05.12.2019

Nowy Napis Co Tydzień #026 / Korzeń świata

Czym jest zło? Jeżeli może się stać dobrem, to stanie się nim i stać się musi, a w takim razie między dobrem i złem byłaby tylko różnica czasowa, przypadkowa. Jeżeli zaś nie może stać się dobrem, czy nie ma wtedy prawa do istnienia? A ponieważ dwa przeciwieństwa nie mogą mieć tej samej przyczyny, czyż wraz ze złem nie musimy przyjąć, że korzeń świata jest podwójny? (Friedrich Hebbel)

dla Jacka Jarczyńskiego

W S. nie było wielu panien na wydaniu.

Niewielkie miasteczko nie słynęło z licznych piękności. Mieszkanki jego, brzydkie przeważnie i znudzone, nie stanowiły ani powabnej przynęty dla młodych ludzi, ani też posagiem nie wabiły konkurentów. Starzały się więc przeważnie w zaciszu małomiasteczkowych siedzib zapomniane i niedocenione.

Jedna tylko Klara, córka Doktora Z., nie mogła narzekać na brak wielbicieli.

Doktor zajmował na skraju osady starą willę, którą nabył, gdy zaczęło mu się zdecydowanie powodzić. Żona jego, czcigodna pani Hortensja, słynęła swego czasu jako miejscowa piękność, klasy nienotowanej tutaj od blisko dwóch setek lat. Po niej odziedziczyły urodę dzieci Doktora, dwudziestoletnia Klara i jej młodszy o dwa lata brat, Sylwin.

Klara była piękna ponad wszelki podziw. Jej anielskie rysy, odrobione jakby w alabastrze, jeszcze uwydatniały gęste, ciemne włosy i takaż w kolorze, wyrazista oprawa oczu. Sylwetkę, idealnie ukształtowaną, natura obdarzyła dodatkowo owym rzadkim, pełnym harmonii wdziękiem, który dodawał uroku każdemu gestowi młodej piękności. I z twarzy, i z całej postaci Klary unosiła się aura czegoś niedzisiejszego, melancholijnie romantycznego, co dziewczyna jeszcze podkreślała wyszukanym, nieco staromodnym ubiorem. A miała tych strojów niemały zasób i wszystkie w jasnej, pastelowej tonacji z przewagą bieli. Było skąd czerpać fundusze na odzienie, bowiem Doktor należał do najlepiej prosperujących osobistości miasteczka i nie szczędził wydatków na ukochaną córkę. Była więc Klara najpiękniejszą i zapewne najbardziej posażną panną w S.

Wiedzieli o tym wszyscy młodzi ludzie w miasteczku i wszyscy też jawnie lub skrycie marzyli o Klarze, o zdobyciu jej uczuć i ręki, o spędzeniu reszty życia w ciepłym blasku jej urody i pieniędzy.

Tych powszechnych pragnień tutejszych kawalerów nie podzielał chyba tylko Albert, młody marzyciel uważany za miejscowego dziwaka. Albert był synem Aptekarza, który posiadał piękny skład apteczny w Rynku i sam zaliczał się do bogatszych obywateli miasteczka. Tym bardziej dziwiła wszystkich obojętność Alberta względem Klary, że bliska przyjaźń ich ojców i podobna sytuacja majątkowa pozwalały przypuszczać, że te właśnie konkury nie byłyby przez Doktorostwo niemile widziane; więcej nawet, Albert mógł się oczywistym sposobem wydawać niejako naturalnym w S. kandydatem na męża upragnionej powszechnie panny. Wszyscy zainteresowani cieszyli się więc skrycie, że los odsuwa mimochodem jedyną poważniejszą przeszkodę z drogi do upatrzonej zdobyczy.

Dzieci obu luminarzy skromnego świata medycyny w S., przeciwnie niż ich rodzice, odnosiły się do siebie obojętnie. Albert okazywał Klarze wyraźny chłód, ona zaś, rozdrażniona być może obojętnością aptekarskiego syna, traktowała go z demonstracyjną wyniosłością, nieledwie z pogardą. Młodzi nie odwiedzali się, nie rozmawiali ze sobą, jakby nie istnieli dla siebie. Albert z zamiłowaniem zajmował się lekturą, trochę malował, lubił dalekie spacery. Klara ceniła sobie najwyżej kobiece robótki domowe, przy których tak doskonale wyrabia się i hartuje ta cecha niewieściego losu, co najczęściej stanowi później o jego kolejach: umiejętność wytrwałego oczekiwania.

Tak toczyło się wszystko swoim torem aż do pamiętnego wypadku, który przydarzył się Albertowi w czasie spaceru pod miastem.

Wydarzenie to miało miejsce na krótko przed moim przybyciem do S., gdzie zamierzałem w zaciszu małomiasteczkowego Zajazdu Pod Złotą Gwiazdą przygotować się do cyklu wykładów z historii kościoła, który zaproponował mi Uniwersytet w O. Minęły może od wypadku ze trzy miesiące, toteż wiele jeszcze mówiono o nim i niechcący zostałem wciągnięty w splot relacji i komentarzy.

Historia ta kryje się w niepokojącym mroku złej siły miasteczka, która – rozmyślnie tolerowana i wstydliwie przemilczana w rozmowach – troskała w skrytości ducha co wrażliwsze umysły miejscowych obywateli.

Motorem napędowym owej siły, a zarazem powodem powszechnego powstrzymywania się od ostrzejszej reakcji, był syn Doktora, młodszy brat Klary, Sylwin. Był to chłopak niespokojny i brutalny z charakteru, który nie wiadomo po kim odziedziczył. Choć, w krańcowym przeciwieństwie do siostry, jasny, złoty blondyn, z rysów twarzy i z postaci podobny był do Klary, jednak jego klasyczne rysy kaził odcień wyzywającej wulgarności, złe błyski oczu napawały przestrachem wszystkich, którzy zetknęli się z nim bodaj przelotnie, a jego bujna grzywa sprawiała wrażenie złośliwie wijących się nad czołem płomieni.

Sylwin otaczał się gronem miejscowych chłopaków najgorszego autoramentu. Pojawiał się przeważnie w asyście ordynarnych synów ulicznych przekupek, tutejszych pijaków i dam pośledniej konduity. Ku uciesze jego kompanów, inteligencja i pewność siebie Sylwina zbijały wszystkich z tropu, a jego arogancja, zuchwałość i brak poszanowania dla wszelkiej świętości sprawiały, że owi towarzysze wpatrywali się w syna Doktora jak w obrazek i wielbili jako wzór, przywódcę i nieomal proroka. Sylwin dyktował im wszystko: jego śladem zachowywali się brutalnie i wyniośle, tak jak i on ubierali się zawsze na czarno, podobnie do niego spluwali, nadymali wargi i mrużyli oczy. Kilku z tej bandy, wzorem Sylwina, poruszało się na potężnych, ciężkich motocyklach, przeważnie starych rupieciach, własnym przemysłem wyreperowanych i przemalowanych na czarno. Na bakach tych ponurych maszyn umieszczali złotą gwiazdę o nierównych, płomienistych ramionach, przypominających kosmyki zmierzwionych włosów Sylwina. Całymi popołudniami i wieczorami, do późnej nieraz nocy, ciszę miasteczka mącił warkot motocykli, to oddalając się, to przybliżając, siejąc trwogę i postrach wśród spokojnych i zastraszonych mieszkańców.

