01.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #094 / Florentynka

…Jego odmienność nigdy nie została zaakceptowana przez rodzinę, a tym bardziej resztę środowiska. Berzeviczy’owie należeli do najzamożniejszych i najbardziej szanowanych rodów węgierskich, więc żaden coming out nie wchodził tu w rachubę. Zresztą, pamiętajmy jak u progu XVI wieku traktowano tych, których nazywano sodomitami. Zrobił się więc skandal znacznie większy od tego, jaki wywołał jego przodek, mistrz Gallus Berzewiczy, zabijając kochanka swojej żony…

Przewodniczka, a raczej jej głos, był coraz bliżej, wywnioskował więc, że wycieczka weszła już na wewnętrzny dziedziniec, i zaraz powinna minąć zarośnięty bluszczem wykusz, w którego cieniu przytulił się do ściany. Było mu niewygodnie i zimno, w nosie go swędziało i bał się, że kichnięcie zdradzi jego kryjówkę.

…Rada rodzinna ustaliła, że Emeryk wyjedzie do swojej ukochanej Italii i nigdy na Węgry nie wróci, a administrację zamku Dunajec przejmie jego wuj, Zoltan. Właściciele bywali zresztą tutaj dość rzadko, bo ciągnęło ich do Europy, której tak bardzo brakowało im w tatrzańskich i pienińskich lasach. Młody panicz wyjechał przez Triest do Wenecji, a potem osiadł we Florencji, skąd zniknął na kilka lat, by powrócić do Niedzicy w pożyczonej karecie, niemal nagi i bosy, za cały majątek mając niewielkie zawiniątko z książkami, rysunkami i rękopisami, z którymi nie rozstawał się aż do śmierci, która zresztą nastąpiła rychło, ścinając Emeryka Berzewiczy w kwiecie wieku, a przyczyną pożegnania tego świata był kompletny brak odporności na niehigieniczne warunki i surowy klimat Dunajca, niektórzy też mówili o tak zwanej chorobie francuskiej. Zamek wtedy należał już do rodziny Łaskich, a potem Horvathów, u których na łaskawym chlebie zdziwaczały Emeryk dożył swoich niezbyt długich dni. Następnym tajemniczym podróżnikiem z rodziny Berzewiczych, który zawitał na zamek, był dwa wieki później Sebastian, zwany księciem Inków…

Nie widział jej twarzy, ale z przyjemnością zauważył, że miała zgrabne nogi w obcisłych dżinsach i używała dobrych perfum. Głos oddalał się, echo niosło się krużgankami, wycieczka potykając się po brukowanym podłożu i rozmawiając półgłosem przeszła obok niego, wchodząc po kamiennych schodach, nieświadoma ani jego obecności ani faktu, że właśnie tutaj przeszło pół wieku temu młody student z Krakowa, potomek Berzeviczych odnalazł testament Księcia Inków, który zamiast doprowadzić go do ukrytego skarbu Tupaca Amaru, przyniósł mu śmierć w tajemniczych okolicznościach. Wzruszył ramionami. On nie przyszedł tu szukać skarbu Inków, tylko czegoś znacznie ważniejszego, a w przeciwieństwie do młodego Andrzeja Benesza – wiedział czego szuka i wiedział gdzie to znajdzie. Potrzebował tylko kilku godzin spokoju – dlatego ukryty za wykuszem czekał na zmierzch i zamknięcie muzeum.

W październiku mimo słonecznej od wielu dni pogody nigdy nie było tu zbyt ciepło, zwłaszcza gdy słońce schowało się za górami i cienki sweter zdecydowanie już nie wystarczał. Wyciągnął z plecaka gruby ciemny polar, nie rozpinając zamka wciągnął go przez głowę i przysiadł na kawałku deski, jaki znalazł pod ścianą. Restauracja, którą miał za plecami, była od kilku dni zamknięta, jak zwykle po sezonie, a w pensjonacie historyków sztuki było tylko kilka osób, zazwyczaj nie opuszczających pokoi po zmroku. On sam mieszkał tu od tygodnia, obserwując zwyczaje i sposób funkcjonowania zamkowego muzeum. I właśnie tego dnia doszedł do wniosku, że wie już dostatecznie dużo i pora zrealizować opracowywany od kilku miesięcy plan.

Wycieczka, zmęczona i najwyraźniej zdegustowana niezbyt interesującą ofertą muzealną, wracała właśnie po schodach i mijała jego kryjówkę rozmawiając półgłosem. Przewodniczka szła w środku grupy i znów widział ją niezbyt dokładnie. Zastanawiał się, czy należy do stałego personelu muzeum – w takim wypadku musiał widywać ją przy śniadaniu, czy też przyjechała razem z grupą. Zapach perfum wydał mu się znajomy, ale nie kojarzył go z nikim z Niedzicy. Mogli nawet kiedyś studiować na tej samej uczelni, choć ona prawdopodobnie była po historii albo konserwacji zabytków, którą musiała ukończyć długo po tym, jak on został już asystentem na historii sztuki.

Studia doktoranckie z malarstwa Renesansu skierowały go do archiwum Czartoryskich, gdzie niewątpliwym genius locibyła „Dama z łasiczką” Leonarda. Oczywiście, wiedział, że to nie żadna łasiczka, ani gronostaj, który przecież jest tylko białą wersją łasicy, ale mówił tak jak wszyscy, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wypominał Cecylii Gallerani, że na swym brzemiennym łonie trzyma białą fretkę… Jego praca zmierzała do udowodnienia, że wmawiana Leonardowi symbolika związana z grecką nazwą łasicy – galee, co miało wynikać z nazwiska kochanki Ludwika Sforzy, oraz rzekome nawiązanie do Orderu Gronostaja, którego kawalerem był książę – zleceniodawca obrazu, są fałszywe, bo mistrz po prostu dał kobiecie do potrzymania zwierzątko, jakie akurat miał pod ręką, a które miało przykryć jej wydatny już brzuszek. To naturalnie była tylko ilustracja tezy, że artysta z miasteczka Vinci nie kierował się w swej sztuce żadnymi modnymi ostatnio kodami, ale był po prosty genialnym realistą.

Na drukowane w Bolonii dzieło Francesca Melzi natrafił dość przypadkowo. Czytał po prostu wszystko, co pochodziło z epoki i mogło potwierdzić lub zanegować jego tezę. Czartoryscy kolekcjonowali starodruki, i tak trafił na tekst ucznia i kochanka Leonarda, mało ciekawy w istocie, bo odnoszący się do zagadnienia dość technicznego – jakich farb używać do oddania wschodu słońca, a jakich do zachodu. Przypominało to trochę angelologiczne rozważania na temat tego, ilu aniołów zmieści się na główce od szpilki.

Od strony głównej bramy dobiegł go głośny stuk zamykanych wrót, a potem odgłos przekręcanego klucza. Ostatnia grupa zwiedzających opuściła zamek i Niedzica najwyraźniej zmierzała do nocnego odpoczynku. Było jednak jeszcze dość jasno, w kuchni hotelu historyków sztuki przygotowywano kolację, brzęk sztućców niósł się wyraźnie w wieczornym powietrzu, wzmacniany akustyką dziedzińca. Poprawił się na swoim dość niewygodnym siedzisku. W kieszeni kurtki bardziej poczuł niż usłyszał szelest twardego pergaminu – wziął go ze sobą chyba jako talizman, bo jego treść od dawna znał na pamięć. Pamiętał też dokładnie tamto słoneczne, majowe popołudnie, kiedy na krakowskich plantach kwitły kasztany, kustosz biblioteki na ulicy św. Marka już trzeci raz wymownie patrzył na zegarek, bo nadchodziła pora kilkugodzinnej przerwy obiadowej, wreszcie ostentacyjnie zaczął składać rozłożone przez czytających na stołach księgi. Robił przy tym tyle hałasu, że wyjęcie spomiędzy sklejonych stron starodruku kilku kartek luźnego manuskryptu i schowanie ich do wewnętrznej kieszeni marynarki nie zwróciło jego uwagi. Dla zachowania pozorów odsiedział jeszcze dziesięć minut, pracowicie notując zupełnie nieistotne uwagi z rękopisu Melziego, wreszcie stanowczo wyproszony przez kustosza wyszedł na zewnątrz.

