26.05.2021

40 razy Wrocław

Ostatni raz spotkaliśmy się na dworcu autobusowym. Było zimno, autokar się spóźniał. Nikomu nie chciało się gadać, staliśmy naprzeciwko siebie i  łudziliśmy się, że rozstanie niczego nie zmieni. Marcin zazdrościł mi, że zdecydowałem się na radykalny krok. Czułem w  żołądku ścisk i  przerażenie. Nie mogłem się wycofać, emigracja wydawała mi się jedynym słusznym wyjściem. Nic mnie nie trzymało we Wrocławiu. Co z  tego, że miałem magistra, po kulturoznawstwie najlepiej było od razu zacząć drugie studia, które dałyby mi pracę. Trwały lata 90. Kapitalizm wdzierał się do kraju wąską strużką. Jeszcze nie zalała nas fala konsumpcji, oczekiwaliśmy na zachodnie marki. C&A, H&M, to była nobilitacja. Mieliśmy już jedną restaurację McDonald’s. Wrzało, zmiany nadchodziły. Rozpoczęły się remonty, renowacje, budowy. Powstał pierwszy supermarket. Ekonomia i  prawo były oblegane, ekspres do błyskawicznej kariery dopiero się rozpędzał. Ludzie jak w  amoku, z  wypiekami na twarzy słuchali o  zarobkach w  korporacjach, na gorąco tworzyli mity o  pracy w  Warszawie.

Dobrze wychowani ludzie kultury i  sztuki czekali grzecznie na swój moment. Nikt jeszcze nie pchał się po dotacje. Stare odchodziło wraz ze skórzanymi torbami na ramię ze sklepu myśliwskiego. Jeszcze coś tworzyliśmy, słuchaliśmy o  Tadeuszu Kantorze i  o Jerzym Grotowskim, ale tęsknie spoglądaliśmy na Zachód. Czekaliśmy na wielką falę, na rewolucję materialną.

Potrzebowałem działania, nie chciałem czekać. Marcin jako antropolog mógł godzinami przyglądać się, jak nadchodzi nowe. Badał wpływy nowej kultury, zachowywał w  notatkach czas miniony. Powolne zmiany były na jego tempo, nie lubił się spieszyć. Mógł pogrążyć się w  analizach i  porównaniach, bo został na uczelni. Właściwie miał pecha, bo planowaliśmy, że wyjedziemy razem. Przez całe studia dyskutowaliśmy, który kraj wybrać. Marcin poza planowaniem przyszłości i  nauką języków spędzał czas na przygotowywaniu się do zajęć. Ja nie. Etat na uczelni wydawał się poza zasięgiem, przez pięć lat powtarzali do znudzenia – jest ciężko. Nie ma pracy. Płace niskie. Nie liczcie na nic, bo i  tak cud, że kierunek się utrzymał. Nastąpiła era modernizacji i  cięcia kosztów. Wszyscy mówili tylko o  pieniądzach.

Pojawiali się turyści, głównie Niemcy. Oprowadzałem niemieckich turystów po niemieckim Rynku. Oglądali swój Ratusz, swoją Katedrę i  Halę Ludową. Ze wzruszeniem odnajdowali niezmienione przez lata zaułki i  ulice dzieciństwa. Trwała nieustanna pielgrzymka, na ich twarzach malowało się szczęście. Z  niedowierzaniem kręcili głowami. Starałem się równoważyć niemieckie ślady polskimi zabytkami. Nic z  tego. Byliśmy w  mniejszości. Byliśmy obcym narodem, który posiadł, dostał we władanie niemieckie miasto, domy, ulice i  meble. Nieudolny zarządca, który wie lepiej. Nie wstydziliśmy się ignorancji, czerpaliśmy z  niemieckiej architektury. Byliśmy dumni z  nie swoich osiągnięć. Na koniec prowadziłem wycieczki do Panoramy Racławickiej, która – o  ironio – ze względów geograficznych należy do Krakowa. Było mi wstyd.

---

Marcin swoje pięć lat marzeń zamienił na bezpieczną posadę. Tłumaczył, że rodzice, że stabilizacja. Stabilizacja za pensję asystenta. Stchórzył i  tyle. Zasłaniał się ważnym momentem, zmianami, skokiem w  przyszłość. Gówno prawda. Wolał zostać, oddychać zatęchłą akademicką atmosferą i  narzekać jak wszyscy. Brak pieniędzy nobilitował go, bo stawiał na równi z  całą uczelnianą kadrą. Zresztą, czego się po nim spodziewałem? Marcin, ulubieniec pań bibliotekarek. Marcin, chłopiec przygotowany do zajęć, z  drugim śniadaniem w  plecaku przygotowanym przez mamusię. Marcin, który w  konfliktach bronił się rozpaczliwie, powtarzając: „Daj już spokój”.

---

Dlatego staliśmy naprzeciwko siebie i  nie miałem mu nic do powiedzenia. Łudził się, że oddalenie da nam świeżą perspektywę, że zaakceptuję jego odwrót. Poprzedniego dnia poszliśmy na pożegnalne piwo nad Odrę, miała być cała stara paczka z  liceum, a  przyszedł tylko on. Lojalny i  odpowiedzialny Marcin. Tłumaczył po raz kolejny, przedstawiał argumenty. Przepraszał w  nieskończoność i  wymógł na mnie obietnicę przyjaźni. Nie chciałem mu wybaczyć, obiecałem sobie, że będę żył tak, żeby nieustannie żałował.