Przyjmując sformułowanie stosowane przez Sylwina, ludzie mówili o bandzie: Czarne Anioły, ale wymawiali to zawsze z lękiem i ściszonym głosem. O, nie by Sylwin i jego kamraci żyli stylem owych zachodnich, poruszających się na motocyklach gromad zbrodniarzy i zwyrodnialców, co to, to nie! Do tego nikt by tu nie dopuścił, a może i oni sami nie mieli tego w naturze. Nie było w okolicy rozboju, gwałtu czy kradzieży, choć zastanawiano się nieraz, skąd co pewien czas ten czy ów z chłopców przyprowadzał stary, ale w miasteczku nieznany, motocykl lub skąd brali oni swoje czarne, skórzane kurtki, gogle i cyklistówki. Tak czy owak, Czarne Anioły nie wypowiedziały jawnej i otwartej walki oficjalnemu prawu, ale nie było w miasteczku domu, nie wyłączając Kościoła i Magistratu, w którym nie ucierpiałoby jakieś okno; nie było też kota, który by pożył dłużej niż tydzień, a nie znaleziono go rozjechanego, na którejś z uliczek osady.

Czarne Anioły miały więc pewien, dość znaczny, wpływ na styl życia w S. Przede wszystkim chłopcy ostentacyjnie dawali do zrozumienia, co im się nie podoba. Nie uznawali zdecydowanie zwierząt domowych na ulicach, gdyż to w ich mniemaniu obniżało znaczenie miasteczka niemalże do rangi wsi, toteż kto nie chciał narazić się na straty, musiał pilnie strzec ptactwa domowego, a nawet trzody, by nie wykraczała poza obręb podwórza czy obejścia. Jeszcze bardziej uparcie tępili modę na długie suknie u kobiet lub spodnie, nie pozwalające im z lubością wpatrywać się w ich łydki i kolana. Która więc z miejscowych panien (choć może nie najpiękniejszych) pragnęła uniknąć całkowitego zachlapania stroju błotem przez koła motocyklowe przy każdym wyjściu z domu, chcąc nie chcąc, musiała wkładać krótką spódniczkę. Butelki po piwie nie ustały spokojnie przed sklepem, baby jajami nie mogły bezkarnie handlować na ulicy. Czarne Anioły dbały po swojemu o porządek w miasteczku a nieporządkiem było wszystko, co się im nie podobało, co wykraczało poza ustalone przez ich widzimisię normy.

Nic dziwnego, że solą w oku Sylwina i Czarnych Aniołów był miejscowy dziwak, aptekarski Albert. Nie dość, że prowadził niedopuszczalny w oczach bandy tryb życia, to jeszcze ośmielał się ostentacyjnie okazywać brak zainteresowania Klarą, chlubą i dumą Sylwina! Albert nigdy nie kopał piłki, nie wdrapywał się na drzewa i nie wyczyniał akrobacji na karuzeli. Albert ubierał się w sposób nieprzyzwoicie nieodpowiedni, zawsze na niebiesko, czasem wiązał sobie na szyi, na romantyczną modłę, jedwabną wstążkę, nosił zbyt długie włosy. Albert podobnie do nich lekceważył wszystko, ale w zupełnie inny sposób: Albert nie dbał o to, o co oni walczyli.

Niechęć Sylwina do Alberta nie przejawiała się jednak w postaci otwartej wojny. Przywódca bandy, mistrz ironii i kpiny, nie występował przeciwko synowi zaprzyjaźnionego z ojcem Aptekarza oficjalnie. Podobnie jak Klara, niby nie dostrzegał go, ale ilekroć, idąc w towarzystwie, napotykał samotnego marzyciela, zawsze miał na wargach skierowane do swych kompanów cierpkie, jadowite słowo pod adresem Alberta, które tym silniej z siebie wyrzucał, im bardziej tamten nie zwracał na nie uwagi. Albert nie reagował bowiem nigdy, jakby nie dosłyszał, przechodził mimo spokojnym krokiem, w zamyśleniu ściskając książkę, przekonany, że nic poza złośliwym zdaniem nie może go dosięgnąć.

I rzeczywiście, nie zaobserwowano nigdy wyraźnych przejawów agresji Czarnych Aniołów w stosunku do smutnego młodzieńca. Nigdy może aż do owego wypadku, który przydarzył się Albertowi na blisko trzy miesiące przed moim przybyciem do S.

 

Ów pogodny majowy dzień spędził Albert w ogrodzie ojca. Często godzinami przesiadywał tutaj, skąd roztaczał się widok na pobliskie wzgórza, z zamiłowaniem przenoszone przez Alberta na płótno. Gdy lekko poczęło się ściemniać a wieczorna mgła, opadając, utrudniła pracę zmęczonym całodziennym wysiłkiem oczom, chłopak rzucił farby i z książką pod pachą ruszył powolnym krokiem na niedaleki spacer.

W miasteczku panował jako taki spokój. Motocykle, co prawda, warczały w okolicy od paru godzin, ale ślady ich działalności odkrywano zazwyczaj dopiero nazajutrz.

Mieszkańcy ostatnich podmiejskich domostw widzieli, jak Albert mijał ich parkany, by skierować się na boczne ścieżki prowadzące ku najbliższym wzniesieniom.

Gdy jednak chłopiec nie powrócił do północy, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało, zaniepokojony Aptekarz wraz ze swym sąsiadem, Kowalem, którego poprosił o pomoc, wyruszył na poszukiwanie syna, dzierżąc starą latarnię ręczną. Idąc wskazanym przez mieszkańców przedmieść szlakiem, nawoływali i pohukiwali, świecili wokoło, lecz nie odpowiadały im żadne inne odgłosy poza ujadaniem psów. Zapuszczali się coraz dalej i dalej boczną drogą, aż zobaczyli w końcu chłopca leżącego bez przytomności w poprzek ścieżki i zachlapanego rozpryskanym przez koła jakiegoś pojazdu błotem. Obok leżała książka, silnie pomięta.

Przyniósłszy do domu, Aptekarz ułożył syna w łóżku i próbował wypytać go o zajście. Albert jednak zdołał tylko wyszeptać w gorączce: „Doktor...! Idźcie do domu Doktora...” Uczynny Kowal już był tam wcześniej wyruszył i wkrótce też zjawił się Doktor Z. osobiście, przejęty niepokojem o jedyne dziecko przyjaciela. Właściwie Albertowi nie dolegało nic poważnego. Poza gorączką, lekarz stwierdził ogólne poturbowanie, złamanie dwóch lewych żeber, może też lekki wstrząs mózgu, ale czy na pewno, dokładnie nie wiedziano.

Albert dość prędko wracał do zdrowia. Jego dwudziestoletni organizm łatwo zwalczył przygodne stłuczenia i zdawało się, że wszystko zmierza ku dobremu. Przebąkiwano co prawda, że wypadek spowodowały Czarne Anioły, ale... czyż to w końcu można widzieć? Cokolwiek by się wydarzyło niedobrego w miasteczku, zawsze dopatrywano się ich winy! Sylwin, surowo wypytany przez ojca, zaprzeczył, jakoby on i jego towarzysze mieli coś wspólnego z tym zajściem. Sam Aptekarz nie był pewien, czy słowa, w gorączce wyszeptane przez Alberta, były aluzją do okoliczności wypadku, czy też zwykłą prośbą o sprowadzenie lekarskiej pomocy. Tymczasem jednak, spostrzegłszy na okładce książki syna obiecujący tytuł, Wyznania, w tym tomie właśnie spodziewał się Aptekarz odnaleźć potrzebne wskazówki, szybko jednak pozostawił obce mu dzieło, całkiem rozczarowany. Sam poszkodowany po przyjściu do zdrowia uparcie milczał na temat przykrych zajść a ojciec, nie chcąc drażnić i tak wrażliwego wnętrza młodego rekonwalescenta dociekliwym wypytywaniem, zaniechał z czasem dochodzenia przyczyn nocnego wypadku.