Do kieszeni sięgnął dopiero w zaciszu swojego gabinetu na uniwersytecie. Dokładniej – gabinetu profesora, który był w Ameryce na wykładach i nie było obawy, że ktokolwiek nagle go zaskoczy przy lekturze. Zdawał sobie sprawę, że ujawnienie kradzieży oznaczałoby co najmniej dyscyplinarkę i wyrzucenie z uczelni, ale nie mógł się powstrzymać. Tam, w bibliotece, zobaczył tylko imię Leonarda, starannie wykaligrafowane przez jego kochanka i to wystarczyło, by list nabrał dla niego ogromnej wartości. Ukradł go tylko po to, by w spokoju go przeczytać – znał procedury archiwalne na tyle dobrze, by wiedzieć, że przed nim nikt manuskryptu w Polsce nie czytał i wprowadzenie go do inwentarza Biblioteki Czartoryskich trwałoby miesiącami. A tak spokojnie go skopiuje, przetłumaczy i podrzuci do czytanego dzieła, lub za dzień – dwa ze zdziwieniem „ujawni”.

List był krótki. Na dwóch ćwiartkach sztywnego pergaminu Melzi, jeszcze wciąż opłakujący niedawną śmierć Mistrza, donosił przyjacielowi z Mediolanu, że znalazł w pewnym stopniu pociechę w ramionach młodego szlachcica węgierskiego, pana zamku Donaiecz położonego gdzieś w dzikich górach, którego udało mu się uwieść dość łatwo, jako że był „naszej wiary” – jak pisał – i pięknie władał tak językiem włoskim, jak i rapierem francuskim, z czego było mnóstwo pożytku w ciężkim czasie. Po dwóch miesiącach wszakże musiał wyjechać, więc obdarowany sowicie opuścił zamek w Amboise i teraz on, Melzi, tęskni za Mistrzem i za owym szlachcicem, którego nazwisko było tak twarde w wymowie, jak jego rapier w dłoni. List kończyło wezwanie do przyjaciela, by przygotował się na przyjazd Melziego, który miał tu jeszcze do zrobienia jedną małą rzecz, wynikłą z wielkiego upodobania, jakie węgierski młodzieniec posiadł do portretu pewnej Florentynki, wożonego z sobą w ostatnich latach przez Leonarda. Ponieważ Mistrz obiecał był już wcześniej dzieło francuskiemu królowi Franciszkowi, tedy Melzi musi się trochę natrudzić, by Florentynkę skopiować i nieco postarzyć. Ukochany Imre zabrał ze sobą oryginał, a Melzi odda barbarzyńskim Frankom kopię, którą sam sporządzi na – jak pisał – obraz i podobieństwo Mistrza i kilka tomów notatek, z których pewno będą próbowali odtworzyć recepty mistrza na produkcję machin wojennych. Węgier zaś będzie się w swej puszczy cieszył słonecznym uśmiechem Florentynki. A gdy Imre uporządkuje swoje sprawy rodzinne, odwiedzą go może obaj i w jego pokoju we wschodniej wieży nad kaplicą będą oddawać się rozkoszom ducha i ciała, ćwicząc język i inne części ciała pod okiem Florentynki, która i tu, w Amboise, z aprobatą uśmiechała się, widząc ich miłosne zmagania.

Zza baszty wypłynął ogryzek księżyca i niesamowitym srebrnym światłem zalał cały dziedziniec. Światło z jednego z pokojów pensjonatu historyków sztuki wydobywało z mroku część wieży i uświadomił sobie, że to właśnie jest ta wschodnia wieża, w której mieszkał Emeryk. Dziś była tam część muzealna, wielokrotnie przerabiana i remontowana i było w zasadzie niemożliwe, by cokolwiek mogło tam przetrwać schowane od XVI wieku. Ale w zasadzie to nie znaczy na pewno. Był nawet przekonany, że wie, gdzie młody panicz schował obraz. Była tylko jedna trudność, ale za to poważna: cały obszar muzealny był na noc zamykany i plombowany. Słyszał dokładnie, jak przewodniczka schodząc z grupą schodami, pod którymi w dawnych czasach Inkowie ukryli swój testament, przekręciła klucz w drzwiach. Nie zauważył, czy miała plombownicę, raczej musiał to robić stały pracownik zamku. Dobrze byłoby, żeby dziś zapomniał, albo zlekceważył. Ale był przygotowany i na taką możliwość, w której drzwi główne byłyby zamknięte i zaplombowane. 

Polar już nie wystarczał. Na dziedzińcu hulał wiatr i przenikał przez wszystkie warstwy ubrania. Gdy wkładał taternicki goretex, usłyszał delikatne skrzypnięcie drzwi w części, zajmowanej przez historyków sztuki. Ktoś wchodził albo wychodził z hotelu. Pomyślał, że to może stróż, zjadłszy kolację, przystąpi teraz do plombowania drzwi, ale nikogo nie zauważył. Postanowił odczekać jeszcze godzinę i zabrać się wreszcie do roboty.

Czas wlókł się powoli, ale księżyc wędrował uparcie na zachód i gdy skrył się za srebrną basztą, dziedziniec spowiła ciemność. Gdzieś z hotelowej części dobiegały odgłosy oglądanego filmu, co było mu w pewnym sensie na rękę, jako że wejście do środka było jednak związane z pewnym hałasem. Podrobione klucze mogły nie pasować od razu, a i same główne drzwi trochę skrzypiały. Poprzedniego wieczoru podczas spaceru rozsmarował na zawiasach co prawda trochę masła z kolacyjnej kanapki, ale nie podziałało tak, jak powinno. Wstał, odłożył na bok deskę, która służyła mu za siedzisko, naciągnął kaptur i powoli zaczął wchodzić po schodach. Jak zwykle, odkąd tu bywał, ominął czwarty schodek – ten, pod którym Andrzej Benesz wykopał inkaskie kipu – i stanął przed drzwiami. Pamiętał, jak ślusarz w Krościenku się zdziwił, kiedy dał mu do skopiowania sporej wielkości metalowy klucz – z pewnością nie średniowieczny, ale pochodzący co najmniej sprzed pierwszej wojny światowej. Tłumaczenie, że to z zamka do garażu, który właśnie sobie urządził w wynajętej na wsi stodole wystarczyło jak na tamten raz.

Włożył klucz do zamka i wtedy poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie. Na wypadek dekonspiracji miał przygotowaną scenkę mimiczną, w której zamierzał udawać wczasowicza, który po nocy i po pijaku pomylił drzwi. Ale piersiówka koniaku spoczywała spokojnie na dnie plecaka, bo po prostu zapomniał choć spryskać się jej procentową zawartością.

– Proszę pana… Już zamknięte, a alarm włączony, więc lepiej nie próbować, bo zaraz przyjedzie policja. No, może nie zaraz, bo z Nowego Targu, ale zawsze trochę wstyd.

Poznał przewodniczkę, która oprowadzała ostatnią grupę. Należała jednak najwyraźniej do personelu zamkowego.

– A jak ucieknę? Przecież siłą mnie pani nie zatrzyma…

– A skąd pan wie? Może jestem mistrzynią karate i nazywam się Ewa Pawlikowska? A poza tym zamknęłam pana pokój i oddałam klucz na portierni mówiąc, że zaraz po niego wrócę, więc wszystko i tak by się wydało. Pogadamy?

– Skąd pani wiedziała, że tu dziś przyjdę?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wszyscy mają głowę do konspiracji. Było się rozglądnąć jak pan brał i jak pan oddawał klucz, muzeum było w poniedziałek nieczynne, ale personel i tak był obecny. A poza tym, za tym wykuszem wszystko widać, bo bluszcz już nie jest taki gęsty jak w lecie, kiedy pan próbował pierwszy raz…

– Co pani zamierza zrobić?

Zeszła schodek niżej. Miała na sobie czarną kurtkę i te same co przedtem, obcisłe dżinsy, a na tle ciemnych drzwi była niemal niewidoczna. Zapach perfum był już prawie niewyczuwalny.

– Już powiedziałam, proponuję pogadać. Zaprosi mnie pan na herbatę z czymś mocniejszym, portier pomyśli, że zajmujemy się sobą i wtedy po wyłączeniu systemu alarmowego uda się panu o wiele łatwiej wejść do środka niż tak jak pan próbował. Chodźmy.

Obróciła się na pięcie i zaczęła schodzić. Stał jak żona Lota, w jednej ręce z plecakiem, w którym dyndała butelka koniaku i z idiotycznie wielkim kluczem w drugiej. Dotknął wewnętrznej kieszeni kurtki – list Melziego zaszeleścił znajomo, dodając mu otuchy. Wyglądało na to, że dziewczynę trzeba będzie albo zabić, albo przyjąć do spółki. 

– Spółka będzie znacznie lepsza, niż dekonspiracja – dziewczyna mówiła jakby do siebie, ale słyszał każde słowo, które na jego stronę podwórka przerzucał wiatr. – Chyba że jednak wykalkuluje pan, że bardziej opłacalne będzie zabicie mnie. Ale nie będzie, zapewniam pana. Mam silnego starszego brata – roześmiała się.

– Ciii, do cholery, jeszcze ktoś usłyszy – nie było mu do śmiechu.