Zmusiłem go, żeby zapłacił też za moje piwo i  widziałem, ile go to kosztowało. Wyciągał z  portfela monety jedna po drugiej, czekał i  miał nadzieję, że jednak się dorzucę. Marna satysfakcja z  dzisiejszej perspektywy.

W końcu autokar nadjechał, regularna linia Kraków–Kolonia. Wrzuciłem plecak do bagażnika, a  Marcin wręczył mi prezent – notatnik, w  którym na pierwszej stronie wpisał swój adres, żebym miał do kogo pisać listy. Był żałosny i  miał łzy w  oczach. Wcisnąłem notatnik do kieszeni, klepnąłem go w  plecy. Żegnaj kolego.

Dziwne, że po tylu latach pamiętam nasze rozstanie tak dokładnie. Może droga, autokar, kierunek podróży, pamięć sięga do okruchów wspomnień. Nie widzieliśmy się czterdzieści lat. Dopóki jeszcze mieszkałem w  Europie, czasami przyjeżdżałem do Polski, ale ostatnie dwie dekady w  Australii odcięły mnie od pierwszej ojczyzny. Nie składało nam się z  Marcinem, kiedy przyjeżdżałem do Wrocławia. On był na stypendium albo prowadził badania w  Rumunii. Chyba wciąż się obawiał, co mu powiem. Nie chciał konfrontować się ze mną, a  ja za każdym razem przygotowywałem triumfalne: „A nie mówiłem?”. Moje markowe spodnie, aparat fotograficzny najlepszej klasy, ręcznie robione buty, chciałem zobaczyć zazdrość.

---

Teraz się spotkamy, ale po tylu latach zemsta nie smakuje słodko. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem, rozczarowywał mnie nieobecnością. Poza tym, życie w  oddaleniu zmieniło moją perspektywę i  sam mam świadomość, że naprawdę mi się udało. Może nie zawsze, ale jestem zadowolony.

Nigdzie nie potrafiłem się zatrzymać, nie umiałem się odnaleźć. Żaden kraj nie był idealny, w  każdym prędzej czy później coś mi przeszkadzało. Każdy stawiał ograniczenia, zmuszał do podporządkowania się. Dopiero Australia dała mi przestrzeń i  swobodę. Za cenę licznego, jadowitego robactwa mam ponad siedem i pół miliona kilometrów kwadratowych wolnej powierzchni. I stabilną pogodę.

---

Zrezygnowałem z  urlopu, żeby zrobić reportaż z  odległego państwa. Australijczycy mają odmienne poczucie egzotyki, dla nich Europa jest innym światem. Są złaknieni nowości, nowych kultur i  trendów. Polonia domaga się zaspokojenia tęsknot. Podobno w  Polsce dużo się zmieniło. Podobno Wrocław jest nie do poznania.

Jedyne ustępstwo w  redakcji, że mogę skupić się na jednym mieście, stworzymy mapę małych ojczyzn, szukamy powrotów do krain dzieciństwa.

Przed wylotem pokazałem Naczelnemu zdjęcia mojej dzielnicy sprzed dwudziestu lat, właśnie o  taki klimat mu chodziło. Nie zmienił się od mojej młodzieńczej emigracji. Niespieszna, zatrzymana w  czasie dzielnica. Stare, osypujące się kamienice. „Nawet, jeśli będą po remoncie – myślał głośno Naczelny – mają swój urok, swoją historię”. Podobał mu się kontrast pomiędzy dopieszczonym rynkiem a  naszym komunalnym światem. Dziury w  chodnikach i  stare poniemieckie napisy prześwitujące spod warstw farby. Zachwyciła go cygańska diaspora, tańczący i  śpiewający na ulicach młodzi Cyganie.

---

Starałem się odświeżyć w  pamięci ostatni pobyt we Wrocławiu. Był początek nowego tysiąclecia, 2007 rok? Może 2008 rok? Zatrzymałem się w  mieszkaniu Marcina, tylko tyle mógł dla mnie zrobić. Wyjechał na roczne stypendium, minęliśmy się o  kilka dni. Ale z  mieszkania skorzystałem, chciałem powłóczyć się po naszej dzielnicy, zrobić kilka zdjęć.

Chciałem sentymentalnie pożegnać się ze swoim rodzinnym miastem. Bilet do Australii miałem zabukowany, wróciłem na trochę pomieszkać. Szukałem swojskiej atmosfery, miasta, które szybko się rozwija, zachowując swój charakter. Szukałem normalności, miasta, które nie sprzedaje całego swojego uroku turystyce.

W Internecie z  dumą prezentowano Wrocław jako miasto spotkań, miasto otwarte na innych. Stawiano na dobrą atmosferę, poczucie tożsamości. Brakowało mi tego. Chciałem na chwilę poczuć się jaku  siebie.