Jak już powiedziałem, wszystko wydawało się wracać do normy, gdy zwrócono uwagę na niezwykle dziwne od czasu pamiętnego zajścia zachowanie Alberta. Przede wszystkim prysnął gdzieś bezpowrotnie jego zwyczajny spokój. Chłopiec stał się nerwowy i impulsywny, łatwo rozdrażniał się i wybuchał lub popadał w stany apatii czy zniechęcenia. Inteligencja jego, zarówno zdawało się lotna jak i głęboka, nie odniosła najlżejszego szwanku, ale jak gdyby książki, zawsze tak nieodłączne, obecnie wzbudzały w nim niechęć. Albert całymi dniami dumał teraz bezczynnie w fotelu lub włóczył się po ulicach miasteczka. Gdy mijały owe chwile bezczynności, odwrotnie, wprawiał się w nienaturalne podniecenie, trząsł, popadał w ataki lękowe i wykazywał przypływy niespotykanych u niego dawniej wybuchów energii. Pisywał wówczas listy nie wiadomo do kogo i sam odnosił natychmiast na Pocztę. Wiele z nich adresowanych było do innych miast, niektóre nawet za granicę, lecz kto miałby je odbierać, nie wiedziano. Albert bowiem nigdy dotąd nie opuszczał rodzinnej mieściny, gdzieżby więc pozawierał z nagła te odległe znajomości? Panienka z Poczty szerzyła pogłoski, jakoby na kopertach listów Alberta widniały nazwiska znane wielu osobom z gazet, ale nie bardzo dawano temu wiarę, tym bardziej, że odpowiedzi nie nadchodziły wcale. Przysyłano za to teraz do Alberta zagraniczne pisma i reklamy w jakich przedtem nie gustował, zaś obecnie w przypływach energii wertował namiętnie.

Te też magazyny stały się chwilowo wzorami dla rysunków i obrazów Alberta. Aptekarz był niemało zdziwiony, gdy na pierwszej pracy, którą syn wykonał po dojściu do zdrowia, zamiast pejzaży, kwiatów i zwierząt, poza których przedstawianie na płótnie Albert nigdy dotąd nie wykraczał, odkrył kobiecą postać z niewyraźnymi rysami twarzy, stojącą w oknie w staromodnym stroju,

Na drugi dzień po opuszczeniu łóżka młody marzyciel zabrał się z zapałem do malowania w ogrodzie. Ojciec, który początkowo wziął to za dobry znak, tym bardziej poczuł się zaskoczony, gdy po wykończeniu malowidła ujrzał na nim jak żywą Klarę, córkę Doktora, której dotąd Albert nie poświęcał przecież najmniejszej uwagi. Tymczasem niewątpliwie właśnie Klara widniała na portrecie, choć w jej subtelnych rysach zaszła niepokojąca zmiana w postaci dziwnych zakłóceń w jej posągowo obojętnej urodzie. W oczach jej bowiem pojawił się jakiś żywszy wyraz, jak gdyby artysta pragnął poprawić niedostatki natury, ale może mimowolnie wkradły się przez to w jej oblicze dziwnie złowrogie błyski, usta sprawiały wrażenie wykrzywionych w ironicznym grymasie. Albo może tylko tak się wydawało…

Lecz następne malowidła Alberta stały się jeszcze bardziej zastanawiające. Wszystkie bezsprzecznie przedstawiały Klarę, lecz piękna panna, nie tracąc nic ze swego powabu, stawała się zarazem coraz bardziej odpychająca: czarne pukle układały się wokół owalu twarzy jak żmije we włosach Meduzy, w oczach jarzył się zimny i bez wątpienia perfidny błysk, usta wyginały się, jakby z trudem dławiły wulgarne przekleństwo. Na domiar wszystkiego Albert z upodobaniem przedstawiał teraz Klarę w strojach, jakich dziewczyna nigdy nie wdziewała: to ubierał ją w wyzywająco opięte, niebieskie dżinsy, to nakładał jej na ramiona czarną kurtkę z nastawionym na sztorc kołnierzem, gdzie indziej wieńczył jej głowę zawadiackim, kowbojskim kapeluszem i wtłaczał w wargi niedopalony papieros. Wszystkie te rekwizyty kopiował z zagranicznych magazynów, ubarwiając jeszcze gdzieniegdzie jakimś pikantnym czy wręcz ordynarnym szczegółem.

Po namalowaniu kilku takich portretów, z których ostatni przedstawiał córkę Doktora z brutalnie zaciętym wyrazem twarzy, bez piersi, za to z lekkim wąsem, odzianą w czarny męski strój do konnej jazdy uzupełniony szpicrutą, Albert rzucił w kąt pędzle i znów przez tydzień wałęsał się po okolicy.

Stopniowo mieszkańcy S. zauważyli, że wycieczki te wyraźnie miały na celu położony na uboczu osady, przy ulicy Ogrodowej pod numerem siódmym, dom Doktora Z. W tej wschodniej dzielnicy miasteczka Albert włóczył się najchętniej. Poczęto szeptać za plecami młodzieńca, że niespodziewanie zakochał się w Klarze i teraz, nagle ogarnięty tym uczuciem do głębi i zarazem przejęty dotychczasową swą obojętnością, godzinami spogląda w jej okno.

Cóż jednak powstrzymywało Alberta, by wejść z rodziną Doktora w najbardziej zażyłe kontakty? Lekarz przyjąłby go niewątpliwie z otwartymi ramionami, by związkiem młodych przypieczętować starą przyjaźń z Aptekarzem. Czyżby Albert był taki nieśmiały? A może bał się Sylwina? Lub wstydził się dawniejszego, obojętnego wobec Klary zachowania, bał się, że jest ono nie do naprawienia?

 

Wszyscy głowili się właśnie nad tymi zagadkami, kiedy przybyłem do S., licząc, że znajdę tu konieczny do pracy spokój. Po trzech dniach pobytu znałem już więcej niż dokładnie wszystkie przytoczone szczegóły, wiedziałem od gadatliwej Gospodyni Zajazdu Pod Złotą Gwiazdą, jakie to problemy nurtują obecnie serca mieszkańców osady. Pokazano mi już Alberta, pokazano Sylwina, widywałem już nieraz łatwe do odróżnienia od pozostałych tubylców Czarne Anioły. Wciąż jeszcze nie widziałem tylko pokazującej się rzadko na ulicach przepięknej Klary.

Czwarty dzień mojego pobytu w S. był szczególnie pogodny, sierpniowe słońce nie doskwierało jednak, łagodzone delikatnym wietrzykiem. Po południu zszedłem na dół, by rozsiąść się na tarasie Zajazdu z książkami i notatnikiem. Przede mną roztaczał się małomiasteczkowy, ospały Rynek, wcale pokaźny jak na tę osadę. Obok mnie na stoliku stała szklanka lodowatej limoniady a cień kolorowego parasola ogarniał szczelnie mój fotel. Zagłębiłem się w lekturze.