– Nie usłyszy. Jesteśmy sami. Portier ogląda film. Inni goście zamknięci w pokojach. A pan ma prawo podrywać ładną dziewczynę, która się panu podoba, prawda?

Nie podobała mu się w tej chwili, ale nie wypadało mu tego w tej sytuacji powiedzieć. Nie podobał mu się jej tupet, ani to, że przewidywała jego postępowanie o kilka kroków wcześniej, a najbardziej to, że udaremniła jego tak dobrze, wydawałoby się, opracowany plan. No, ale jeszcze nie wszystko było stracone.

Uśmiechnęła się do portiera, który rzeczywiście niechętnie oderwał się od telewizora i sięgnęła za jego plecami po klucz. Zastanowił się, skąd go miała – musiał w zdenerwowaniu zostawić go w drzwiach, wychodząc. Rozsiadła się w jego fotelu, zrzuciła buty, podwijając długie nogi pod siebie, nie zdjęła jednak kurtki. On zrzucił skafander i polar. Włączył elektryczny czajnik.

Milczeli. Czuł się zmęczony, bo cała adrenalina, jaką skumulował jego organizm przed wejściem do akcji, ulotniła się bez śladu i jego psychika przypominała przekłuty balon. Wyciągnął z plecaka koniak, rozlał do szklanek, po sprawiedliwości, równo. Dziewczyna pociągnęła spory łyk, popiła herbatą, popatrzyła na niego spod grzywki ciemnych, nierówno ostrzyżonych włosów.

– Skarb Inków? Srebrna trumna księżniczki Uminy? Czy po prostu któryś z portretów Horvathów czy Berzeviczych?

Pokręcił głową i uśmiechnął się ponuro.

– No, sprawa zaczyna przybierać dobry obrót, nie jest pani Duchem Świętym i nie wie pani wszystkiego.

– Ewa, jak powiedziałam – wyciągnęła w jego stronę rękę ze szklanką – wygodniej będzie nam na ty, przynajmniej na terenie Niedzicy. Ale jak przyjedzie policja, wyprę się tego, że cię znam, pamiętaj.

Otworzył usta, żeby się przedstawić, ale uznał, że to zbyteczne. Jeśli wiedziała, że od lata planował włamanie do muzeum, to z pewnością wiedziała o nim jeśli nie wszystko, to sporo. Poza tym doszedł do wniosku, że z tą policją to nie musiał być żart.

– No? – ponagliła go, wlała resztę koniaku do herbaty, podsuwając opróżnioną szklankę w jego stronę. Nalał jej i przez moment pomyślał, że jeszcze trzy szybkie kolejki i dziewczynę położy od ściany na łóżku, a sam wróci pod drzwi do muzeum. Ale po chwili porzucił tę myśl, bo ona naprawdę nie wyglądała na chuchro. Wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni i podał jej list. Starannie założyła okulary, czytała przez chwilę, kilkakrotnie zatrzymując wzrok na tekście, jakby włoski, ale jednak częściowo gwarowy tekst sprawiał jej trudność. Raz przytrzymała jakieś słowo palcem i podniosła na niego wzrok, chciała coś powiedzieć, ale bez słowa powróciła do lektury.

– Skąd to masz? To znaczy i tak mi nie powiesz, ale interesuje mnie, czy to spuścizna po Scozzarim?

– Po kim?

– Scozarri. Przyjaciel Melziego, który niewątpliwie jest adresatem tego listu.

Jednak musiała być historykiem sztuki, w dodatku specjalistką od renesansu, i to – musiał przyznać – lepszą od niego. Pokręcił głową i upił trochę koniaku.

– Nie, to było w książce Melziego, którą znalazłem w Bibliotece Czartoryskich.

– Czyli po Scozzarim. Czartoryscy mieli dom w Mediolanie, a on był stamtąd. To naturalne, że trzymał list od przyjaciela w jego dziele. A list przecież został wysłany i dotarł do adresata, jeśli przed śmiercią Imrego odwiedzili do w Niedzicy dwaj kawalerowie z Italii, prawda? Niedługo po tym umarł, możliwe że otruty, ale możliwe też, że po przepiciu złapał zapalenie płuc, co przy wycieńczeniu dżumą pederastów – jak kiedyś nazywano AIDS – nie dawało mu żadnych szans. Podobno się pokłócili i kawalerowie odjechali pospiesznie po kilku dniach.

– Zabrali Florentynkę?

W tym pytaniu była rozpacz rezygnacji i fiaska całego misternego planu oraz łoskot walących się w gruzy nadziei.

– Niekoniecznie. Kronikarz zanotował, że przyjechali i odjechali bez żadnych rzeczy, a nastroje mieli podłe i cały czas się kłócili. Może więc właśnie nie zdołali jej zabrać? Bo Berzeviczy ukrył ją tak przemyślnie?

Pochylił się przez stolik i pocałował ją w policzek. Spojrzała zdziwiona, ale nie odsunęła się.

– Umiem przywracać nadzieję, co? Dopijaj i idziemy, już po dziewiątej, lepiej żeby nas o północy nie wzięto za duchy, grasujące przy studni Brunhildy, bo ściągną nam na kark telewizję.

Aż do pierwszego piętra poszło jak po maśle. Portier chrapał, telewizor warczał, więc wyłączenie systemu alarmowego i dojście do drzwi muzeum zajęło im kilka minut. Skopiowany klucz pasował doskonale, ale wejście do ekspozycji historycznej na piętrze było za kolejnymi drzwiami, do których nie mieli klucza. Popatrzyli na siebie. 

– No, panie włamywaczu, coś pan słabo przygotowany? Nie masz klucza?

Pokręcił głową. Jak mógł nie pomyśleć?

– Ja mam, ale na dole. Raczej nie chciałabym wracać, bo limit szczęścia mógł już się wyczerpać… Mamy plan B, czy rezygnujemy?

Popatrzył na nią, zastanawiając się nad jej zdolnościami wspinaczkowymi. Siebie był raczej pewien: kilkanaście lat praktyki w Alpach powinno wystarczyć.

– Drzwi do pierwszej sali tortur są otwarte. Stamtąd jest wyjście kanałem wentylacyjnym na drugie piętro i na taras wschodniej baszty. Dalej zewnętrzną galeryjką do muzeum. Spora ekspozycja i niewiele chwytów, ale nie wymyśliłem nic lepszego. A okno…

– A okno ma obluzowany zamek, wiem, bo usiłowałam dzisiaj zamknąć i mi się nie udało. 

– Obluzowałem go latem, licząc na to, że albo nikt nie zauważy, albo będzie naprawiany w zwykłym muzealnym trybie. To znaczy przez kilka lat. Idziemy.

Drzwi do więzienia były lekko uchylone. Popchnął ciężkie, drewniane skrzydło, które odsunęło się ze zgrzytem. Poczuł nieprzyjemny dreszcz, weszli, Ewa zamknęła za sobą. Tu było o wiele cieplej, powietrze było zatęchłe i czuć w nim było zapach wszystkich dzisiejszych wycieczek – wentylacja najwidoczniej nie działała najlepiej. Poświata księżyca, która przez małe okno w korytarzu oświetlała im dotąd drogę – znikła i ogarnęła ich ciemność, gęsta jak czarna śmietana. Ewa odruchowo poszukała jego ręki. Spłoszył się, ale lekko ścisnął jej palce, po czym cofnął dłoń i sięgnął do plecaka. Zapalił latarkę i wąskim promieniem objechał pierwszą celę. Na czarnej, drewnianej ławie leżał trup. 

Ewa szarpnęła się do tyłu i ledwo stłumiła krzyk. W pierwszym odruchu zgasił latarkę, jakby to światło wywołało ten koszmarny obraz, ale zreflektował się, że na ukrywanie się już teraz jest za późno, no i przede wszystkim, że nie ma przed kim. Na pierwszy rzut oka poznał, że ten człowiek nie żyje, bo nikt nie wytrzymałby ani chwili w takiej pozycji: półnagi mężczyzna był przykuty w rozkroku do zydla, a jego powykręcany korpus leżał rozciągnięty na ławie. Głowa i obie ręce tkwiły w dybach. Otwarte oczy sprawiały wrażenie, jakby z pretensją wpatrywały się w przybyłych, a usta zastygły w niemym krzyku.

– Robi wrażenie, co? – powiedziała z zadowoleniem, jakby sama go tu uśmierciła. 

Nawet jak na cyniczne standardy dzisiejszej młodzieży wydało mu się to co najmniej nie stosowne.

– Tak, na pewno. No i co robimy? Udajemy, żeśmy nic nie widzieli i zasuwamy dalej?

Podeszła do ławy i zacisnęła dłoń nieszczęśnika tak, że wyglądała, jakby połamanymi paznokciami chciał rozerwać przymocowaną do ławy obejmę.