Mieszkałem przez wiele lat w  metropoliach, zżyłem się z  samotnością w  tłumie i  milczeniem. Przyzwyczaiłem się do tłumów z  aparatami i  kamerami. Narzekałem na brud i  brak spokoju, na korki i  nagromadzenie imprez. Chciałem korzystać z  okazji bez poczucia, że robię to samo co inni. Tak samo oglądam, chłonę, konsumuję kulturę. Co jakiś czas moja ulubiona knajpka, klub, kino, sklep stawały się kultowe, co odzierało je z  wyjątkowości. Turyści wypierali miejscowych na przedmieścia, rezygnowałem z  podróży do centrum, z  niechęcią wsiadałem do metra.

Miałem nadzieję, że Wrocław da mi oddech, pozwoli na odnalezienie nieśpiesznego rytmu. Ale miasto, które znałem, było przeszłością. Do niemieckich zabytków dodano polską potrzebę fajerwerków, nastawiono się na nieustanne „dzianie się”. Jak korowód przez dwanaście miesięcy ciągnęły się dni Wrocławia, Wrocław non stop, festiwale, koncerty plenerowe, wystawy, parady. Wykorzystywano przestrzeń miejską do działań artystycznych, do handlu, na lodowiska i  sztuczne plaże. Jakby było mało, naprędce ukuto legendę o  krasnoludkach, wracając z  nostalgią w  ponure lata 80. Skomercjalizowano idee Majora, eksploatując symbol Pomarańczowej Alternatywy. Krasnoludki, pocieszne stworki w  spiczastych czapkach, niewinne, urocze stworzenia! Zaroiły się, wyrastały z  ziemi, wystawały z  murów, oplatały latarnie. Było to nawet zabawne, w  końcu każdy chciał mieć krasnoludka w  logo. Bezsilne reklamowały telefony, pizzę, bieliznę, kwiaciarnie, supermarkety, kina. Pojawiały się na bilboardach, nawet powściągliwa zazwyczaj „Gazeta Wyborcza” wkomponowała krasnala w  swoją nazwę.

Pęd turystów ku nowościom został umiejętnie skierowany na krasnoludkowy trend, były mapy krasnoludków i  gadżety do kupienia. Powstawały hotele i  kawiarnie „Pod krasnoludkiem”. Legendarną ulicę Świdnicką, miejsce wszystkich pochodów i  akcji protestacyjnych przemianowano na Krasnoludkową.

Po kilku dniach spacerów po Starym Mieście odczułem to samo co w  Paryżu czy Londynie. Otaczał mnie tłum rozkrzyczanych ludzi, mijali mnie nieznajomi w  czapkach z  daszkiem i  z mapą w  ręce. Słyszałem nazwę „Wrocław” odmienianą we wszystkich znanych mi i  nieznanych językach. Centrum miasta istniało już tylko dla turystów.

Uciekłem. Wystarczyło przejść na drugi brzeg Odry. Szukałem urzekającej atmosfery śródmieścia, gdzie się wychowałem.

Dzielnica zmieniła się, odnowiono wiele budynków. Brzydkie i  zniszczone opakowano reklamami, które dominowały, zmieniały architekturę. Panował nieustanny triumf produktów i  usług. Nie można było uwolnić się od generowanych globalnie potrzeb. Spacerowałem ulicami nieustannie nagabywany przez szampony, wiatraki, wycieczki zagraniczne, gazety. Spotkałem mnóstwo znajomych – L'Oréal, Vichy, E. Leclerc – Francuzi; Nivea, Herlitz, BMW – Niemcy; Galbani, Fiat, Dora – z  Włoch. Czułem się jak wszędzie.

Przez miesiąc pobytu nie rozmawiałem z  nikim, mijałem tłumy spieszących się ludzi ze słuchawkami, z  telefonami komórkowymi. Ożywienie na mój widok dostrzegałem jedynie w  restauracjach lub w  małych sklepikach. Kupowałem piwo w  ogródku i  przysłuchiwałem się rozmowom o  niczym.

Korciło mnie, żeby odszukać dawnych kolegów, przypomniałem sobie adresy, twarze, imiona. Poszedłem do pięciu – nikogo nie zastałem. Wyprowadzili się, wyemigrowali. Nikogo nie było.

W końcu wpadłem na pomysł, żeby pójść do mojego liceum. Frustrowało mnie miasto, w  którym traciłem czas. W  obrębie kilku ulic odnalazłem atmosferę, jaką pamiętałem. Tam zrobiłem wszystkie zdjęcia. Od Pomorskiej do Kurkowej trwał niezmieniony, nieskażony reklamami kwartał ulic. Żadnych sklepów, jedynie całodzienny targ na Ptasiej. Nieliczni mieszkańcy wracali do domów, obładowani zakupami. Zatrzymywali się pod oknami sąsiadów i  rozmawiali, stojąc na chodniku. Wieczorami wynosili na podwórka krzesła i  trwało spokojne życie sąsiedzkie. Mieszkało tu wielu Cyganów, którzy też czuli się swobodnie. Stali w  grupkach, śpiewali. Dumne Cyganki w  długich spódnicach i  na wysokich obcasach spacerowały w  otoczeniu czujnych matek. Kupiłem piwo, poszedłem nad Odrę, nikt nie był oburzony, przyjęli mnie jak swego. Na całym nabrzeżu siedzieli wędkarze, urządzali pikniki, spijali się do nieprzytomności. Byłem swój, z  puszką piwa w  ręce.