Gdy podniosłem po chwili wzrok, ujrzałem stojącego o parę kroków, tuż przed balustradą, Alberta. Nigdy jeszcze nie widziałem go z tak bliska. Wyglądał bardziej na podróżnika, przybywającego z dość odległych czasów niż na zwykłego autochtona. Ubrany był w niebieską koszulę z dużym, rozłożystym kołnierzem i opięte, błękitne dżinsy, mocno rozszerzane ku dołowi. W ręku trzymał staromodną, bambusową laseczkę, a twarz jego ocieniał płytki, słomkowy kapelusz. Na tej twarzy zatrzymałem wzrok. Była niezwykle dziwna i piękna.

Patrzył na mnie wyczekująco uśmiechnięty. Na moje pytające spojrzenie roześmiał się głośno, nieco teatralnie i jednym ruchem przerzucił smukłe ciało przez balustradę tarasu. Podszedł do mnie bezceremonialnie i siadając obok, przy moim stoliku, zapytał:

– Czy mogę się przysiąść? To pan jest tym znanym Profesorem L.? Nieprawdaż?

– Owszem – odparłem najskromniej jak się wobec tych słów dało.

– Otóż widzi pan! Ja nie jestem tak sławny, a jednak wie pan równie dobrze, kto ja jestem, jak i ja wiem, kim jest pan.

Uroda tej twarzy polegała na jej podługowato ostrych liniach, była to twarz w całym tego słowa znaczeniu linearna. Wąskie i długie usta przeciwstawiały się ostremu i cienkiemu nosowi, który koronowały z kolei niezwykle wąskie i długie oczy pod takimiż brwiami. Długie i proste czarne włosy dodatkowo wysmuklały owal podłużnego oblicza.

– Myli się pan – rzekłem powoli – nie wiem, kim pan jest.

Roześmiał się ponownie.

– Niech pan nie udaje, proszę. Wiem doskonale, że jestem pierwszą postacią, którą pokazuje się tu palcem każdemu przybyszowi jako szczególną osobliwość i dziwadło. Ale pańskie niewinne skądinąd kłamstwo świadczy tylko o dużej wrażliwości uczuć.

Wyrażał się płynnie, nienaturalnym, książkowym stylem, a przy tym śmiało, jakby rozmawiał z rówieśnikiem.

– Zresztą, to nieważne – dorzucił – nie o to idzie.

– O cóż więc?

– Och, po prostu! W S. nie nadarzają się często okazje do zawarcia znajomości z człowiekiem pańskiego pokroju, a i tu są przecież ludzie, którzy głęboko przeżywają pańskie prace.

– Czyżby?

– Oczywiście! Znam pana książkę o świętym Augustynie. Jest znakomita. Choć zastanawiałem się swego czasu, czy aby nie nazbyt krytycznie patrzy pan na jego poglądy? Czy nie zgodzi się pan ze mną, że iluminizm to jedyna koncepcja filozoficzna, która może się sprawdzić w dzisiejszych czasach?

Nie. Nie zgodziłbym się, więc milczałem.

Ale oto zauważyłem, że Albert już nie oczekuje odpowiedzi. Oczami błądzi gdzieś po przeciwległej stronie Rynku. Uwagę jego skupiły na sobie trzy czarne sylwetki, poruszające się tam lekko, szybkim krokiem. Rozpoznałem Sylwina z dwoma Aniołami. Odprowadziliśmy ich wzrokiem, póki nie skryli się za rogiem jednej z odbiegających od Rynku uliczek.

Albert był niespokojny. Wyciągnął papierosa z górnej kieszonki koszuli, zapalił i zerwał się.

– Przepraszam – powiedział twardo ochrypłym nagle głosem – muszę natychmiast odejść.

Jeszcze szybciej niż poprzednio sforsował balustradę tarasu i oddalił się w stronę przeciwną do tej, z której przed chwilą zniknęli tamci.

To wydarzenie bardzo mnie zaskoczyło i więcej w myślach prześladowało, niżbym sobie życzył. Historia opowiadana przez Gospodynię w zasadzie mnie nie interesowała i czułem się na nią raczej skazany, jak na małomiasteczkową gazetę. Teraz, kiedy zostałem w nią wbrew sobie wciągnięty, zaczęła mnie nurtować i intrygować coraz silniej, a wszystko przez to, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie dotąd Alberta. Nie mogłem wprost po naszym spotkaniu uwierzyć, że to on był bohaterem całej wysłuchiwanej przeze mnie w kółko historii. Czyżby ci ludzie, znający Alberta na co dzień, od lat, tak dalece nie umieli zobaczyć go obiektywnie? Czy też może podczas rozmowy ze mną chłopak znajdował się właśnie w trakcie owego nowo nabytego, nieco chorobliwego podniecenia? Nie umiałem sobie odpowiedzieć na te pytania. Albert wydał mi się nie dziwakiem i marzycielem, lecz zarozumiałym młokosem, znośnym tylko wówczas, gdy spojrzeć na niego mocno pobłażliwie. Lub może pomyłka była nie ich, lecz moim udziałem?

Na lekturze i pracy upływały mi spokojnie następne dnie. Gospodyni zwierzyła mi się już chyba ze wszystkiego, co miała do opowiedzenia. Przebąkiwała teraz już tylko półgębkiem o całej sprawie, nie dodając niczego nowego. A może podpatrzyła moje zetknięcie z Albertem i nabrała ostrożności w poruszaniu ulubionego tematu? Siadywałem codziennie na tarasie Zajazdu Pod Złotą Gwiazdą i nic nie mąciło mojego skupienia, oczywiście było to całkiem po mojej myśli. Albert przeszedł parę razy przed tarasem, kłaniając mi się z należytym dystansem z daleka. Nie sprawiał wrażenia, jakoby żywił chęć ponownego nawiązania rozmowy. Przechodził, bo w Rynku, na wprost Zajazdu, znajdowała się Apteka i dom jego ojca. Może byłem zbyt małomówny i uznał mnie za nudziarza i skostniałego mola książkowego? Czarne Anioły pod przewodnictwem Sylwina także przemykały co pewien czas przez Rynek. Czasem ich motocykle z hukiem przelatywały środkiem lub w bocznych uliczkach, czasem natrętnie buczały gdzieś z oddali. Jedno tylko nie dawało mi spokoju: wciąż jeszcze nie widziałem Klary. Czy ona w ogóle istnieje? A jeśli tak, to czy kiedykolwiek opuszcza rodzinny dom? Czy w rzeczywistości jej uroda jest aż tak wspaniała?

Zagadnąłem w końcu o to Gospodynię.

– Ooo! Nic prostszego! – zawołała szczęśliwa, że może powrócić do wymarzonego tematu – Nic prostszego, niech się pan tylko wybierze w niedzielę do kościoła, jeżeli pan chce ją zobaczyć! A warto, warto!

– Możliwe... ale jak ją poznam?

– Oho! Już tam ją zaraz pan pozna! To jedyna panna, jaką pan zauważy w kościele. Zresztą… ubrana będzie na biało a Doktor… Doktor nosi długą, czarną brodę. I mają swoje stałe miejsca na mszy, a jakże! W pierwszej ławce.

Rada ta uradowała mnie szczególnie. Że też sam o tym nie pomyślałem? Lekarz, aptekarz i ksiądz – przecież to stała konstelacja na prowincji, można się było domyślić, że porady trzeba mi szukać w kościele. Wiele więc już sobie obiecywałem po ujrzeniu Klary i z niecierpliwością wyglądałem niedzieli.