– A co mamy robić… Przestraszyłeś się? Widziałam go parę godzin temu, a właściwie to patrzę na niego od pół roku, od kiedy go zrobił znajomy plastyk z Ostrowska. Za każdym razem wrzeszczę, jak go zobaczę… A ze mną cała wycieczka. Nie przestrasz się znowu, bo jest ich więcej. To był świetny pomysł dyrektora, zresztą taka teatralizacja muzeów to dziś tendencja powszechna. Najpierw zamówili tego tutaj, w dybach, w drugiej sali po paru tygodniach umieścili takiego łamanego kołem, a dziś zobaczyłem trzeciego, w sali archeologicznej, niby to w czasie próby ucieczki.

Ten drugi wyglądał trochę jak niepełny człowiek witruwiański, co znów skierowało jego myśli do Leonarda. Rozpięty na wielkim kole od wozu drabiniastego, z rękami i nogami powplatanymi w szprychy manekin nie robił już takiego wrażenia, bo jego sztuczność rzucała się w oczy. W trzecim pomieszczeniu, nazywanym celą Janosika, było zarazem stanowisko archeologiczne: spora, otoczona drewnianym zaszalowaniem dziura wkopana ze dwa metry w głąb ziemi. Na jej dnie leżał mężczyzna z łopatą, częściowo przysypany ziemią, z głową rozbitą potężnym kamieniem, ułożonym gustownie tuż obok. Trochę czerwonej farby barwiło grunt i odłamek skały, który najwidoczniej odpadł od ściany celi. 

– Wykop robił? Łopatą? To więźniowie dostawali tu łopaty?

– Jak łopaty – zatrzymała się, wzięła od niego latarkę i poświeciła w głąb dołu – To niemożliwe…

Przyklęknął na deskach, szalujących dziurę, przyjrzał się uważniej.

– Wierność historyczna raczej niewielka – Janosik chyba nie nosił dresów i adidasów. Tak mi się coś wydaje, że jeśli tam manekiny udawały nieboszczyków, to tutaj mamy nieboszczyka, udającego manekina…

Ewa zbladła, zasłoniła oczy rękami i odsunęła się od dołu. Zabrał jej latarkę i skupił promień światła na twarzy pechowego archeologa. 

– Skądś go znam… Możesz jednak popatrzeć?

Z wysiłkiem pochyliła się nad zwłokami, odetchnęła głęboko i wstała.

– Pan Tadeusz, szef naszej restauracji… Podobno wyjechał na urlop.

– No rzeczywiście – pokręcił głową – teraz naprawdę będzie mógł sobie odpocząć.

Poświecił jeszcze raz i przyjrzał się uważniej. Pod głową nieboszczyka błyskał jakiś metal.

– Schodzę, trzeba stwierdzić co się stało i czy naprawdę nie żyje. Poświeć mi, żebym go nie rozdeptał i nie narobił za dużo śladów. I uważaj, to się wszystko może zawalić.

Wyciągnął z plecaka cienką linę, przywiązał do haka wystającego ze ściany, starając się nie myśleć o tym, do czego kiedyś służył i ostrożnie zszedł na dół. Pan Tadzio był sztywny jak kamień. Jego rozbita głowa spoczywała na metalowej poczerniałej płycie. Pochylił się i usunął rękami trochę ziemi. Łopata zarysowała metal w trakcie kopania i w świetle latarki, trzymanej oburącz przez Ewę, usiłującą opanować drżenie rąk i szczękanie zębami widać było jasno-szary połysk.

– Wychodź! Wychodź prędko. Niczego nie dotykaj. Musimy uciekać!

Wciągnął się po linie mając nadzieję, że hak, wbity w zmurszałą ścianę, wytrzyma. Ale widać liczono się z siłą fizyczną więźniów, gdyż nawet nie drgnął. Odwiązał linę, zatarł w miarę możności ślady swoich działań i usiadł z Ewą na murze w drugim końcu celi, skąd nie było widać ani trupa, ani nawet dziury, w której spotkała go śmierć.

– Srebrna trumna Uminy… – Ewa dygotała na całym ciele. – Co robimy?

Milczał. Teraz, kiedy był tak blisko celu, nieoczekiwane przeszkody zaczynały się piętrzyć. Odłożenie eskapady na potem i ujawnienie poszukiwanego przez parę stuleci miejsca pochówku inkaskiej księżniczki, zamordowanej w Niedzicy przez hiszpańskich agentów spowoduje największe w dziejach przeszukanie zamku. Obraz Leonarda zostanie z pewnością odkryty, a w każdym razie system zabezpieczeń zmieni się radykalnie, przekształcając teren w pole minowe. Jednak coś z tym trzeba będzie zrobić…

– Nie wiem, chyba odpuszczamy i wzywamy policję. W końcu, nie wiadomo czy pan Tadziu tak sam z siebie, czy z czyjąś pomocą zmienił się w manekina.

Siedziała nadal bez ruchu, oddychając głośno, wreszcie pokręciła głową.

– Nie ma mowy. Nie teraz. Po pierwsze panu Tadziowi już jest wszystko jedno, leży tu pewno kilka dni, zimno jest, więc się trochę zakonserwował. A poza tym od lat mówił o skarbach inkaskich i o księżniczce w srebrnej trumnie, więc pewno umarł szczęśliwy, że ją znalazł. Ale przede wszystkim, jak teraz wyjdziemy i zawiadomimy ludzi, to jak wytłumaczymy swoją tu obecność? Że wyszliśmy na romantyczny spacer przy księżycu, a alarm wyłączyliśmy, żeby nas nie rozpraszał? Jak udowodnimy, że to nie my pana Tadzia tym kamieniem? Dookoła pełno jest naszych śladów. Odcisków palców na klamkach na przykład.

– Można wytrzeć – zaproponował nieśmiało.

– Aha, już to widzę. Do rana by nam zeszło. Zrobimy tak. Realizujemy nasz – pardon, twój – plan. Jak znajdziemy panią Gherardini, to dobrze, jak nie, to trudno, w każdym razie robimy cośmy mieli robić, wracamy do hotelu, włączamy alarm i grzecznie śpimy w jednym łóżku do rana. Że to niby romansowaliśmy cały czas, patrząc sobie głęboko w oczy i świata poza sobą nie widząc. Dopijemy koniak. A rano jak wstanę, pójdę do portierni wyłączyć alarm tak, żeby to wszyscy widzieli, pożegnam cię czule i pójdę do pracy. Pierwszą wycieczkę mam umówioną o 10-tej, więc gdzieś tak kwadrans później rozlegnie się wrzask, jakiego tu dawno nie słyszano. Wycieczka zatrze odciski palców i zadepcze wszystkie nasze ślady. Nieboszczyka ekshumują z grobu, który sobie sam wykopał, a ja, wielce zaskoczona, odkryję trumnę Uminy. Ty w tym czasie będziesz już jechał do Krakowa, gdzie zobaczymy się wieczorem, bo ja dostanę załamania nerwowego i poproszę o urlop, jako że przez kilka dni nie będę mogła patrzeć na zamek. I wtedy się naradzimy następny raz.

Brzmiało nieźle. Swoją drogą, niesamowite babsko, żeby z takiego zdenerwowania, niemal paniki, przejść natychmiast do tak zimnej kalkulacji.

Milczał, ale to nie był dobry pomysł: w ciszy, potęgowanej przez ciemność, bo dla oszczędności baterii zgasili latarkę, każde uderzenie serca niemal rozsadzało klatkę piersiową, kapiąca gdzieś woda wydawała się wodospadem, a kiedy poruszony butem drobny kamyk poturlał się w dół celi, Ewa krzyknęła, jakby zobaczyła ducha, co w tych okolicznościach w końcu nie byłoby aż takie dziwne.

– Masz rację, robimy swoje. Nigdy nas tu nie było. Chodźmy, to jeszcze kilkadziesiąt metrów.

Kanał wentylacyjny zaczynał się w połowie wysokości ściany, pod którą siedzieli. Wspiął się ostrożnie i spojrzał w głąb. Trzeba było się mocno schylać, ale dawało się przecisnąć – dla Ewy nie powinno to stanowić żadnego problemu, dla niego trochę. Zszedł z powrotem, podsadził ją do wejścia, po czym zatarł ślady ich krótkiego biwaku – jutro w zdenerwowaniu Ewa mogła w to miejsce nie zaprowadzić wycieczki. Już będąc w środku starymi cegłami i rumoszem skalnym zamaskował otwór i ruszyli w głąb zamku. Po kilkunastu metrach dotarli do ściany. Droga się skończyła. 