Do końca pobytu dnie spędzałem na Kurkowej i  Ptasiej, gdzie w  końcu mnie okradli. Całkowicie mnie to rozczuliło. Dopóki istniały takie miejsca, to miasto nie było stracone. Dopóki były dzielnice poza globalizacją, turystami i  Unią Europejską, poza normami, ustawami i  decyzjami urzędników, Wrocław miał szansę.

---

Podróż dała mi się we znaki, wysiadłem na dworcu z  zawrotami głowy. Niebo pochmurne, wiał silny wiatr. Marcin czekał na peronie, zmienił się. Wszyscy się zmieniliśmy. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Niewiele chciał opowiedzieć o  sobie w  mailach, obiecywał, że nadrobimy podczas mojego pobytu we Wrocławiu. Stał przede mną facet ubrany lepiej ode mnie. Z  perfekcyjną fryzurą i  zadbaną cerą. Ubrany w  doskonale skrojony garnitur, w  rewelacyjnych butach. W  niczym nie przypominał Marcina w  dżinsach, t-shircie i  koszuli flanelowej. Mimo to wyglądał na zestresowanego. Rozglądał się nerwowo i  pokasływał. Rozejrzałem się również.

– Tadek, przepraszam cię, ale nie można tu żuć gumy. Wyrzuć ją szybko do kosza, bo zapłacisz mandat.

Wiedziałem, że przez czterdzieści lat miasto może zmienić się całkowicie. Dwadzieścia lat temu też było inaczej. To, co zobaczyłem teraz, przerosło mnie. Dworzec był nieskazitelnie czysty i  pachnący. Autokary i  autobusy podjeżdżały jeden za drugim. Chodnikami przewalał się niekończący się tłum ludzi. Znikły budki z  hot-dogami i  kioski ruchu. Na peronach mnóstwo robotów sprzątało, zamiatało i  polerowało nieskazitelne chodniki. Jeden przy drugim, ciasno ustawione automaty sprzedażowe oferowały napoje ciepłe i  zimne, przekąski, batoniki. Ciągnęły się przez cały peron, nie było widać końca. Znalazłem kosz na śmieci i  wrzuciłem do niego gumę. Kosz wydrukował paragon, z  którego dowiedziałem się, jak wysoce szkodliwe dla czystości miasta jest żucie gumy. Ponadto błyskawicznie, na podstawie śliny kosz określił moje DNA i  przesłał dane do wszystkich śmietników w  mieście. Wrzucenie kolejnej przerzutej gumy równoznaczne będzie z  automatycznym naliczeniem mandatu. Pokazałem świstek papieru Marcinowi, wzruszył ramionami:

– Nie radzę ci wyrzucać gumy na chodnik. Mandat będzie pięciokrotnie wyższy i  nie ma szans, by cię ominął.

Nic nie rozumiałem. Marcin przywołał jeden z  robotów-tragarzy i  wsadził na niego mój bagaż. Weszliśmy na chodnik, gdzie popychani przez tłum musieliśmy poddać się rytmowi. Nie było szans na zwolnienie. Robot dotrzymywał nam tempa. Miałem nadzieję, że weźmiemy taksówkę, jednak Marcin zdecydowanie podążał w  stronę przystanku tramwajowego po drugiej stronie dworca. Spojrzałem na niego pytająco, obiecaliśmy sobie kiedyś, że jak już będzie nas stać, będziemy jeździć taksówkami. Pokiwał przecząco głową:

– Stary, nie stać nas. Taksówka kosztuje teraz fortunę, bo wymaga pracy człowieka. Co innego tramwaj czy pociąg kierowany automatycznie. Pojedziemy tramwajem.

Tramwaj kierowany automatycznie? Nie podoba mi się to. Nie mam zaufania do komputerów, oprogramowania, robotów i  automatów. Na pewno nie w  takim zakresie jak tutaj. Dotarliśmy do przejścia dla pieszych przed dworcem, przed nami przetaczał się niekończący się sznur samochodów, dziesięciopasmowa jezdnia na wąskie dwuosobowe auta. W  Australii dopiero wchodzą jako produkt prototypowy. „No, to teraz poczekamy” – pomyślałem. Marcin mówił coś do mnie, ale nie był w  stanie przekrzyczeć szumu. Nacisnął przycisk na słupie i  spłynęła do nas przeźroczysta kapsuła – winda. Marcin wepchnął mnie niemal siłą do środka i  przefrunęliśmy na drugą stronę ulicy. Neogotycki budynek dworca pozornie nie zmienił się, choć po remoncie znajoma została tylko bryła. Jak się później okazało, to jedno z  nielicznych, niezmienionych po modernizacji miejsc. W  środku, do czego powoli się przyzwyczajałem, było niezwykle czysto i  cicho. Wokół śmigały roboty ze szczotkami i  gąbkami, nieustannie w  ruchu. Weszliśmy na ruchomy chodnik i  błyskawicznie przejechaliśmy na drugą stronę. To, co zobaczyłem od strony wejścia głównego, zaparło mi dech. Miasto zmieniło się nie do poznania. Nie znajdowałem żadnego znajomego punktu, żadnego budynku ani szczegółu. Szerokie ulice kilka metrów nad chodnikiem, pasy we wszystkich możliwych kierunkach, nad ulicami tory kolejki naziemnej i  tramwajowej. Dotychczasowe ulice i  place manewrowe były przeznaczone tylko dla pieszych. Rozciągał się przed nami niekończący się deptak pełen spieszących się ludzi. Gdzieniegdzie wychylały się z  betonowych cembrowin perfekcyjnie przycięte drzewka. W  tle gęsto rozciągała się panorama drapaczy chmur.

