepkiej mazi. Obiecał sobie, że nie będzie wciągał w nozdrza zapachu kichy, ale i tak go poczuł. Połknął, co miał do połknięcia, po czym szybko zapił wódką i nie wiadomo było, czy wódkę zakąsza kichą, czy też kichę zapija wódką. 

Rozmowa toczyła się spokojnie i nawet dość potoczyście, Świerczewski okazał się człowiekiem bywałym w świecie i niepozbawionym swoistej ogłady, choć trzeba przyznać, że przyprószonej nalotem niejakiego chamowa. Mieszkał z matką, odkąd wrócił, jak się zechciał wyrazić, z dalekiej podróży, w której przebywał dokładnie osiem lat. Aleks nie wypytywał o szczegóły owej podróży, a Świerczewski nie kwapił się z rozwijaniem tego tematu, więc rozmowa przeszła na zagadnienia bardziej ogólne. Polityka, o tak, polityka była zagadnieniem wdzięcznym i zawsze gotowym na wszelkie eksploracje, z obojętnie jakiej człowiek nie przymierzyłby się strony. Albo szeroko pojęta kultura, w temacie kultury Świerczewski również nie odstawał od jądra peletonu. 

– Byłem raz w teatrze – zaczął cedzić powoli, starając się nadać każdemu słowu odpowiednią rangę. – Teatr jak teatr, wie pan: on, ona, no i jeszcze jeden on. Czyli trójkąt. Niby nic, ale jakie emocje. Wie pan, ledwo się wstrzymałem, żeby nie wstać i nie przypierdzielić temu facetowi, co się tak dawał dmuchać w rogi. Normalnie chciałem wstać, podejść do niego i wstrząsnąć, żeby gościa obudzić. Ale zaraz się połapałem, wie pan, że to sztuka tylko, sztuczne życie czyli. Się trochę uspokoiłem, ale jak wyszłem z teatru, to to zacząłem se kombinować, że co to jest ten teatr? Że to tylko scena, aktorzy i widownia? A może wszyscy jesteśmy aktorami, a naszą grę, raz kiepską, raz mniej kiepską, obserwuje jakaś niewidzialna w świetle rampy widownia, a na widowni siedzi zdenerwowany reżyser, który tylko czeka, żeby po przedstawieniu dać nam do wiwatu? Co pan na to, panie Aleks?

Co Aleks na to? Aleks na to, że może by się zrewanżował i skoczył po drugą flaszkę. A Świerczewski na to, że nie ma się tym przejmować, bo właśnie tak się składa, że od świąt zostało w barku trochę flaszek i po co łazić do sklepu, jak wystarczy podejść do barku. A Aleks na to, że jak w takim razie odwdzięczy się za gościnę, że może chociaż dokupi coś do zakąszania (tym bardziej że kicha coraz mocniej się maziła i coraz mocniej się lepiła), a Świerczewski na to, że co Aleks sobie myśli, że on w domu nie ma nic do żarcia? A Aleks na to, że nie to miał na myśli, tylko że chciał się zrewanżować, odwdzięczyć za niezwykle miłe przyjęcie. 

– Mama słyszy? – Świerczewski zwrócił się do staruszki, która popadła w iście tantryczne bujanie. – Pan chce się odwdzięczyć! No to jak koniecznie chce się odwdzięczyć, to będzie miał okazję się odwdzięczyć. Wie pan, mam pomysł jak się pan odwdzięczy – powiedział Świerczewski, patrząc prosto w zamglone i pytające oczy Borna. – Powiedz pan po prostu, ale szczerze! Po coś pan tak naprawdę tu przyjechał?

– Jak to po co? – zdziwił się Aleks. – Mówiłem sto, milion, miliard razy i powiem jeszcze jeden, jedyny, ostatni raz: przyjechałem, bo dostałem wezwanie! O!!! – zawołał Aleks, wyjmując z kieszeni i pokazując Świerczewskiemu nieco pomięty dokument z nadrukiem Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn”. 

– Ha… Ha… hahahahahahaha… – zarechotał Świerczewski, przeczytawszy dokument. – Mama widziała? – Pokazał papier staruszce, ale ona była już daleko, rozbujana w swym antycznym fotelu. – Hamulaim i Syn… hahahahahahahahahaha… i Syn… hahahahahahahahahahahahahaha… – I znowu rechot Świerczewskiego wypełnił pokój, a Aleksowi zdało się, że od tego rechotu drżą wszystkie kieliszki, talerzyki i karafki na świerczewskiej meblościance. A kiedy rechot ustał, Aleksowi zdało się, że ustała i Ziemia, i w ogóle wszystko przestało się poruszać.