– To koniec? Szkoda, było tak blisko…

Ewa pozornie powiedziała to obojętnie, ale zabrzmiało to tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać albo wpaść w histerię. Latarka dawała już niewiele światła – baterie wyczerpywały się. Zgasił ją i przyświecił sobie zapalniczką. Kanał wentylacyjny został zabudowany nową ścianą – zaprawa jeszcze nie straciła białej barwy. Płomyk chwiał się, wreszcie zatrzepotał i zgasł. Ewa położyła mu rękę na ramieniu, ale tym razem nie ze strachu.

– Widziałeś? Tu jest przeciąg. Gdzieś musi być otwór.

Zapalił latarkę. Miał w plecaku zapasowe baterie, ale przewidywał, że światło najbardziej przyda się w sali historycznej wschodniej baszty, kiedy trzeba będzie przeszukać całe duże pomieszczenie. Więc kierując się bardziej instynktem i wyczuwalnym na policzkach powiewem wiatru położył się na podłodze i tuż przy ścianie odkrył skierowany w głąb wąski tunel. Na jego końcu delikatnie mżyła szara poświata.

– Tędy. Ty przejdziesz na pewno, ja będę cię ubezpieczał, potem trochę powiększę otwór.

Obwiązał ją w pasie i pozwolił, by ostrożnie ześlizgnęła się w głąb tunelu. Po chwili usłyszał jej głos.

– Jestem na tarasie. Przejdziesz na pewno, tylko na początku będzie ciasno, potem jest to ten sam szeroki korytarz, zamurowali na górze. Schudnij po prostu.

Włożył do plecaka latarkę i ostrożnie spuścił go w dół. Usłyszał, że wypadł na zewnątrz, a Ewa potwierdziła dotarcie przesyłki. Obwiązał się drugim końcem sznura, wpuścił nogi do tunelu i utknął na wysokości ramion. Wydawało mu się, że słyszy czyjeś szuranie w głębi korytarza, prowadzącego od celi Janosika. Przypomniał sobie makabryczne znalezisko i zaczął napierać barkami na wystające z muru cegły. W tym samym momencie Ewa mocno pociągnęła za linę. Blokujący go kawałek muru oderwał się i z hurgotem poleciał w dół. Dziewczyna stłumiła okrzyk bólu, a on stracił równowagę i jak worek ziemniaków upadł na ziemię koło niej.

– W porządku? – spytali równocześnie.

Nie było w porządku. Z trudem stanął na nogi i wydało mu się, że ma skręconą kostkę. Ewa masowała uderzone ramię.

– Pięć minut przerwy, dobrze? 

Taras był obszerny, osłonięty od wiatru i przytulny, mimo chłodu: po klaustrofobicznych przeżyciach sprzed kilku minut czuł się jak na urlopie: nikt go nie gonił, nie musiał się przeciskać przez kamienne zaciski i nie potykał się o żadnych nieboszczyków. Obejrzał spuchniętą nogę – bolało tylko trochę, ale nie wiedział, jak przykuśtyka kilkanaście metrów niezabezpieczonej galeryjki. 

Podeszli do balustrady. Kawiarnia „Turbinka” jeszcze była oświetlona. W wilgotnym powietrzu nocy dźwięki niosły się daleko i wyraźnie było słychać mocny rytm perkusji. W oknach migotały światła.

– Dyskoteka? – spytał.

Ewa pokręciła głową.

– Facet w barze ma hopla na punkcie MTV, bezustannie puszcza to na cały regulator. Zwłaszcza jak nie ma klientów. Pan Tadzio zrobił mu kiedyś awanturę, że psuje cały nastrój – mimo, że tu prowadził restaurację, z przyjaciółką umawiał się w „Turbince”. Obiad jedli w Niedzicy, kawkę na tamie.

– No to teraz ma z głowy…

– Raczej na głowie…

Od krawędzi tarasu do okna było nie więcej niż dziesięć metrów. Galeryjka, która opasywała całą basztę, miała jednak niespełna pół metra szerokości i w świetle reflektora, umieszczonego na wieży, widać było wyraźnie, że jest pokryta gruzem. Można byłoby zrobić poręczówkę, miał kilka szpilek i haków, ale obawiał się hałasu. Mimo pracy elektrowni było dość cicho i każdy większy stuk pewno słyszalny by był z daleka. Poza tym ubezpieczenie, jakie mogła mu zapewnić drobniutka Ewa, wydawało się dość iluzoryczne. Od wsi doleciał dźwięk dzwonu.

– Za dwadzieścia dziesiąta, tak? – spytał.

– Późno. Trzeba iść, jeśli mamy to zrobić. A pewno nie mamy wyjścia, jeśli mamy wrócić jakoś normalnie.

No, właśnie, o powrocie nie pomyślał. To znaczy, nie myślał teraz, kiedy okazało się, że korytarz z sali tortur jest niemal zawalony. Dało się ześlizgnąć się nim w dół, ale o podejściu przez zacisk, w środku nocy, nie było mowy. 

– Jak normalnie?

– Drzwi wewnętrzne zamykane są na zasuwy. Od środka odemkniemy i już. A jutro będę udawała, że otwieram.

Dzwony nad Niedzicą ucichły i tylko wiatr wygrywał swoją sonatę gdzieś po drugiej stronie wschodniej baszty. W mżącym od zapory świetle latarni wymienił baterie w latarce i schował ją starannie do plecaka. Zdjął kurtkę i poczuł chłód jesiennej nocy. Wyobraził sobie, jak w podobnej baszcie Leonardo, trzymając stygnącą ręką dłoń Melziego wpatrywał się w drwiący – jak mu się teraz wydawało – uśmiech Florentynki. A może już wtedy mu się znudziła, miał jej dość po tylu latach wspólnego życia, podróży przez świat i przygód w różnych miejscach i z różnymi ludźmi? Może patrzył na ścianę, nie na nią tylko przez nią, przez ścianę, przez Amboise, przez całe doczesne życie, widząc już tę swoją nieśmiertelność, o której był przekonany już w młodości.

– Jak noga? – zapytała, podchodząc bliżej.

W tym samym momencie on zapytał:

– Jak ręka?

Roześmieli się oboje i jakoś lżej im się zrobiło na duszy. Pogłaskał ją po włosach. Potrząsnęła głową, jakby chcąc zrzucić z siebie tę pieszczotę.

– Pójdę pierwsza. Umocujemy linę tutaj do balustrady, ja się nią obwiążę i może jakoś dojdę, w razie czego daleko nie polecę. Tam przywiążę ją w środku do takiej ciężkiej ławy co stoi pod oknem i będziesz miał poręczówkę.

Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni i nałożyła skórzane rękawiczki.

– Ale… – usiłował protestować, ale jej już nie było.

W środku galeryjki poślizgnęła się na osypanym gruzowisku, ale przywarła jak kot do ściany i odzyskała równowagę. Niemal podbiegła do okna, uchyliła je, zaskrzypiało, zsunęła się do środka, słychać było jak coś tam przesuwa, lina się napięła, Ewa wysunęła głowę na zewnątrz i skinęła na niego ręką.

Odwiązał linę od poręczy. Nie mogli zostawić śladów. Wspiął się do galeryjki po kilku wystających kamieniach muru i kilku lukach, jakie zrobiła erozja. Udawał, że jest łatwo, że lina rzeczywiście jest poręczówką, a nie iluzją ubezpieczenia. Ewa obserwowała go uważnie i ostrożnie skracała linkę, starając się by cały czas była lekko napięta. Ściana trochę go odpychała i przeszkadzał plecak, ale nie mógł go zostawić. Szedł może dwukrotnie dłużej od niej, wreszcie wsunął się do środka. Chwilę oddychał ciężko, wreszcie sięgnął do plecaka po latarkę.

Promień wydobył z ciemności bladą twarz Ewy, starającej się trzymać się słabego światła, padającego z uchylonego okna. Uśmiechnęła się z trudem – widać było, że parują z niej resztki adrenaliny, dzięki której niemal przebiegła po kamiennym gzymsie, teraz zaś emocje powoli cichną, a ich miejsce zajmuje zmęczenie. On, przeciwnie, nabierał szwungu – za chwilę miało się okazać, czy jego kalkulacje były słuszne i czy cała ta ryzykowna eskapada miała sens. Przesunął latarkę tak, by nie świecić jej w oczy. Na ścianie pojawiła się twarz kobiety w ciemnym stroju, spoglądającej surowo w stronę intruzów. Głowę i ramiona przykrywała jej mantylka z czarnej koronki, splecione na podołku ręce pokryte były wątrobianymi plamami, a pomarszczona twarz o bladej karnacji mówiła wiele o latach trudów jakie znosiła w swym długim życiu.

– Wygląda jak Lisa na starość – mruknął, rozglądając się dalej po pomieszczeniu.