– Co się tu, kurwa, stało? – Nie wytrzymałem. Marcin aż się skulił.

– Nie przeklinaj, na litość Boską. Nie tutaj. Zaraz będziemy w  domu.

Nie miałem wyjścia, wsiadłem za nim do tramwaju i  było mi wszystko jedno, czy za pulpitem siedzi żywy człowiek, czy automat. Tramwaj sunął ponad ulicami, zatrzymywał się na przystankach perfekcyjnie – tam, gdzie na chodniku był znaczek drzwi – były drzwi. Ludzie wsiadali i  wysiadali, nikt się nie tłoczył. Klimatyzacja szumiała, roztaczając delikatny zapach bzów.

– Bez, bo zbliża się maj. – Marcin przysunął się do mnie – potem będzie pachnieć truskawkami i  jagodami. Najgorzej jest zimą. Nie lubię ani zapachu śniegu, ani sztucznego wycia wiatru w  głośnikach.

– Nie macie tego w  naturalnych warunkach? Nie ma tu bzów? Ani śniegu?

– Bez rośnie w  ogrodzie botanicznym. Podobno. Ale są do niego kilometrowe kolejki. Śnieg nie pada, bo destabilizowałby życie miasta. Ogrzewają powietrze i  na ziemię dociera w  postaci deszczu.

– Aha.

Dalsza dyskusja nie miała sensu. Rozglądałem się tylko, próbując poznać jakieś fragmenty miasta. Nic z  tego. Wysiedliśmy na rogu Kilińskiego i  Jedności Narodowej, tak przynajmniej twierdził Marcin. Dla mnie był to ascetyczny, wybetonowany plac. Od deptaka przed dworcem różnił się jedynie wielkością. Przeszliśmy na ukos i  w końcu coś znajomego – kamienica, w  której mieszkał Marcin.

– Nie zmieniłeś mieszkania? – marzył, że się stąd wyprowadzi.

– To jedyny w  dzielnicy budynek w  starym stylu. Wstrzymujemy renowację i  wciąż nam się to udaje, bo mieszkają tu pracownicy Uniwersytetu. Jeśli tylko wpuścimy ekipę remontową, od razu stracimy na metrażu – z  jednego mieszkania robią co najmniej dwa. Wszyscy naokoło mieszkają w  kilkumetrowych klitkach bez kuchni. Kawalerka z  prysznicem w  pokoju. Ilość mieszkańców Wrocławia rośnie w  zastraszającym tempie.

Im bliżej byliśmy drzwi mieszkania, tym więcej Marcin mówił. Wyciągnął z  kieszeni klucze i  triumfalnie mi je pokazywał, zreflektował się:

– No, i  tak nie zrozumiesz. Większość drzwi otwiera się, dotykając palcem ekran, który skanuje linie papilarne. Jest tylko kilka budynków z  tradycyjnymi zamkami. To też chcemy zachować. Pilnujemy kluczy, bo w  całym mieście nie ma ani jednego ślusarza, nikt nie może ich zgubić.

Otworzył drzwi, weszliśmy do środka.

– Daj mi od razu paszport, muszę zgłosić u  zarządcy budynku, że mam gości. To zajmie tylko chwilę, rozgość się. Pamiętasz, gdzie jest łazienka?

Nic się tu nie zmieniło, czas zatrzymał się w  miejscu. Może jedynie wymieniono meble na nowsze, pojawiła się nowa kanapa. Układ pokoju i  tak się nie zmienił. Było tu mnóstwo książek i  albumów fotograficznych. Wyciągnąłem jeden, wszędzie zdjęcia tego Wrocławia, jaki znałem – każda ulica, każdy dom. Miasto, przez które przed chwilą przejeżdżałem, nie zachowało żadnego z  tych budynków. Ostrów Tumski, rynek, wąskie uliczki. Przeglądałem album miasta, którego już nie ma.

Marcin usiadł obok mnie.

– Co tu się stało? Nic nie rozumiem.

– Długa historia. Mam w  tej chwili najcenniejszą na rynku kolekcję zdjęć Wrocławia. Historyczne zdjęcia.

– Jak do tego doszło? Wyburzyli wszystko?

– Prawie wszystko.

– Kto?

– Kiedy byłeś ostatni raz we Wrocławiu?

– Dwadzieścia lat temu. Wyglądał jak na zdjęciach.

– Słyszałeś wtedy takie hasła: „Wrocław miastem spotkań”, „Spotkajmy się we Wrocławiu”, słyszałeś o  Europejskim Instytucie Technologicznym? O  inwestycjach zagranicznych?

– Coś słyszałem, co z  tego?