Świerczewski, nieco zmęczony wybuchem rechotu, szybko wychylił szklankę wódki i nie zakąszając, rzekł w te słowa:

– Dupa nie kancelaria, panie Aleks. Dupa nie syn i dupa nie spadek. Tylko Hamulaim się zgadza. I Rozalia Dziewicz, bo to moja przybrana mamusia. Hamulaim mówili na mnie koledzy w czasach mojej, że tak powiem, dalekiej podróży. Hamulaim. Nie wiem, skąd to wytrzasnęli, ale brzmi dobrze, co nie? Tak jakoś egzotycznie, żeby nie powiedzieć, romantycznie. Baby zawsze się mnie pytały, co znaczy ta ksywka, a ja wtedy odpowiadałem, że to przydomek perskiego księcia. Oj, panie Aleks, to były piękne czasy! Aha, ma pan jeszcze trzydzieści minut do godziny zero – powiedział Świerczewski, zerkając na ścienny zegar.

– Chce pan powiedzieć, że to wszystko lipa? Przecież sam pan mówił, że mam dzwonić jutro, to jest dzisiaj. Nie zadzwoniłem, bo przyjechałem – rzekł szczerze zaniepokojony Aleks, który dałby sobie głowę uciąć, że był u Świerczewskiego nie dłużej jak godzinkę. 

– Nie, panie Aleks, chcę powiedzieć, że cieszę się z pańskiego przybycia, choć muszę przyznać, że ktoś panu zrobił świetnie obmyślany i wiarygodny, to fakt, ale jednak kawał. Nie spodziewał się pan chyba, że w mieście, o którym ma pan bardzo, baaardzo niewielkie pojęcie, ktoś zostawił dla pana spadek. Wierzyć w to mógłby tylko niepoprawny optymista i fantasta. Fantomista, że tak powiem. Ale pan zdaje się nie jest optymistą ani fantastą, panie Aleks?

– Nie, nie jestem, panie Świerczewski – odparł ponuro Aleks. 

– Mówmy se po imieniu! Karol! – zawołał Świerczewski i ucałował Aleksa. 

– Aleks – powiedział Aleks. 

Wypili jeszcze po jednym i tak zrobiła się za pięć siedemnasta. 

– No, to na mnie już czas – powiedział Aleks i stanął na rozchwianych nieco nogach. 

– Czy zwrócił pan uwagę, w jak wielu potocznych wyrażeniach występuje słówko „czas”? Na mnie już czas, czas to pieniądz, nie mam czasu, czas ucieka, czas goni, od czasu do czasu, czasami, najwyższy czas, spędzać czas, zabić czas. Ha, zabić czas! To by dopiero było coś, nie, panie Aleks? Znaczy się, nie, Aleks?

– Czas kończyć, Karolu Hamulaim Świerczewski, Walterze, człowieku, co się kulom, babom i czasowi nie kłaniasz – rzekł Aleks zdziwiony potokiem swej wymowy. 

– Jak czas, to czas, Aleksie Bornie, urodzony, by spotykać się z niespotykanym. 

Teraz wstał od stołu również Świerczewski i stali tak obaj, przez moment jakby nie wiedząc, co dalej, jakby oczekując, że „dalej” stanie się samo, bez ich udziału. Miała ta ich nadzieja może i pewne podstawy, bowiem wieczór zgęstniał tak, że można by go kroić jak czarną kichę, że zdawał się zapadać pod swym własnym ciężarem, zmęczony, ale i w tym zmęczeniu płodny. 

Stali przez chwilę, patrząc na siebie, ale przecież nie mogli stać wiecznie, choć może i pasowałoby im to wieczne stanie, ta wiecznostałość. Staruszka jak się była bujała, tak się bujała i bujanie jej było jak bujanie, porównywalne tylko z sobą samym, wyzwolone z wszelkich związków z otoczeniem. To bujanie rzeczywiście mogło uchodzić za wieczne, choć przecież Aleks świadkiem, że miało swój początek, toteż wieczność spalona już na wstępie, ech, kończmy te dygresje, dyzertacje, dywersje w toku narracji. Aleks i Karol stoją, stoją, ale po chwili, której nikt nigdy nie zmierzył (bo obaj patrzyli tylko na siebie wzajem, nie zaś na zegar), po owej niezmierzonej chwili.