Uśmiechnęła się.

– Żebyś wiedział. My tu ją nazywamy „Ciotka Brunhilda”, ale tak naprawdę to jest Anna, żona Andrzeja Horvatha, który porzucił dla niej, jak była piękna i młoda, stan kapłański, do którego go przeznaczono, a potem – podobno za pokutę – musiał z nią być aż do śmierci… Jest jego podpis i data, umieszczone z tyłu obrazu, na desce.

Rozejrzał się powoli po sali. Pewno tutaj były te pomieszczenia gościnne, których Horvath użyczył kuzynowi. Dzisiaj była to najważniejsza i najbardziej nudna część muzeum, ukazująca historię Spisza, i na tym tle dzieje zamku. Podszedł do gabloty, w której eksponowano Akt Zastawu Spisza, podpisany przez Władysława Jagiełłę i Zygmunta Luksemburczyka w 1412 roku.

– Myślę, że to będzie tutaj. Rozmiar się zgadza mniej więcej, a dokument jest tylko o sto lat wcześniejszy od Lizy. I był tak cenny, że Emeryk wiedział, że będzie przechowywany bardzo starannie i nikt go nie będzie ruszał bez potrzeby…

Ewa wzięła od niego latarkę, poświeciła w kierunku gabloty, wydobywając z mroku rząd czerwonych i żółtych pieczęci, przymocowanych do pergaminu. Podeszła do ozdobnej ławy, stojącej obok gabloty i ciężko usiadła. Pokręciła głową.

– Nie, mój drogi. Lisa była malowana na desce, topolowej zresztą.

– No właśnie. Zobacz, dokument Jagiełły jest rozpięty na desce. 

– Aha. Sama go tu przymocowałam…

Usiadł koło niej, zmęczony i śpiący, jakby w tym momencie uszło z niego powietrze.

– No sorry, że to ja ci mówię. Parę lat temu, jak tu przyszłam zaraz po studiach, zauważyliśmy, że pergamin się marszczy i coraz trudniej go odczytywać. Pewno to skutek wilgoci, która przecież bardzo wzrosła po utworzeniu jeziora. No więc z dyrektorem postanowiliśmy przykleić go równiutko do deski, wykonanej dokładnie na wymiar. Deska jest lipowa i trzyma się nieźle.

– Dokument Jagiełły z XV wieku przyklejałaś do współczesnej deski?

Postukała się w głowę.

– Jaki dokument Jagiełły, zwariowałeś? Akt Spiski jest na Wawelu w archiwum, to jest kopia sprzed zaledwie ćwierć wieku…

Milczał. Całą jego koncepcję w jednej chwili zniszczyła ta dziewczyna, dzięki której tu trafił i teraz ma wyjść z pustymi rękami. Nagle poczuł się okropnie stary i zmęczony. Popatrzył na zegarek. Minęła jedenasta. Jakoś tak pomyślał, że nie chce tu siedzieć dłużej, że marzy mu się gorąca kąpiel, łóżko i sen bez snów. Wtedy przypomniała mu się Sala Tortur i z miejsca odeszła mu ochota do spania.

– To co, zwijamy się?

– Spokojnie, jeszcze chwilę. Jeżeli ci Włosi tego nie wywieźli, to powinno jednak być tutaj. Daj mi tę latarkę na chwilę.

Patrzył, jak chodzi po sali, uważnie oglądając wszystkie malowidła – przed którymi przecież od paru lat wędrowała kilka razy dziennie i o których wiedziała wszystko, co tylko można wiedzieć. Wąski promień wydobywał z mroku sprzęty, portrety, szable i kolorowe kobierce. Ewa zatrzymała się przed „Ciotką Brunhildą”.

– Możesz mi pomóc?

Oddała mu latarkę, przysunęła zabytkowy zydel i opierając się na jego ramieniu weszła na siedzisko. Zdjęła rękawiczki, odsupłała nylonową żyłkę łączącą obraz z hakiem i gestem pokazała, by pomógł jej zdjąć portret. 

– Rękawiczki!

Sięgnął do plecaka i nałożył. Chwycił obraz od spodu i ledwo dał rady go utrzymać i bezpiecznie postawić pod ścianą. Brunhilda była nadspodziewanie ciężka. 

– Popatrz na ramę – Ewa zeszła z zydla i obróciła obraz bokiem do okna, skąd padało nieco światła – jest o wiele za szeroka, jak na tradycje renesansowe. Oczywiście, mogli Brunhildę na nowo oprawiać w stylu rokoko, ale kto by miał ochotę zabawiać się tak z renesansową metresą starego zbereźnika. A jeżeli nawet, bo po prostu daliby nową ramę, a nie doklejali nowej do starej…

Pokazała ledwo widoczną szczelinę, biegnącą przez środek ciężkiego obramowania. Rozejrzał się i sięgnął po wiszący na ścianie zabytkowy, ale solidnie wyglądający kordelas. Po chwili w świetle latarki oglądali już dwa obrazy – i oba przedstawiały identyczną na pierwszy rzut oka panią w średnim wieku o nieciekawej urodzie. Oba były malowane na desce i miały identyczne rozmiary.

Ewa sięgnęła po dolne malowidło, weszła na zydel i umieściła je na haku, przywiązując z powrotem żyłkę.

– Nie przypuszczam, żeby ktoś jej się przez najbliższe dni specjalnie uważnie przyglądał, żeby zauważyć różnicę – w końcu kilkaset lat była bez kontaktu ze światłem. No i rameczka radykalnie schudła. Ale w tym rejwachu jaki tu się zrobi za kilkanaście godzin, nikogo nie będzie obchodziła stara Brunhilda. 

Odstawiła zydel na miejsce, wytarła ręce o spodnie i sięgnęła po wierzchni obraz:

– Bardzo proszę. To jest Mona Lisa Gherardini del Giocondo, może słyszałeś…

Poświecił latarką, usiłując dostrzec ślady przemalowywania. Miał w tym wprawę, ale niczego nie zauważył.

– Niepodobna jakby. Postarzała się mocno…

– Tak, trochę. Po pięciuset latach też byś nie wyglądał najlepiej. 

– No dobrze, ale skąd wiesz, że to nie tamta? – machnął latarką w stronę Brunhildy, która wydawała się spoglądać na nich z oburzeniem.

– Bo podpis Andrzeja Horvatha na tylnej stronie tamtego obrazu jest bez wątpienia autentyczny i pochodzi z 1507 roku. A te zabawy z Moną miały miejsce z pewnością rok-dwa po śmierci Leonarda, czyli 13–14 lat później. 

– Ale po co to wszystko, ten kamuflaż? Przecież w XVI wieku nikt o Monie Lisie nie słyszał…

– No nie wiem, czy tak nikt. Król Franciszek I na pewno, wisiała mu nad łóżkiem. Bierz panienkę i zmywajmy się.

Owinął portret wyciągniętą z plecaka folią bąbelkową i przykrył kurtką. Ewa przekręciła zamek i drzwi stanęły otworem. Poczuli na twarzy silny przeciąg. Oboje, jak na komendę, odwrócili się.

– Okno! – szepnęła Ewa, jakby bojąc się, że ktoś ich usłyszy.

– Kurde, zapomnieliśmy liny. Wszystko by się wydało…

Po dwóch mocnych szarpnięciach lina dała się ściągnąć i znikła w plecaku. Okno zaczepiło się o brzeg futryny i można było liczyć na to, że po włączeniu alarmu system nie zinterpretuje niewielkiej szpary jako włamania. W ciemnym korytarzu nie zapalali już latarki i zeszli ostrożnie wzdłuż ściany. Namacali zamek w zamkniętych drzwiach, prowadzących na dziedziniec, Ewa przesunęła delikatnie zasuwę i wyjrzała na zewnątrz. Było cicho i spokojnie, księżyc wciąż nie wyszedł zza baszy, w części hotelowej brzęczał telewizor, z dalszych pomieszczeń dobiegała muzyka. Portiera nie było, ale z przyległej łazienki dobiegał szum prysznica. Ewa zatrzymała się przy tablicy z systemem alarmowym.

– Włączę jednak, co?

– Na pewno nic nie zostawiliśmy otwartego? Ten korytarz na taras z Sali Tortur?

Pokręciła głową.

– Nie był nigdy chroniony, taras jest w części wewnętrznej zamku. Ryzykuję.

Wstukała kod i przekręciła przycisk. Wstrzymał oddech.

Przeskoczyło kilka przekaźników, zaczął delikatnie wibrować transformator. W łazience prysznic ucichł. Bez słowa odeszli w głąb korytarza. Przekręcił klucz w zamku, zapalił światło i położył na łóżku pakunek z obrazem. 