 

Ale nim niedziela nadeszła, wydarzyło się coś niezwykłego.

W piątek praca marnie mi się układała i wreszcie pod wieczór postanowiłem udać się na spacer. Dziwne, ale dotąd nie byłem w zasadzie na żadnej, drobnej bodaj, przechadzce po okolicy. I gdy tak szedłem pozornie bez celu, uświadomiłem sobie nagle, że niechcący kieruję się ku wschodowi, w stronę domu Doktora Z. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, odczułem zupełnie jasno, że właśnie tego potrzebuję, że wszystkie moje wahania, spowodowane klimatem miasteczka, są wynikiem nieznajomości rzeczy podstawowej: scenerii wypadków. Nie myślałem o tym do tej pory, bo próbowałem raczej odpędzić od siebie myśli o Albercie, Klarze i Czarnych Aniołach jako zaściankową historię zbyt absorbującą człowieka, który bynajmniej nie poszukuje prowincjonalnych sensacji. Teraz jednak sytuacja uległa zmianie, chcąc nie chcąc zostałem wplątany w ten splot wydarzeń i połknąłem haczyk, dałem się wciągnąć niejasnej aurze unoszącej się wokół wciąż nawracających w plotkach i opowieściach wypadków. Jeżeli zatem miałem w otaczających mnie zdarzeniach odnaleźć jakieś ziarno zapładniające wyobraźnię albo – przeciwnie – zdemistyfikować dziwnie tajemniczą atmosferę osady, dawno już powinienem był odnaleźć ową drogę, na której Albert uległ wypadkowi i poznać choć z grubsza otoczenie willi Doktora. Odszukać leśnej ścieżki zapewne nie zdołałbym bez przewodnika, natomiast okazałe domostwo lekarza potrafiłbym niewątpliwie znaleźć całkiem sam, idąc w kierunku wskazywanym ręką nadzwyczaj wymownej Gospodyni, która ilekroć snuła swoje opowieści, podawała wszystkie szczegóły z życia ich bohaterów, wspierając potoki słowne namiętną gestykulacją.

Skierowałem się już tedy zdecydowanie we wschodnim kierunku, popychany nagłym postanowieniem dokonania bodaj pobieżnych oględzin terenu. Jakoż i ukazała się moim oczom osobno stojąca nie willa, lecz jednopiętrowa rezydencja o charakterze nieco pałacowatej kamieniczki, położona przy ulicy Ogrodowej siedem, na skraju miasteczka i podgórskich wrzosowisk. Całość posiadłości okalał spory, ale zapuszczony, dziko i gęsto zarośnięty ogród; mosiężna tabliczka, obwieszczająca, że właścicielem obiektu jest Doktor Z., zdobiła jedną z murowanych kolumn przy żelaznej bramie ogrodzenia. Dom, noszący wyraźnie silne znamiona niemieckiego stylu, był pokaźny i równie zaniedbany jak ogród, mury gubiły się w pokrytych bluszczem załamaniach i narożnikach, lizenach i węgłach, balkonach i wykuszach zwieńczonych facjatami i blaszanymi hełmami, tak że budynek wydawał się być dziwną konstrukcją złożoną z samych niemal okien i dachów, architektonicznych dodatków i detali. Lewy narożnik koronowała wieżyczka uzbrojona w stożkowaty, wysmukły szpic i zardzewiały wiatrowskaz. Ciemne o tej porze, mimo zapadającego już mroku, okna domostwa zachęciły mnie do dokładniejszego przepatrzenia obiektu.

Poszedłem wzdłuż ogrodzenia. Załamywało się pod kątem prostym a na każdym z narożników ogrodu stała murowana kolumna, identyczna z dwiema strzeżącymi przedniego wejścia. Zaszedłem posesję od tyłu, gdzie kilkanaście metrów od domu spore wzniesienie, porośnięte chaszczami zrównywało się prawie z jego dachem. I od tej strony, ogrodowej, dom wykończony był ozdobnie; dwa spore, przeszklone wykusze zamykały po bokach jego prawy i lewy kraniec

To jednak, co ujrzałem w ich oknach, zupełnie zbiło mnie z tropu.

Uderzył mnie bowiem widok tak przedziwny, że musiałem przetrzeć oczy, by upewnić się, czy zjawisko jest rzeczywiste, do tego bowiem stopnia przypominało jakieś dziwne mistyczno-symboliczne malowidło.

Po tej stronie domu paliły się jaskrawym światłem tylko dwa okna na pierwszym piętrze, najbardziej odległe od siebie i umieszczone w wykuszach. W lewym z nich stała smukła, czarno odziana postać o jasnych włosach z wzniesionymi do góry i opartymi o szybę, lekko zgiętymi w łokciach ramionami. W prawym, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, widniała osoba w białej szacie, o gęstych, czarnych lokach. Obie sylwetki trwały jednakowo nieruchome, jak statuy wystawione w szklanych gablotach, z których jedna zdawała się rzucać na świat przekleństwo, druga zaś przyjmować winę na siebie. I, im bardziej się im przypatrywałem, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że nie są to pozy i gesty przypadkowe, że te figury zastygły tutaj w przemyślnej teatralizacji obrazu już wiele godzin temu. Domyśliłem się, kim są obie postacie i serce zabiło mi mocniej – oto w prawym wykuszu po raz pierwszy zobaczyłem Klarę. Rysy twarzy z tej odległości były nieczytelne, ale już to, co dostrzegłem, pozwalało się domyślać zjawiskowej piękności.

Wiele bym dał w tej chwili, by przybliżyć się nieco do okna, by dokładniej ujrzeć białą postać. Wdrapać się jednak na płot? To szaleństwo! Ale prawda, przecież tuż za mną wznosi się wzgórze, wystarczy się na nie wspiąć i być może z jego wierzchołka dokładniej uda mi się zaobserwować urzekające i dziwne zjawisko!

By nie budzić czujności patrzących z okien osób, obszedłem wzniesienie dookoła i, pnąc się na nie od tyłu, odkryłem wąską, prowadzącą wśród chaszczy drożynę, która zawiodła mnie na jego szczyt.

Stąd dopiero mogłem ocenić niezwykłość poruszającej konstelacji, obrazu, który przemawiał z siłą tajemniczo symetrycznego misterium. Dwie postacie trwały w dwóch skrajnych, jasno oświetlonych oknach nieruchomo, a łuna, bijąca spoza szyb, była jakby świetlistością z nich samych się dobywającą. Monumentalna groza tchnęła z tego obrazu harmonijnie zespolonego dobra i zła, jakby dwie krańcowe siły zionęły swe potężne władztwo nad okolicę, jakby diabeł i anioł rzucali posłanie na świat.

Chciałem uciec. Nie mogłem. Stałem zamarły.

Wrzosowiska wokół pachniały, spokojna i obojętna ziemia tchnęła głosami polnych świerszczy a wiatr lekko kołysał liśćmi rosnącego parę kroków przede mną, poniżej wierzchołka wzgórza, drzewa.

Nagle rozległ się trzask i ogień jakiś pojawił się wśród listowia. Tam! Tam na konarze drzewa siedział ktoś, kto dawał jakiś tajemny świetlisty znak ku domowi!

I ujrzałem raptem trzeci brakujący element tej mistycznej konstrukcji – załzawioną twarz zapalającego papierosa Alberta.