– Od tego zaczął się początek końca miasta, jakie znamy – Marcin westchnął –W  Kobierzycach zainwestowali Koreańczycy. Fabryka ekranów LG. Dziś nikt już nie używa tej technologii, wtedy nowa jakość obrazu była objawieniem. Każdy chciał mieć plazmę.

– W  Australii też.

– Koreańczycy nas zalali. Przyjechali z  całymi rodzinami. Osiedlali się, inwestowali, zakładali własne interesy, potem szkoły dla dzieci. Nie przeszkadzały im złe warunki bytowe, niskie płace. Mieli jeden cel – opanować całe miasto. Błyskawicznie uczyli się polskiego i  wypierali naszych pracowników z  rynku. Psuli rynek, byli w  stanie pracować za każdą cenę. Napłynęły za nimi religie – buddyzm, konfucjanizm, odnowiło się chrześcijaństwo. Wydawało nam się, że miasto dzięki nim odżyje. Przyzwyczajaliśmy się do ludzi o  innym kolorze skóry. Wrocław miasto spotkań, czyż nie? Byliśmy zbyt ufni, zbyt otwarci. Zresztą, oni promowali Wrocław w  świecie, mieliśmy coraz więcej turystów. Udany mariaż wrocławsko-koreański, tak nas określano. Mieli wysokie ambicje, weszli do samorządów, potem do rady miejskiej. Od dwóch kadencji Sejmu tworzą silną frakcję koreańską i  mają coraz większy wpływ na podejmowane uchwały. Dwóch jest nawet w  Senacie.

Początkowo zajmowali południową część miasta, osiedlali się w  blokach z  wielkiej płyty. Było ich coraz więcej i  więcej, zdobywali kolejne dzielnice, kolejne osiedla. W  końcu okazało się, że stanowią ponad połowę populacji Wrocławia.

– A  wrocławianie? Co na to wszystko Polacy?

Marcin skrzywił się. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać do pracy za granicę. Nic ich tu nie trzymało, politycy ciągle straszyli, pracy nie było. Wyjechały przynajmniej dwa pokolenia. Zresztą Koreańczycy skwapliwie przejmowali każde, nawet najmniej płatne, zajęcie. I  nigdy nie rezygnowali, nie szukali nowego. Kto się ustawił za granicą, nie miał do czego wracać. Zresztą, sam to najlepiej wiesz. Dziwię się, że wysłali cię akurat tutaj. Nie ma śladu ani po Polakach, ani po Niemcach, ani po Czechach. To miasto nie ma już swojej tożsamości. Nie ma w  nim zlepku kultur. Jest monolitem, czystym, bez wyrazu, monolitem. Mam kaca moralnego, bo na wypieraniu kultur zrobiłem światową karierę. Płacą mi masę pieniędzy za wykłady gościnne i  każdą kolejną książkę. Zresztą, jestem najmłodszym profesorem w  historii Uniwersytetu.

– Wrocławskiego?

– Kiedyś Wrocławskiego, teraz – Marcin zająknął się – teraz nazywa się to cudo Uniwersytet Korei w  Europie. Co z  tego, że mam komplet studentów na każdym wykładzie, jeśli wlepiają się we mnie same skośne oczy? Biali studenci są ginącym gatunkiem.

– A  co z  budynkami? Czemu je ruszali? Co na to konserwatorzy zabytków?

– Nie ma już kogoś takiego jak konserwator zabytków. Ostatni zmarł w  2015 roku. A  potem Rada Miejska, już w  koreańskim składzie przegłosowała bezzasadność takiego stanowiska. Po koniec 2016 roku zaczęto wyburzać wszystkie bloki z  wielkiej płyty. Pamiętam dokładnie, bo przychodzili do instytutu po przedwojenne mapy i  zdjęcia. Łudziliśmy się, że chcą odtworzyć niemiecką zabudowę miasta – ciągi kamienic, place, pasy zieleni wzdłuż ulic. Do dziś zachodzę w  głowę – po co im były te zdjęcia? Na pewno ich nie wykorzystali przy stawianiu wieżowców. Potem zabrali się za kamienice i  resztę.

– A  rynek? Ostrów Tumski?

Marcin pokręcił głową – pod przykrywką renowacji i  gruntownego remontu zamknęli obszar najpierw Ostrowa, potem Rynku. Po dwóch latach było uroczyste otwarcie. Ostrów to teraz miejsce rekreacji i  niedzielnych spacerów. Znajduje się tam główny ośrodek taekwondo. Można ćwiczyć przez cały dzień. Jest też kilka basenów, siłownia, boisko do piłki nożnej.

– A  rynek? – ścierpła mi skóra, ale musiałem spytać.

– Rynek został, ale jest całkowicie przebudowany. Ratusz nadal jest siedzibą władz miasta, jednak jest to supernowoczesny, całkowicie przeszklony budynek. Od strony dawnego Muzeum Miejskiego stoi mała miniatura dawnego Ratusza.

– Pamiętam ją. Postawili model dla niewidomych. Żeby dotykowo mogli poznać budynek.

– Zapomnij o  dotykaniu. Stoi za grubym szkłem, dwadzieścia cztery godziny na dobę pilnuje go warta honorowa Żołnierzy Polskich. To jest największy zaszczyt, być w  Kompanii Honorowej i  stać przy ratuszu! – Marcin roześmiał się krótko.