– Zabieraj tę dziwkę ze swojego łóżka, migiem. Nie znoszę konkurencji. I przyszykuj mi jakąś swoją koszulę. A ten koniak to jest jeszcze?

Zniknęła w łazience. Portret Brunhildy, nadal zapakowany w kurtkę, wylądował pod stolikiem, na którym stanęła w połowie jeszcze pełna butelka koniaku. Otworzył okno, żeby przewietrzyć. Popatrzył na zegarek – dochodziła jedenasta. W sumie – młoda godzina. Większość rzeczy miał nierozpakowanych w torbie, jakoś nie przywidywał konieczności eleganckiego przebierania się, a swetrom i podkoszulkom szafa nie wydawała się niezbędna. Ale dwie wymagające prasowania koszule rzeczywiście wziął ze sobą i razem z elegantszymi spodniami ulokował na wieszakach. Zdjął teraz jedną, czerwoną i położył na łóżku. Szklanki po herbacie nadal musiały udawać koniakówki. Te czynności, przygotowujące do wspólnego wieczoru, wydawały się mu znacznie ciekawsze od ostatecznego rozwiązania kwestii obrazu mistrza z Vinci.

Ewa wyszła po paru minutach, owinięta tylko ręcznikiem, który zresztą starannie odłożyła na krzesło, wkładając czerwoną koszulę na gołe ciało i zapinając ją niezbyt dokładnie. Uśmiechnęła się, widząc jego skonsternowaną minę.

– No coś takiego! Ciągnie taki dziewczynę po zakazanych miejscach, po piwnicach z nieboszczykami, ciasnych korytarzach i napowietrznych gzymsach i ani mu nie drgnie powieka, a jak bezbronna baba wychodzi czyściutka i gorąca z łazienki, to mina mu rzednie… Dobra, no to już się ubieram.

Wzięła do ręki uszargane dżinsy, spojrzała na nie krytycznie i rzuciła na podłogę.

– Muszę je prędko wyprać, bo jak ktoś mnie w tym zobaczy, od razu dostrzeże mapę tych wszystkich miejsc, gdzie dostawałam w tyłek przez ciebie i tę twoją flamę – pokazała brodą na zawiniątko pod stołem – ale jak ja teraz przejdę przez korytarz?

Uznał za stosowne przemilczeć pytanie, ale odpowiedział na wyczuwalny podtekst:

– Nigdzie nie musisz iść. Spodnie do rana wyschną na kaloryferze.

Krytycznie spojrzał na szklanki po herbacie i sięgnął po koniak. 

– Malutko na razie, po małym łyczku – uprzedziła jego gest.

Wypili, bez toastu i bez słowa. Wypłukała szklanki i ustawiła je na dużym talerzu, owinęła się szczelnie ręcznikiem, na koszulę narzuciła jego sweter.

– Zaraz wracam. Ani mi się waż zasnąć. Drzwi zostawiam otwarte, więc zamknij okno, bo zamarzniemy.

Słyszał dokładnie, jak ziewając rozmawia z portierem. Z rozmowy wynikało, że po miłym wieczorze z przyjacielem trochę przysnęli, ale teraz chcieli się napić herbaty z koniakiem, a tu taki pech – czajnik się zepsuł, więc przyszła pożyczyć trochę wrzątku. Uwag portiera nie słyszał, ale mógł się ich domyśleć – sugestie Ewy były jednoznaczne. Wróciła po kilku minutach z dwiema szklankami parującego wrzątku na talerzu. Ręcznik spadł z niej jednak dopiero gdy zamknęła drzwi. Odruchowo go podniósł i położył na krześle, po czym wrzucił herbaciane torebki do szklanek.

– Pedancik, co? Reputację straciłam całkowicie, ale alibi mam niepodważalne. Portier będzie teraz przysięgał, że cały wieczór bzykaliśmy się jak króliki, a jeszcze do tego zionęło ode mnie gorzałą… Przepraszam, czy ja może cię gorszę? Bo masz taką minę…

– Absolutnie. Tylko martwię się, w czym wypijemy ten koniak, jak szklanki zajęła herbata.

– Wlejemy koniak do herbaty. Albo pociągniemy z gwinta. Albo po prostu wrócimy do łóżka. 

– Oczywiście, na wypadek, gdyby ktoś chciał sprawdzać nasze alibi.

Gdy wrócił z łazienki, już spała, przykryta kołdrą po szyję. Tak mu się przynajmniej zdawało. Znów poczuł zapach dobrych perfum, tych samych co po południu. Przysiadł na krawędzi łóżka i popatrzył na nią. Otworzyła oczy i przeciągnęła się.

– Nie pijesz?

Sięgnął po szklankę z herbatą.

– Już wystygła…

– Mam znów iść do portiera?

– Niekoniecznie. Wolę nawet zimną.

Przekręciła się na bok i spojrzała na pakunek pod stołem.

– Otwieramy? Strasznie jestem ciekawa, jak zrobili ten malunek na wierzchu, tę Brunhildę…

– Zdążymy jutro. Tyle czekała… Są ważniejsze sprawy.

– Na pewno nie chcesz jej oglądać?

– Jej nie…

Powolutku ściągnął z niej kołdrę i zrzucił ją na podłogę, koło ubłoconych dżinsów. Powędrowała za nią spojrzeniem.

– Muszę je wyprać. Ale, jak mówisz, że są ważniejsze sprawy… 

***

– Mogę dotknąć? – spytała, nie patrząc na niego. 

Pomiędzy kartonem soku pomarańczowego, a butelką włoskiego wina, leżały dwa portrety. Na płótnie prezentowała swe dawno przekwitłe wdzięki leciwa żona Andrzeja Horvatha, ale ją widywała codziennie przez kilka lat na ścianie muzealnego pokoju we wschodniej wieży niedzickiego zamku, dlatego nawet na nią nie spojrzała. Obok, na desce, mocno spatynowana czasem, uśmiechała się młoda dziewczyna w ciemnym stroju, stojąca na tle kolumnady balkonu, z którego rozciągał się widok na wieczorną Florencję. Farba była mocno zniszczona, ale przez pajęczynę pęknięć wizerunek widać było dość wyraźnie. Ewa pochyliła się nad obrazem, rzeczywiście dotknęła deski i po chwili podniosła głowę, nawet nie starając się ukryć rozczarowania.

– I po cośmy jedli tę żabę? Przecież to nie jest Mona Lisa.

Objął ją delikatnie. Położyła mu głowę na ramieniu.

– Nie warto było? Ja znalazłem coś piękniejszego od tego, czego szukałem.

Pocałowała go w policzek, ale nie uśmiechnęła się.

– No, ale dlaczego? Dlaczego to nie jest Lisa?

Pogłaskał ją po głowie, jakby chciał pocieszyć dziecko, o którym zapomniał święty Mikołaj.

– Oj, Ewuniu…  To JEST Lisa Gherardini.

– Jak to? Przecież widzę: zupełnie inne oczy, kształt nosa i brody. I uśmiech inny, taki bardziej zwyczajny. Weselszy. Suknia tylko podobna, i ten pejzaż. Balkon jakby z innej perspektywy rysowany – jak prawie każdy człowiek naszej cywilizacji dobrze wiem, jak wygląda Mona Lisa…

Pokręcił głową.

– Wiesz co? W tej chwili jest tylko dwoje ludzi na całym świecie, którzy wiedzą jak wygląda Mona Liza. I oboje są w tym pokoju. TO jest Lisa. A TAMTO, co wisi w Luwrze to… Popatrz!

Wyciągnął z torby zafoliowany list Melziego do przyjaciela.

– Melzi pisze, że sporządził barbarzyńskim Frankom kopię na obraz i podobieństwo Mistrza. Potraktuj to dosłownie. Franciszkowi I wcisnął portret Leonarda, ubrany w kobiece szatki, wykonany jedynie na wzór tego, który król widział nad łóżkiem malarza. Prawdziwa Lisa jest tutaj.

Oparł obraz o stosik książek, które przeglądał, czekając na Ewę. Ostatnie blaski gasnącego dnia, wpadające przez okno od strony Wawelu oświetliły twarz kobiety, która pięćset lat temu chciała się stać nieśmiertelną, a przez rozkapryszonego węgierskiego panka poszła w zapomnienie. 

– Popatrz! – powtórzył – To jest Mona Lisa. Ładniejsza od tamtej z Luwru.

Wpatrywali się oboje w ciemny, mocno zniszczony portret. Ewa potrząsnęła głową.

– Niesamowite… I to prawdziwe dzieło Leonarda wisiało sobie przez pięć wieków na ścianie, ukryte pod tą lafiryndą. Przez parę lat codziennie zatrzymywałam się pod nią i opowiadałam dyrdymały o Horvathach i ich kobietach, gdy tymczasem to było o parę centymetrów ode mnie…

Wziął do ręki postrzępiony na brzegach wizerunek Anny Görgey – jak wyczytał z podpisu namalowanego starannie na tylnej stronie, prawdopodobnie przez Melziego.