To, co w niej dostrzegłem, kazało mi naraz zapomnieć o wszystkim innym: było tam natchnienie i wielkość nieznane mi z żadnej dotąd ludzkiej twarzy. W tym momencie pojąłem ogromny błąd popełniony przeze mnie onegdaj i ujrzałem Alberta innego niż widziałem na tarasie Zajazdu, prawdziwego, jakiego nie zobaczyłbym nigdy chyba, głębszego i dziwniejszego niż wszystkie krążące o nim opowieści. To, co zespoliło się w tej twarzy w jej wzniosły, pełen emfatycznego bólu wyraz, zapadło we mnie na zawsze i określiło mnie jako przynależnego do tamtego, innego świata.

Ale nie ja jeden dostrzegłem błysk zapałki.

Spojrzałem w okna. Oba były puste.

 

Po tym przedziwnym wieczorze powracałem do Zajazdu z niezwykłym spokojem w duszy; zapadło we mnie nieznane wyciszenie i łagodność jak po zaczerpnięciu jasnej pewności wszystkiego. Zamęt rozpoczął się dopiero nazajutrz. Wspomnienie dnia poprzedniego już w ogóle nie pozwalało mi zabrać się do pracy, nie potrafiłem skupić się na materiale przygotowywanych wykładów, bo wbrew własnej woli, która wydawała mi się dotąd taka silna, obserwowałem wszelkie, najdrobniejsze bodaj wahania klimatu osady. Aż wreszcie pojąłem, że wszelkie małomiasteczkowe opowieści są dla mnie czymś znacznie ważniejszym, niż mogłem podejrzewać, że mam naraz do czynienia z zaskakującym dla mnie samego zjawiskiem, że znalazłem się w samym jądrze problemów, do których całe życie próbowałem się zbliżyć na próżno. Tymczasem jednak wokół nie działo się nic szczególnego. Wszystko toczyło się zwykłym torem, po Rynku przewijały się sylwetki Aniołów, czasem także przeszedł, obojętnie mnie pozdrawiając, Albert. Klara nie ukazywała się w dalszym ciągu. Tak dotrwałem niedzieli.

Opuściłem Zajazd Pod Złotą Gwiazdą sporo przed rozpoczęciem nabożeństwa, by w kościele zająć odpowiednie do obserwacji miejsce. Usadowiłem się mniej więcej na wysokości ołtarza, w nawie bocznej, dłuższej ku wschodowi od prezbiterium, bo płynnie przechodzącej w obejście. Znalazłem tu doskonały punkt obserwacyjny, jak na dłoni miałem przed oczyma przednią ławę, która długo pozostawała pusta. Ludzi napływało coraz więcej, kilka osób usiadło i na przedzie, lecz ciągle nie pojawiał się żaden z bohaterów znanych mi opowieści. W końcu Aptekarz z żoną, odświętnie ubrani, zasiedli w przedniej ławie. Alberta nie było.

Stopniowo kościół zapełnił się niemal po brzegi, ustało szuranie i pokasływanie i wreszcie nabożeństwo się rozpoczęło, podczas gdy w pierwszej ławie kilka miejsc wciąż świeciło pustką. Ceremonia trwała już dobry kwadrans, gdy trzy postacie skromnie wynurzyły się z głębi nawy od strony kruchty. Doktor Z. z żoną i Klarą spokojnym, powolnym krokiem, z lekka i powściągliwie oddając skinieniem głowy dyskretne ukłony, zbliżali się do ołtarza i wreszcie usiedli w centrum pierwszego rzędu, naprzeciw tabernakulum. Klara spoczęła między rodzicami, zaś po prawej ręce Doktora pozostało miejsce puste, podobnie jak po prawej ręce Aptekarza. Najwyraźniej było to miejsce Sylwina.

Wszystko to jednak pozostało chwilowo bez znaczenia wobec zjawiska, jakie odnalazłem w Klarze. Z całej biało ubranej panny wionęła taka czystość i tak skupiony smutek, że wydawała się istotą niematerialną. Spokojny i dyskretny wdzięk przebijał z każdego jej ruchu. Twarz jej była ani zbyt pełna, ani zbyt owalna, rysy wspaniale wyważone, idealnie wprost klasyczne i jakby w kości słoniowej rzeźbione czy w alabastrze, tak blada wydawała się jej cera. Wielkie, błękitne oczy budziły odczucie niezmierzonej głębi i sprawiały wrażenie dwóch jezior zatopionych w zimnym, śnieżnym krajobrazie, którego cisza sprawiała, że chciałoby się w nich zatonąć. Ta biel całości, uwieńczona kaskadą czerni, zdawała się czynić z Klary pannę młodą, która owdowiała, nim zakończyło się wesele. Piękność i subtelność tchnące z całej jej postaci zaskoczyły mnie całkowicie. Nie tylko nie przypuszczałem bowiem, że córka Doktora może być tak dla mnie tak niezwykłym objawieniem, ale i nie podejrzewałem, że może nim stać się jakakolwiek istota na ziemi. Przyszła mi naraz do głowy stara, średniowieczna definicja piękna Pseudo-Dionizego: proporcja i światło. I teraz zrozumiałem w pełni zainteresowanie wszystkich mieszkańców osady losem Klary, a także pojąłem, dlaczego wszystkie inne panny w S. uchodziły za brzydule.

Po powrocie do Zajazdu Pod Złotą Gwiazdą nie umiałem, i nie potrzebowałem zresztą, ukrywać swojego zachwytu przed Gospodynią. Czekała już na mnie przed wejściem na taras z zaciekawioną miną. W słowach pełnych niehamowanego uniesienia dałem upust zafascynowaniu urodą Klary. Gospodyni tryumfowała. Wpadła w zachwyt nad moim zachwytem. Czuła się dumna z tego, że jest mieszkanką S., że w jej ręku leży możność wprowadzania w tutejsze tajemnice wszelkich osób odwiedzających miasteczko, że te opowieści znajdują życzliwe posłuchanie i potwierdzają się bez żadnej przesady.

– Ale powiem panu – dodała na koniec – że oboje dzieci udało się Doktorostwu. Brat Klary nie jest brzydszy, ale ten nygus to nie znajdzie żony, wszystkie się go boją! On to nigdy nie bywał w kościele. A teraz, od tego wypadku, to i Albert tam już nie przychodzi…

– A wie pani, że ja z Klarą też bym się nie ożenił? – rzekłem – Bał bym się. Jest na to zbyt nieziemska.

 

Wspomnienie pięknej Klary nie dawało mi jednak spokoju. Siedziałem na tarasie Zajazdu lub krążyłem po miasteczku z jej obrazem w pamięci i nie mogłem się zdecydować, czy należało podjąć jakieś dalsze działania. Ale niby jakie i dlaczego? Miałem się zbliżyć do pięknej dziewczyny? I niby po co? Nie jestem w końcu młodzieńcem, ani nie stanowię dobrej partii dla podobnej panny. A i nie to mi przecież w głowie. Mimo to przyszło mi raptem na myśl, by udając, że źle się czuję, złożyć wizytę w domu lekarza i tą drogą bodaj odetchnąć powietrzem drgającym bliskością cudownego zjawiska. No dobrze i co dalej? Czy taki fortel zresztą prowadzi do jakiegoś celu? Przecież zdawałem sobie sprawę z tego, że od strony lekarskiego gabinetu życie pięknej Klary wcale nie byłoby bardziej dostępne, a poza tym też na pewno wyglądałoby całkowicie inaczej. Bez wątpienia w ogóle nie zetknąłbym się z nią w domu jej ojca. Dzień rozwiałby moją fascynację domem położonym na skraju miasteczka; jego tajemne moce budziły się po zmroku. Z drugiej strony cóż by mi dało przelotne spojrzenie na Klarę z wnętrza jej własnego świata? Czy moje nią zainteresowanie miało jakikolwiek sens? Mógłbym być przecież jej ojcem! Może zresztą nie należało zakłócać tej dziwnej konstrukcji, którą życie zbudowało wokół bohaterów wydarzeń? W sumie najbardziej przecież byłbym zadowolony, gdyby udało mi się powrócić do przerwanej pracy i zapomnieć o całym uroku. Takie i podobne myśli błądziły mi w kółko po głowie, a mimo to nieprzeparta siła ciągnęła mnie w stronę willi Doktora i tylko rozsądek zawracał mnie z tej drogi.