– Nie chce mi się w  to wierzyć. Jak mogliście na to pozwolić?

 Marcin obruszył się:

– Trzeba było wrócić i  bronić miasta przed obcymi. Każdy przyjeżdża i  jest oburzony. Ja przynajmniej robiłem zdjęcia. Zresztą, popatrz na to z  drugiej strony. Nareszcie we Wrocławiu jest czysto. Mamy równe chodniki. Nie ma korków, tramwaje jeżdżą punktualnie. Nie ma gołębi i  bezdomnych psów. Wszystkie zostały zjedzone. Musieliśmy przyjąć kilka ich zasad – nie wolno upijać się, przeklinać na ulicach, żuć gumy. Na jednego mieszkańca przypada nie więcej niż dwadzieścia metrów kwadratowych mieszkania. Zalecają, by poruszać się komunikacją miejską. Oprócz ciasnoty same plusy.

– Muszę się napić. Masz alkohol?

– Mam jedno piwo. Możemy wypić na pół. Następne kupię dopiero w  przyszłym miesiącu, mam limit. W  przeszłości kilka razy wracałem wstawiony do domu, spisali mnie. Teraz przysługuje mi jedno piwo na tydzień.

– Nikt Ci nie sprzeda więcej?

– Czytniki linii papilarnych zastąpiły kartę kredytową, kartę zdrowotną, kartoteki policyjne, wszystko. Sprzedawca może sprzedać tylko tyle alkoholu, ile wyznacza limit. Swoją drogą, musimy dziś pójść na policję, nie mają odcisku twojego palca. Zarządca sprawdził.

---

Wyszedłem się przejść, choć Marcin mnie przestrzegał. Obawiał się, że przeżyję zbyt wielki szok. Żebym nie miał problemu z  powrotem, przyczepił mi do przegubu bransoletkę GPS. Wystarczyło, żeby przeciągnął kciukiem po czytniku – komputer wpisał jego adres jako miejsce powrotu. Mimo to Marcin nie zostawił mnie samego, jego obawa przed administracją była zbyt wielka. Poszliśmy razem na komisariat, na Rydgiera. Mijaliśmy znajome budynki, Marcin tłumaczył, że zazwyczaj ekipa budowlana zostawiała samą fasadę, żeby ludzie się przyzwyczaili. Za fasadą budowano nowoczesne wieżowce i  drapacze chmur. Szczęśliwców, którzy mieszkali w  poniemieckich kamienicach, było niewielu. Nad naszymi głowami nieustannie przejeżdżały samochody, nowoczesne tramwaje. Miarowy szum i  drżenie betonowych płyt spowodowały, że rozbolała mnie głowa.

– Przyzwyczaisz się. To nic takiego. Wszyscy na początku narzekają.

– Ktoś nowy tu przyjeżdża? Ludzie chcą się osiedlać? – Byłem zaskoczony.

– Niesamowicie dużo osób codziennie składa wnioski o  zameldowanie, ciągle budują nowe mieszkania, a  potrzeby rosną.

– Ale kto? Co to za ludzie?

– Różnie. Najwięcej jest Koreańczyków, później przyjechali Chińczycy i  Wietnamczycy. Odpowiada im klimat nowoczesnych technologii. Widzą wciąż szanse rozwoju dla siebie.

Rozejrzałem się wokół. Chodnikiem spiesznie przewijało się mnóstwo ludzi. Większość miała skośne oczy. Dopiero teraz łączyłem fakty, przypominałem sobie informacje w  gazetach – o  wyludniających się Chinach, o  koreańskiej inwazji przemysłowej. W  Australii bagatelizowałem problem, wydawało mi się to nieprawdopodobne.

– Masz jakichś znajomych? Spotykasz się z  kimś?

– Tadek, nie mam na nic czasu. Cud, że udało nam się teraz spotkać. Jak tylko wyjedziesz, mam cykl wykładów w  Korei. Zajęcia na uczelni są od rana do wieczora, sześć dni w  tygodniu. Nikt nie marnuje czasu. Dobrze, że centra handlowe otwarte są przez całą dobę, bo nie miałbym czasu nic kupić.

Doszliśmy do komisariatu, policjant o  żółtym kolorze skóry w  polskim mundurze podał mi formularz do wypełnienia, skośnooka policjantka przyłożyła mój kciuk i  zeskanowała linie papilarne. Wszędzie panował porządek i  cisza. Wszyscy beznamiętnie uśmiechali się do siebie, Marcin przestrzegał mnie przed żartami:

– Oni zupełnie nie odbierają naszego poczucia humoru. Bardzo poważnie traktują samych siebie. Będziesz się musiał tłumaczyć, lepiej bądź cicho.

– Nie chciałeś nigdy wyjechać? – Nie mogłem się powstrzymać – wiem, że dobrze zarabiasz, ale nie czujesz się tu intruzem?

– No wiesz! Taka okazja – Marcin był oburzony – to dla mnie życiowa szansa. Całą karierę naukową zrobiłem na tym przemieszaniu kultur. We Wrocławiu nie zdarza się to przecież pierwszy raz. To miasto jest fenomenem na światową skalę. Dopóki mam swoje mieszkanie, mam po co żyć.

