Nowy Napis Co Tydzień #004 / Nie mamy już początków
Mieszka w naszej ludzkiej naturze pragnienie wyjaśnień, przyczynowości. Chcemy wiedzieć „dlaczego”. W pewnym sensie „czasy współczesne” są rozpostarte pomiędzy „brakiem początków” a „utraconą przyszłością”. Teza ta, która towarzyszy mojej twórczości, może sprawiać wrażenie powstania pewnej tragicznej przestrzeni. Początek to Logos, a przyszłość to idiom mesjanizmu, zatem teza uwidacznia rodzaj wykorzenienia, wzmocnionego załamaniem się mesjanizmu. Czy w takim przypadku możemy już mówić o odczłowieczeniu?
Po co w ogóle o tym wspominać, skoro ma to być wypowiedź osadzona w dyskusji dotyczącej współczesnej ars poetica? Otóż, pola magnetyczne wokół „tworzenia” są wyjątkowo mocne i różnorodne. Nie ma religii, w której brakowałoby opowieści o stworzeniu. Religię można w ogóle określić jako narracyjną odpowiedź na pytanie „dlaczego jest coś, a nie nic?”, zestrojoną próbę pokazania, że odpowiedź ta nie może pominąć obecności w nim czasownika BYĆ, obecności rodzącej sprzeczność. Tak czy inaczej, czy możemy sobie wyobrazić bezpłodnego Boga? Bóg, który nie negowałby negacji. Czy zatem możemy wyobrazić sobie bezpłodnego człowieka? Oczywiście, że możemy, ale jakie są fakty?
W biblijnym opisie stworzenia świata jest moment (dzień), w którym Bóg stwarza człowieka. Na swój obraz i swoje podobieństwo uczynił tegoż. W czym to podobieństwo się objawia? Gdzie jest Jego obraz we mnie? Czy może próbując odpowiedzieć na pytanie, nie należy docierać do samego sedna KIM JEST BÓG? Marne szanse? Zapewne tak. Ale wydawać się może, bo intuicja ciągnie w tym kierunku, że sednem i głównym przymiotem Boga jest TWORZENIE. A stąd prosty wniosek, że Jego obraz i podobieństwo w człowieku przebiega właśnie w tym pojęciu, na styku Jego i naszego sedna. Zatem człowiek ma wpisane tworzenie i do TWORZENIA jest zdeterminowany!
Dlaczego piszę? Dlatego, że tworzę. Dlaczego tworzę poezję i czy akurat poezję można identyfikować z pojęciem tworzenia? Czy może bardzie wynajdywania? Przypomina mi się Paul Celan i jego słowa: „nigdy nie potrafiłem wynajdywać”. Co jest bliższe prawdy: ars poetica czy arscombinatoria?
Im dłużej moim udziałem jest tworzenie i różnorakie obcowanie ze słowem, tym sam zadaję więcej pytań, na które coraz częściej rodzi się we mnie odpowiedź: nie wiem. Jednocześnie owo nie wiem nie ma nic wspólnego z wiedzą lub jej brakiem, a tym bardziej z uchylaniem się. O tyle jest to dla mnie zagadkowe, że nie wiem całkowicie zanika w momencie tworzenia. Ta jedna chwila jest wolna od stawiania pytań, prób odpowiedzi na nie i jakiegokolwiek ulegania szumom, rozumianym jako zakłócenia. Po „napisaniu” wiersza (nie w trakcie) i podczas jego czytania ulegam zadziwieniu. Zarówno jako autor, jak i jako czytelnik. Zadziwienie to dotyczy treści, a także treści podświadomych, jakie odczytuję. Można by pomyśleć, że w takim razie proces tworzenia jest poza moją kontrolą, że może ocieramy się o automatyczny zapis. To, co przeze mnie wtedy przepływa i w ograniczony sposób ujawnia się jako wiersz jest pewnie filtrowane przez moje „ja” i moje ciało, w tym mózg. Ale „ja” składa się, jak wiemy, także z nieuświadomionych lub podświadomych sfer. Zatem jednocześnie jest kontrola i jej nie ma (choć bardziej przychylam się do stwierdzenia, że nie jestem jej świadomy). Stąd podczas lektury pojawia się zadziwienie: jak to? Ze mnie mogło wyjść coś takiego? Przecież ja wielu wyrazów pojawiających się w wierszach na co dzień nie używam… I nie chodzi o zadziwienie: jakie to dobre, ale że jest takie, nie inne. Staram się z oddaniem (a więc z miłością) „pilnować”, by tego co z zewnątrz we mnie „wpływa”, a następnie ze mnie „wypływa” nie zamazać, nie zniekształcić, po prostu nie zmarnować. Stąd choćby nie poprawiam (nie redaguję) wierszy, które ze mnie lub poprzez mnie ujawniają się materialnie.