Któregoś jednak wieczoru, gdy zmierzch już zapadał i nastała pogoda wyjątkowo sprzyjająca spacerom, poczułem, że dłużej nie wytrzymam, że uległem w wewnętrznej walce. Postanowiłem wyruszyć w kierunku domu Doktora przy ulicy Ogrodowej siedem i właśnie miałem zamiar opuścić taras Zajazdu, gdy naraz ujrzałem Sylwina wolno idącego drugą stroną Rynku. To zatrzymało mnie na miejscu. Chłopak przeszedł spokojnie wzdłuż rzędu kamieniczek i zniknął już za rogiem, kiedy raptem drzwi składu aptecznego ostrożnie się odemknęły i ciemna sylwetka opuściła dom. Zrozumiałem: to Albert czatował widocznie w ciemnym sklepie, by teraz podążyć śladem Czarnego Anioła. Sylwin niedługo znajdzie się w domu, Klara jest tam jak zawsze. Dlaczego jednak Sylwin tak wolno sunął pod murami Rynku? Czy zdawał sobie sprawę, że jest obserwowany? Czy pragnął powieść za sobą Alberta? Czy oczekiwał jego obecności za willą? I znów poczułem się przynależny do tego grona i ogromne wewnętrzne pragnienie pociągnęło mnie ich śladem.

Szedłem w sporym oddaleniu za Albertem, który z kolei nie tracił z oczu Sylwina. Posuwałem się wolno, uważając, by nie zostać dostrzeżonym przez żadnego z nich. Wydawało się jednak, że wcale się o to nie troszczą. Sylwin szedł powoli, jak gdyby nie przypuszczając, że ktoś trop w trop podąża jego śladem, Albert poruszał się jak w somnambulicznym śnie i żaden z nich nawet nie obejrzał się za siebie.

Mrok stopniowo gęstniał i wkrótce znaleźliśmy się pod bramą siedziby lekarza. Sylwin obrócił powoli żelazną furtkę i wolnym krokiem wszedł w zdziczały ogród. Skrzypienie zardzewiałych zawiasów rozlegało się jeszcze, gdy on już się pogrążył w ciemnej sieni rodzinnego domostwa. Albert zatrzymał się na chwilę przed bramą i odprowadziwszy go wzrokiem, ruszył dalej ku zakrętowi parkanu.

Odczekałem jeszcze parę minut i pospieszyłem za nim.

Wszystko toczyło się jak tamtego wieczoru, jak gdyby czas stanął w miejscu. Nad wrzosowiskiem unosiła się odurzająca woń kwiatów i traw, której wtórowały szmery i brzęczenie krążących owadów. Zanim jeszcze ogarnąłem wzrokiem tył domu, już wiedziałem, co ukaże się moim oczom.

W dwóch przeciwległych oknach pierwszego piętra stały nieruchomo, zastygłe w sztucznych pozach, dwie odmienne sylwetki, czarna i biała, i wysyłały przed siebie tchnienie tajemnicy. Były razem i były osobno, były wzajemnie dla siebie jednością i antytezą, prawdą i zaprzeczeniem, były dobrem i złem, pięknem i ohydą, miłością i nienawiścią, życiem i śmiercią, razem były wszystkim i wszystko było dla nich.

Jak poprzednio obszedłem wzgórze i wspiąłem się na jego szczyt.

Zatrzymałem się parę kroków za drzewem. Wiedziałem, że Albert siedzi w jego konarach i wpatruje się w obie nieruchome sylwetki, jak i ja w tej chwili.

I trwałem tak, jak one, i wsączałem w siebie groźną moc z nich płynącą, i czułem, jak narasta we mnie jasność ogromna i przerażająca, jak rozpryskuje się w miliardy niezależnych atomów wirujących we mnie jak we wszechkosmosie, jak naraz wszystko, co istnieje, rozpiera mnie od wewnątrz potęgą, jak za pośrednictwem tych skąpanych w olśniewającym blasku postaci dotykam wszystkiego, co znałem tylko przez słowo. Zdawało mi się, że światło bijące od domu dwoma strumieniami, zderzając się we mnie, zapala w moim wnętrzu trzecią jasność, która mnie oświetla i oślepia, rozgrzewa i spala swą tajemnicą i prawdą.

I wtem poczułem pewność: zaraz na drzewie zalśni płomyk zapałki! Albert musi złożyć tajemnemu spektaklowi ofiarę kadzidła. A ja tymczasem, zachwycony i przerażony, podszedłem niechcący zbyt blisko drzewa. Trzeba się cofnąć, żeby mnie nie zobaczył! Przy pierwszym ruchu potrąciłem któryś z kamieni.

W koronie drzewa gwałtownie zaszeleściło i ujrzałem zwrócone ku sobie dwa płomyki odbijające światła domu. W oczach jego był potężny, miażdżący gniew.

– Czego? – warknął chrapliwie.

Odchodząc zdołałem tylko wydusić z zaciśniętego gardła:

– Przepraszam...

 

Następnego dnia od rana wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju. Oto jak szpicel podglądałem życie innych, jak złodziej kradłem, co mieli najdroższego. I jak przestępca zostałem przyłapany na gorącym uczynku.

Gospodyni powitała mnie gotowym śniadaniem i od razu zaczęła powtarzać kolejne porcje plotek. Wciąż wracała do swojej historii, odkąd się przekonała, że słucham z nowym zaciekawieniem.

– Biedny Albert – biadała – snuje się tu dzisiaj od rana przed Zajazdem. Całkiem już mu się w głowie pomieszało od tej miłości. Sam nie wie, co począć – zniżyła głos – ludziska powiadają, że już co dnia do nocy kręci się pod domem Doktora. Wczoraj widziała go znów Kowalowa, jak...

Ale już nie słuchałem; domyśliłem się, że Albert czeka na mnie od świtu. Ma mi widać jednak coś do powiedzenia.

Wyszedłem czym prędzej przed Zajazd. Usiadłem przy stoliku i rzeczywiście po paru chwilach pojawił się. Powoli wszedł na taras i zasiadł przy mnie bez słowa.

Mógł nie mówić nic, jego błękitne oczy mówiły za niego.

W oczy też sobie patrzyliśmy i odbijało się w nas wszystko to, co jeszcze poprzedniego dnia wieczorem oglądaliśmy obydwaj. Obraz przeniesiony i zachowany w naszych źrenicach nakładał się na siebie, na własne odbicie w oczach naprzeciw oczu i sprawiał, że między nami, obcymi i tak odległymi sobie ludźmi, bez żadnych wyjaśnień wytworzyło się idealne porozumienie.