Usiedli znowu, zupełnie jakby się umówili, a przecież się nie umówili. Usiedli i siedzieli, i nie wiadomo który, może Karol, a może Aleks, a może obaj jednocześnie – zaczęli rechotać i rechot ten był dobry, był dobry, bo nie chciał być niczym innym, bo nie domagał się wyjaśnień i sam dla siebie się rechotał i bujanie z rechotem ruszyło w tany, w tony uderzyli wspólne i zgrali się, zgrali jak urodzeni gracze, bujanio-rechotanie, rechotanio-bujanie, a Aleksowi zdało się, że nie ma w nim niczego poza rachotaniem i bujaniem, nie czuł swojego ciała, swojego mózgu, swojego brzucha, czuł tylko rechotaniobujanie. 

A kiedy zegar zabił pięć razy, Aleks pojął, że jego misja właśnie dopełnia się i że, chcąc nie chcąc, znalazł się u celu, bo środek uświęca cele, a nie na odwrót, a środek jest jak cel, ruchomy cel. 

Od tej chwili, postanowił Aleks, od tej chwili mogę wszystko, więc mogę sobie obiecać, że jak tylko wyjdę z tej kamienicy, to spotkam Dziewczynę, w której się zakocham, i nie będę już sam, i nie będę jadł na śniadanie wczorajszych kanapek, i będę regularnie kładł się spać, i nie będę się bał. 

Epilog

Poniedziałki nie należały do ulubionych dni tygodnia Aleksa Borna. Ale ten poniedziałek był wyjątkiem. Ten poniedziałek właśnie zapisywał się złotymi zgłoskami w historii Aleksa. 

Po wyjściu nazajutrz rano z mieszkania Świerczewskiego, nieco obolały i niczym czarna kicha obleczony senną mazią, nie pamiętał o swym postanowieniu i przypomniał sobie o nim dopiero wtedy, kiedy trochę pospał w drodze powrotnej, równie mozolnej, jak droga przeciwna do powrotnej. 

To dziwne, ale na małej, ciemnej stacji wsiadła Dziewczyna, którą spotkał w drodze przeciwnej do powrotnej. Dziewczyna tak – jak wtedy, tak i teraz – nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, kiedy zaciekawiony wyjrzał przez okno, ale to zupełnie nie przeszkadzało Aleksowi. Bogatszy w wiedzę tajemną, jakiej nie miał w drodze przeciwnej do powrotnej, radował się samą myślą, że Dziewczyna jest w tym samym co on wagonie (niestety, w jego przedziale wszystkie miejsca były zajęte przez żołnierzy wracających z przepustki), radował się myślą, że będą w tym samym wagonie co najmniej do najbliższej stacji. Był gotów, w razie gdyby Dziewczyna wysiadła wcześniej, był gotów wysiąść w ślad za nią. I radowało go to, że był gotów. 

A kiedy nadeszła pora, jego gotowość została poddana próbie. Wyszedł z przedziału, aby zorientować się, w którym przedziale jest Dziewczyna. I niemal od razu natknął się na nią. Stała na korytarzu i paliła papierosa. Patrzył, jak paliła, a ona zdawała się zwracać uwagę jedynie na przesuwające się krajobrazy. Aleks patrzył na Dziewczynę, Dziewczyna patrzyła przez okno, Aleks przysunął się bliżej. Dziewczyna strzepnęła popiół, Aleks patrzył za opadającą drobiną popiołu, Dziewczyna patrzyła za uciekającym krajobrazem. Pociąg dziwnie się śpieszył, nawet jak na pociąg pośpieszny. 

Naraz Aleks zrozumiał i jak żywy stanął mu przed oczami cały ten zwariowany film: otrzymanie wezwania, dworzec, przedział z Diabłem i Dziewczyną, stara kioskarka, Świerczewski, Rozalia Dziewicz, aż wreszcie moment, w którym znajdował się obecnie: wyciągnął pomięte i zabrudzone już wezwanie do Kancelarii „Hamulaim i Syn” i przykleił do wilgotnej szyby. 

Dziewczyna spojrzała na kartkę, a potem zwróciła swój wzrok w stronę Aleksa. 

Wtedy na jej ustach zagościł uśmiech.

Tak chyba właśnie piszą powieściopisarze: na jej ustach zagościł uśmiech. 

Aleks poczuł ukłucie niepokoju, ponieważ zwykle w takich wypadkach dosięgał go ostry atak biegunki, ale tym razem, ku jego zdumieniu i radości, nic takiego nie nastąpiło. Biegunka ustała! Był zdrów. 

Wysiedli razem, a w poniedziałek Aleks zarządził na zajęciach rzut granatem. Granaty latały daleko, wybuchając głośno, radośnie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Jakubowski, Spadek, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...