Wierzę przede wszystkim, że Słowo wciąż posiada moc stwórczą. Kilka razy miałem okazję o tym mówić (choć mam nadzieję, że ostatecznie nie „ja” muszę mówić). Mam pewne przeczucie, które jakkolwiek brzmi banalnie lub nosi znamiona nawiedzenia, że poprzez historię ludzkości i procesy powstawania oraz kształtowania się języków, Słowo, które było na początku zostało przez ludzi jakby zniewolone, uwięzione i zakryte, a zatem „wymienione” na wyraz/wyrazy. To wcale nie musi oznaczać, że straciło swoją moc i przeznaczenie, swój atrybut stwarzania. Tak naprawdę w dużej mierze pisząc próbuję zbadać to zjawisko. Ale nie tylko temu służy moje tworzenie, o ile do czegokolwiek służy. Z pewnością nie jest to żaden zamysł czy projekt badawczo-poetycki.
W mojej poezji (mówię teraz wyłącznie z pozycji autora widzącego siebie w trakcie tworzenia) raczej nie ma wiary w cokolwiek. Dla samego siebie (już jako czytelnika) jest w niej dużo przeświadczenia z naciskiem na pewność. Wszystko rozbija się i dotyczy tworzenia, ale zawsze też tego, co przed i w trakcie, i jeszcze po. Nadawanie imion czy też nazw jest przecież rdzeniem aktu twórczego. Zwłaszcza w kulturze judeochrześcijańskiej.
Pytanie o „imienność”, a szczególnie „tego, co ukryte dla oka” pozwala na otwarcie całego spektrum i chyba nieskończonej ilości przestrzeni. Imię się nabywa, ale także można stracić tak zwane „dobre imię”. Zawsze odczytuję i rozumiem utratę jako pójście do przodu. Jako choćby zrzucenie iluzji, odpadanie zbędnych skorup, czasem trwające cholernie długo, ale zawsze po to, żeby zbliżyć się do sedna. Do Rdzenia. To są pewnie mało przyjemne procesy, to przecież jest „noc ciemna”. Zatem człowiek-twórca, czy inaczej mówiąc „ludzki sprawca”, budowniczy myśli jest samotny (nie tylko w trakcie procesu twórczego). Na zewnątrz nie tylko, nie dzieje się zupełnie, ale także nie ma tam nikogo, kto potrafiłby rozpoznać novum, mam na myśli wyłącznie głębię – wnętrze. Więcej: sądzę, że na zewnątrz nie ma nawet żadnego echa odpowiadającego na ów impet wewnętrznej „wypowiedzi”.
Dla nas, współczesnych, zwłaszcza w naszej zachodniej cywilizacji, „samotność” oznacza śmierć. Próbujemy więc mnożyć własne byty, które mnożyć się nie mogą, ponieważ są fikcją. Śmierć jako ciekawostka bywa elementem strategii, także poetyckich strategii. Jakby mało było śmierci rzeczywistej, by dążyć do niej na siłę. Oczywiście nie neguję takiego stawiania sprawy. Myślę jednak, że na tych, którzy konserwują śmierć (gwinty wewnętrzne) często czyhają pułapki, a ostatecznie destrukcja, która nie daje perspektyw na konserwację zewnętrznych gwintów.