Wyczekiwałem momentu, kiedy słowa staną się potrzebne, ale mógłbym tak, zdaje się, wyczekiwać bez końca. Wreszcie Albert odezwał się półgłosem:

– A więc widział pan.

– Tak.

– I wie pan.

– Wiem.

– I dalej nie wierzy pan w iluminizm?

– Nie wiem.

– Nie wie pan wszystkiego!

– Nie wiem.

– Powiem panu.

– Kiedy?

– Wieczorem.

– Dziś?

– Tak. Niech pan tu czeka.

I odszedł.

 

Do wieczora oczywiście nie tknąłem palcem niczego. Dzień prawie cały marzyłem, nie mogąc znieść niepokojącego oczekiwania. Co też Albert mi powie? I dlaczego? Myślałem, że już wszystko wiem. Tak właśnie myślałem, że wiem już wszystko. A tymczasem było widać coś jeszcze…

Po zmroku wyszedłem na taras. Albert zjawił się prawie natychmiast. Widocznie wpatrywał się w Rynek z okna Apteki.

– Idziemy na spacer – rzekł tonem niemal rozkazującym.

– Na wzgórze?

– Nie.

– Nie? Dziś tam nie idziesz? Dlaczego?

– Ach, tego pan nie wie! Nigdy już tam nie pójdę.

– Jak to?

– Wytłumaczę to panu. Tylko najpierw porozmawiajmy o Klarze.

– Więc jednak ją kochasz.

– Tak pan sądzi? To znaczy, że w ogóle nic pan nie wie.

– Wiem. Wiem wszystko, co można wyczytać z obrazu. Wiem, że fascynuje cię dwoistość, że…

– Dość, dość, wiem, że to akurat pan wie.

– Ale, mimo wszystko, dlaczego nie ożenisz się z Klarą? To przecież dwoistości nie przeczy.

– A jednak. Niech pan zrozumie, zniszczyłbym konstelację. Ich konstelację. Czy może istnieć planeta z jednym biegunem?

– Ty byś został drugim.

– Nie, nigdy!

– Dlaczego?

– Bo ja jestem Błękitny. A drugi biegun musi być Czarny! Bez siebie wzajem są niczym.

– Czemu więc nie zostaniesz Czarnym? Czy sądzisz, że to tak trudno?

– Łatwo. Wiem, przecież malowałem. Białe i błękitne łatwo uczynić czarnym. Czarne białym lub błękitnym – nigdy.

– Więc, powtarzam, czemu nie zostaniesz Czarnym?

– Próbowałem. Niedobrze mi w tym kolorze.

– Jak to?

– Niechże pan zrozumie! Czerń i biel – to krańce. A ja mam w sobie i biel, i czerń, dlatego jestem Błękitny! Czerń i biel stykają się poprzez kontrast, a ja zawsze pozostaję w środku, samotny, równie odległy od obu.

– Rozumiem. Tak, rozumiem...

– Ale najbardziej boli mnie, że to wszystko to tylko pozory, powierzchowne różnice. Rozumie pan? To światło, obce oświetlenie z zewnątrz wywołuje te różnice, nie tamto światło, które jarzy się w naszym wnętrzu. O, ono nie zna tych odcieni, w tym blasku jesteśmy wszyscy tacy sami.

Zapadła chwila milczenia. Wyszliśmy już poza ostatnie domostwa miasteczka. Ciepły, piękny wieczór niósł zapach pól i traw, ale tu, dokąd doszliśmy, pachniało wilgotną stęchlizną szuwarów.

– Dokąd mnie prowadzisz? – zapytałem.

– Zobaczy pan. Chcę panu powiedzieć jeszcze coś. Coś czego nie wie nikt. Innym musiałbym zbyt wiele tłumaczyć. O, tutaj, na tej ścieżce, zdarzyło się to, co nazywają wypadkiem.

– Więc to nie był wypadek?

– Skądże! To było tak. Dzień wcześniej odkryłem tajemnicę domu Doktora. Wizję, którą tam się nam przekazuje. Przypadkiem. Na zasadzie olśnienia. Domyśla się pan, że przeżyłem to, czego pan doznał wczoraj. Ale u mnie, wiadomo, było to znacznie silniejsze. Wtrąciło mnie to w kryzys, którego pan nie odczuł. Nie mógł pan, bo nigdy pan nie był Błękitnym.

– Nie byłem…

– Właśnie. Wtedy zrozumiałem, że istnieją takie rzeczy, które się nigdy nie zdarzą. Że nigdy w życiu nie będę Aniołem, ani Białym, ani Czarnym, tylko wiecznie kimś krańcowo rozdartym. Myślałem nad tym cały następny dzień. Wieczorem wyszedłem z książką, pod pozorem przechadzki. Zawsze zabieram ze sobą książkę. Szedłem tu, do tego stawu…

– Nie myślałeś chyba…?

– Właśnie tak. Uratował mnie Sylwin. Żebra połamałem podczas szamotaniny.

– Sylwin?

– Tak. Powiedział: żyj i cierp!

– Ach tak? I co?

– Więc dalej pan nic nie rozumie? Ja już dłużej nie zniosę tego ich spektaklu! Tej celebry, w której zarówno czarne jak i białe bierze jednaki udział! Przecież nie może dłużej żyć ktoś, kto ujrzał coś podobnego!

– Jak to? A Klara? Pomyśl o Klarze!

– Klara?… Właśnie, Klara! To nie Czarne Anioły, to Biały Anioł jest motorem dramatu. Ona już przecież nosi żałobę! Białą, dziewiczą żałobę po mnie!

– Co ty opowiadasz!

– Niech pan mi uwierzy! Przecież oni oboje tylko na to czekają! Czekają, kiedy w nocy na wzgórzu nie ujrzą ognika zapałki!

Stanąłem przejęty grozą.

– No, więc już wie pan wszystko. Niech pan teraz wraca. Sam.

Drżałem cały, wstrząśnięty jego powagą i spokojem.

– Błagam cię! Wracaj ze mną… – wyszeptałem – Albercie, błagam…

– Nie, ja zostanę.

Zrobiłem ruch ręką, ale odtrącił ją i lekko popchnął mnie w kierunku miasteczka. Jak sparaliżowany wracałem powoli, niosąc w sobie jeszcze jego dotyk. I czułem się jak morderca.

 

Nazajutrz z rana wszczął się w osadzie zamęt.

Ciało Alberta wyłowiono ze stawu. Wszyscy biegli oglądać – jak mówiła Gospodyni – nieszczęśliwego kochanka. Poszedłem i ja. Być może ja jedyny miałem ten obowiązek.

Widok jego zaskoczył mnie bardzo. Był zupełnie nagi, ale harmonijne linie martwego ciała mącił kolor skóry. Była zsiniała, dziwnie… ciemna? Nie, bardziej granatowa? Może czarna? Przed wejściem do wody zrzucił błękitne ubranie.

Rozejrzałem się wokoło. Było sporo ludzi. Nie znalazłem pośród nich Klary, ale wzrok mój padł na Sylwina, który stał na wprost i patrzył mi w oczy wyzywająco.

Zacząłem się również wpatrywać w te oczy, ale im silniej wytężałem wzrok, tym bardziej nie mogłem się zdecydować, czy są czarne, białe czy błękitne...? I naraz poczułem ogromną wewnętrzną pewność, nagłe olśnienie, które wskazało mi następcę Alberta.

I wiedziałem już, że dziś w nocy pójdę zapalić na wzgórzu zapałkę.

Warszawa, styczeń 1979

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Lipka, Korzeń świata, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 26

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...