– Nie ma co jej lekceważyć. Obraz jest tylko o ćwierć wieku młodszy od Lisy. A ona sama musiała być niemal jej równolatką. Może nawet była trochę starsza? Ale w zasadzie dlaczego ukryli Lisę w ten sposób? Kto mógłby ją zdekonspirować tu, na tej barbarzyńskiej głuszy, na dalekich kresach Węgier?

Ewa sięgnęła po kieliszek z winem.

– Zdrowie pięknych pań… To akurat wiem. I ta dekonspiracja była nie tylko możliwa, ale wręcz pewna. Zamek tylko co dostał się w ręce Hieronima Łaskiego, Polaka, dyplomaty, bywalca i światowca, który akurat był na służbie węgierskiej. Rzadko tu bywał, ale akurat wtedy musiał się zapowiedzieć. 

– I co, Berzeviczy się bał, że go nowy właściciel wyeksmituje z zamku?

– Nie o to poszło. Łaski wracał z misji do Francji, gdzie przez jakiś czas przebywał na dworze Franciszka I. W Fontainebleau mógł, a w zasadzie musiał widywać portret, który król kupił od Leonarda. No i mógł się zacząć dopytywać, bo jednak podobieństwo jest znaczne. W tej sytuacji akurat trafił się Melzi, który machnął podobiznę Anny i ukrył Lisę między dwoma obrazami. Podejrzewam zresztą, choć nie mam na to żadnych dowodów, że chciał ją ukraść i wywieźć, ale ten obraz ma to do siebie, że nikt nie chce się z nim na dłużej rozstawać.

– No właśnie – delikatnie dotknął deski. – To jest pewien problem.

– No, w ogóle to warto by to jakoś schować, i to nie pod portretem Anny, bo on jest już za dobrze znany. A policja będzie cię pewno chciała przesłuchać, w końcu mieszkałeś w Niedzicy w czasie, gdy biedny Teddy wykopywał Uminę…

Ewa opowiedziała, że zgodnie z planem jej wycieczka najpierw skutecznie zatarła wszystkie ślady ich pobytu, oglądając w pierwszej kolejności wschodnią wieżę z dokumentem Jagiełły i portretami Horvathów, potem wpadła w histerię w Sali Tortur, nieboszczyka odkrył pewien emerytowany lekarz, przyjechało pogotowie, policja, prokurator i na końcu dyrektor muzeum. Ewę wstępnie przesłuchano, ale że sprawiała wrażenie, iż zaraz zemdleje – odprowadzono do pokoju i dano spokój. Słyszała, że portier przysięgał, że cały czas spędzała z „narzeczonym”, a poza tym – chyba w ramach rewanżu za te wczorajsze spacery w samym ręczniku i męskiej niezapiętej do końca koszuli – opowiedział jej, że nieboszczyk rzeczywiście dokopał się srebrnej trumny, której podobno obsesyjnie poszukiwał od lat. A jego śmierć była naturalna – z niefachowo wykonanego wykopu po prostu obsunął się kamień i rozwalił mu głowę. Z tym, że portier uważa, że była to zemsta inkaskich kapłanów, którzy tak przemyślnie pochowali księżniczkę w miejscu, gdzie nikt by jej nie szukał, bowiem jej bezpieczeństwa w tamtych czasach zawsze pilnowali więźniowie, których tu właśnie torturowano lub morzono głodem. No i Tadeusz to wyczaił. Ale pewno nie sam – dziewczęta z restauracji widywały go ostatnio z kobietą z Zakopanego, która jakiś czas spędziła w Ameryce Południowej i prowadziła sklep z towarami z Peru. 

– I jeszcze organizowała występy Indian na Krupówkach i w okolicy. Mogli wśród nich być potomkowie kapłanów Tupaca Amaru. To oczywiście może być przypadek, ale może nie być. My, oczywiście, jesteśmy poza podejrzeniem, ale pewno będą cię chcieli przesłuchać, bo to trochę dziwne, że akurat jak to się stało, to musiałeś pilnie wyjechać. Wrócisz, co?

Nalał wina, podniósł kieliszek.

– Dziś nie wrócimy, przecież piliśmy. Jutro ty pojedziesz rano, ja wrócę po południu. Muszę przecież ukryć te obie panie, zanim się zastanowimy, co z tym fantem zrobić.

– W sumie oba kilkusetletnie zabytki, możesz je z powrotem zestawić razem, ale ta Anna Horvathowa jest tak samo trefna poza Niedzicą, może nawet bardziej. Jak ją ukryjesz?

Uśmiechnął się. To akurat miał obmyślane pierwsze, jeszcze zanim w ogóle się zdecydował na poszukiwania w Niedzicy. Sięgnął do czarnej teczki na szkice, którą zawsze zabierał z sobą, gdy wychodził malować, i wyjął z niej reprodukcję obrazu Leonarda. Po kilkunastu minutach przekładaniec był gotowy – spód stanowiła Mona Lisa, środek – Anna Horvathowa, górę – sklepowa reprodukcja na kartonie z passe-partout. Rama Melziego objęła wszystko bardzo mocno.

– Et voilà! – zdjął ze ściany dużą fotografię północnej ściany Giewontu i powiesił w jej miejscu składany portret trzech dam – i jak wygląda?

– No, jak reprodukcja obrazu Leonarda da Vinci… Jakich tysiące wiszą na ścianach mieszkań snobów na całym świecie.

– I tej wersji będziemy się trzymać…

Księżyc wędrował powoli nad Plantami, daleko szumiała Wisła, od czasu do czasu słuchać było silnik przejeżdżającego samochodu. Przytuleni do siebie, starali się nie patrzeć na ironiczny uśmiech Leonarda, przebranego za florentyńską mieszczkę.

– Chodźmy do łóżeczka, późno już – przyciągnął Ewę do siebie.

Wywinęła się zręcznie.

– I co teraz? Przecież po wczorajszej nocy już nic nie będzie tak jak dawniej. Stanęła na głowie cała historia sztuki. Musimy to oddać, trzeba to zbadać, opisać… Ujawnić, że ta jest prawdziwa, że taką namalował Leonardo…

Zastanowił się przez chwilę. Nie wiedział, jak to jej powiedzieć.

– Widzisz, Ewo… To nie całkiem tak. Dla wszystkich historyków sztuki i muzealników prawdziwa jest ta, która ma certyfikat z Luwru. Którą kupił Franciszek, którą mieli królowie Francji i którą Napoleon przekazał narodowi. Jak to sobie wyobrażasz? Pojadę z tym nabojem do Paryża, stanę przed dyrektorem Luwru, rozpakuję i powiem: Monsieur, pan wywali do magazynu ten kicz Melziego, co u pana wisi i po konserwacji pan powiesi autentyczną Lisę Gherardini? Kto mi uwierzy? Kto powie światu, że był oszukiwany przez pół tysiąclecia?

– To może niech Luwr ma swoją, a Niedzica swoją?

Puścił jej ramię, wstał, podszedł do okna i popatrzył na południe, myśląc o tym że tam, daleko noc już okryła góry, jezioro, tamę i zamek, w którym pojawiło się kiedyś kilku dziwnych mężczyzn i pozostawiło kilka ciekawych kobiet. Mężczyźni odjechali i poumierali, kobiety – choć nie żyły od dawna – panowały przez wieki nad zamkiem i jego historią.

– Jak chcesz… Weźmiesz je sobie i powiesisz gdzieś w kąciku. Może to kiedyś ujawnimy? W sumie, po co mi dwie takie stare gropy? Muszę wracać na uczelnię…

– Ale może najpierw wróć tutaj, co?

Siedziała naga na łóżku, obejmując długie nogi rękami i patrzyła na niego badawczo. 

– Ja jakoś się mieszczę w tych twoich planach?

Roześmiał się.

– Tylko ty. Tak jak powiedziałaś – po wczorajszej nocy nic już nie będzie takie, jak dawniej. Ale czy ty tego chcesz?

Rozpięła mu górny guzik koszuli.

– W sumie muszę to przemyśleć. Tylko jeśli mam robić sobie jakieś plany związane z tobą, to powinnam jeszcze jedno wiedzieć.

– No, pytaj?

– Jak ty masz na imię?

 

Nowy Targ, 12 grudnia 2009, godz. 0.33.

 

Więcej utworów Macieja Pinkwarta znajduje się w naszej czytelni. Zachęcamy do zapoznania się z twórczością pisarza.

Utwory opublikowane zostały dzięki programowi Tarcza dla literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Pinkwart, Florentynka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 94

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...