Jesteśmy blisko eksplozji. Za chwilę nastąpi pożegnanie. Ale póki jeszcze trwa ta przed_chwila żyjmy, patrząc i nie patrząc, kochajmy. To przecież bardzo dobrze znany nam teren, zatem po co udawać, że jest inaczej i przyspieszać, narażając się na kumulowanie iluzji. Paradoksalnie: prawdopodobnie przyspieszając cokolwiek (sztucznie), oddalamy to, co naturalnie miało nastąpić. A teraz pytanie: po co w ogóle poezja, która ma w sobie „badać”, znajdować lub porządkować powyższe kwestie? Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Można rozważać kwestię „objawienia” lub matematycznego dążenia. Choć wydaje się jakby te akurat dwie kwestie były sobie wręcz tożsame. Chyba na szczęście w literaturze istnieje permanentne dążeniu ku czystości, ku uwolnieniu się od tego, co zastane. Zatem podobnie jak matematyka, poezja (szczególnie ta zaszufladkowana jako abstrakcyjna) chce pozostać tylko sobą i niczym innym, i niczym więcej.
Czy zatem świat powinien w ogóle przestawać z poetą? A może to poeta nie powinien brać udziału w tym świecie? To, że świat za bardzo przestaje z poetą, nie jest efektem świeckich pokus, czy też angażowania się w to, co przelotne i doraźnie użyteczne. To absolutnie niedająca się uniknąć cecha języka, która całkowicie niezależnie od naszych intencji niesie wraz z sobą ładunek, którym jest świat. Czysta matematyka w języku naturalnym byłaby milczeniem. Niemniej jednak w literaturze, a przede wszystkim w poezji, obecne jest stałe parcie ku czystości, ku wyzwoleniu się z więzów tego, co zastane. To, co czasami nazywamy „absolutną poezją”, dokonuje radykalnego paradoksu: odrzuca brzemię historyczno-społeczne i staje się produktem własnego języka. Mówiąc bardziej wprost, poeta stara się przekroczyć granice swojego języka (wszystkich języków), aby stać się „pierwszym, który wdarł się na milczące morze”.
Czy ten nierozwiązywalny paradoks stanowi emblemat twórczości w literaturze? Czyżby nawet najbardziej wypieszczony wiersz był tylko bladym cieniem, odwzorowywaniem w nasyconej werbalnie wypowiedzi tego, czym miał się stać? W tym wypadku natarczywość utworu, jego wręcz napieranie na powtórne lektury wiązałoby się z ukrytą obecnością tego wiersza, którym on jeszcze nie jest. Owo ciśnienie upostaciowanej nieobecności, niespełnialna obietnica stanowią sedno doświadczenia religijnego i mistycznego, a także idealistycznej filozofii, jak również definiują absolut w poezji.
Trudno uwierzyć, że historia wyrastająca z Księgi Rodzaju dobiegła końca, kresu. Dwustronna gra między „tworzeniem” i „odkrywającym odnajdywaniem” zawsze była po części subiektywna i zmienna. Tak czy inaczej ludzkie uniesienia i troski, trwoga i zachwyt, miłość i nienawiść nadal będą się domagać ucieleśnionego wyrazu. Będą napierać na język, który pod tym naciskiem staje się literaturą. Ludzki umysł dalej będzie stawiał pytania, które nauka zdyskwalifikowała jako pozbawione treści lub jako nierozstrzygalne. Czy każda wizjonerska próba, aby ulżyć człowieczej samotności skazana jest na porażkę? A może dzięki wzmocnionemu szeptowi z radioteleskopu mamy szansę nie zapomnieć o nazbyt już dziś odległym grzmocie Stworzenia?
Od dawna byliśmy i myślę, że dalej jesteśmy gośćmi Stworzenia. Gospodarzowi winni jesteśmy wielkoduszność stawiania pytań.
Mniemam, że właśnie dlatego, zważywszy na powyższe, piszę wiersze i wierzę, że jest to udział w tworzeniu.