– Inne miasta? Poznań? Kraków? Warszawa?

– Nie liczą się – Marcin wydął pogardliwie wargi – tylko Wrocław się teraz liczy. Tu jest największe PKB, ciągniemy cały kraj za sobą. Najwyższe pensje, najnowocześniejszy sprzęt, najlepsze rozwiązania. Kto by chciał to zostawić?

– A  mi przeszkadzały krasnoludki – przypomniałem sobie poprzedni pobyt – i  turyści.

– Krasnoludki? Ciekawe, że o  nich wspominasz. Koreańczykom też się spodobały. Poszerzyli ofertę – mamy sklepy z  ubraniami, rzeczy do domu, meble – na każdym krasnal. Na Bielanach powstał ogromny park rozrywki o  nazwie „Krasnalland”. Legenda trwa!

Zostawiłem Marcina przy placu Macieja. Nazywał się tak samo, choć teraz był kolejnym wybetonowanym ciągiem komunikacyjnym. Po zacisznym skwerze nie zostało śladu. Milczący tłum Koreańczyków zapełniał całą wolną przestrzeń, jednak im bardziej zbliżałem się do Pomorskiej, robiło się coraz więcej miejsca.

Zwolniłem, nie chciałem się po raz kolejny rozczarować. Wszedłem w  Ptasią, potem w  Kurkową, znów wróciłem na targ. Nie wierzyłem, wciąż nie wierzyłem. Ulice trwały, kamienice zapadały się. Ze zwietrzałych murów kruszyły się cegły, chodniki były nierówne, wszędzie śmieci i  szkło. Czas stanął tu w  miejscu, budynki w  ciasnym kręgu wciąż dawały odpór napierającym wieżowcom. Targ na Ptasiej trwał, na chyboczących się stołach, na folii rozciągniętej wprost na ubitej ziemi. Byli tu wszyscy. Wśród ludzi przeciskały się kundle, gołębie dreptały w  poszukiwaniu okruchów. Straganiarki w  nylonowych fartuchach, z  zapalonym papierosem w  kąciku ust zachwalały towar, z  otwartego okna słychać było głośną muzykę. Panował tu znajomy chaos, z  zachwytem wciągałem mieszaninę smrodu i  zapachu warzyw, kwiatów sprzedawanych z  obtłuczonych wiader. Same polskie, powykrzywiane od alkoholu gęby i  ani jednego skośnego oka! Zachciało mi się żyć, wykupiłem od kwiaciarki z  garbem na plecach wszystkie róże i  rozdawałem każdej spotkanej kobiecie. Chodziłem jak pijany, zaglądałem w  bramy, w  podwórka. Nic się nie zmieniło. Mijałem Cyganów, stali jak zwykle na ulicach, dzieci kręciły się po ulicy. Siedzieli w  samochodach, rozmawiali, pochłonięci swoim światem.

Doszedłem w  końcu nad Odrę, po drodze zakupiłem piwo i  nikt mnie nie sprawdzał, żadnych czytników. Normalna kasa fiskalna i  tyle. Przedarłem się przez krzaki, nie byłem sam. Przysiadłem się do najbliżej grupki.

– Witamy! Witamy! Zapraszamy do nas!

Poczułem, jakby czas stanął w  miejscu, jakby nie było zmian, wieżowców rzucających cień na rzekę. Nie wiedziałem, od czego zacząć.

– Nowy? – Facet siedzący najbliżej spojrzał na mnie.

– Nowy. Na kilka dni.

– Szczęściarz. Wszyscy przytaknęli.

– Co się stało z  tym miastem? Jak wam się udało powstrzymać koreańców?

– Jak? – Spojrzeli na mnie z  niedowierzaniem. Powiedzieliśmy, że nie chcemy żadnych zmian. Nie zgodziliśmy się na żaden remont, na żadną budowę.

– Nikt was do niczego nie zmuszał?

– Nie. Oni są w  porządku. My im dajemy spokój, oni nam też.

Przesiedziałem z  chłopakami cały dzień. Kupowałem im piwo i  papierosy. Nie pozwalali robić sobie zdjęć.

– Daj spokój, Tadek, takie mordy będziesz woził do kangurów?

Uparłem się, ale nie byli zachwyceni. Fotografowałem znów te same miejsca, te same kamienice, ulice. Nie przeszkadzało mi to.

---

Marcin rzeczywiście spędzał całe dnie w  pracy, widywaliśmy się wieczorami. Nie podobało mu się, że chodzę na Kurkową:

– Co ty tam możesz znaleźć? Prawdziwy Wrocław jest tutaj. Zawieź do Australii nasz postęp i  nowoczesność, a  nie brud i  rozsypujące się kamienice. Promuj miasto z  dobrej strony!

Zmusił mnie do fotografowania smętnych pozostałości po rynku i  Ostrowie Tulskim. Załatwił sobie dzień wolny i  jeździł ze mną po mieście. Spotkaliśmy się nawet z  urzędnikiem z  działu promocji miasta, przemiły, skośnooki Polak zachwalał przyjazną atmosferę sojuszu wrocławsko-koreańskiego. Dostałem propagandowe ulotki, tabelki i  foldery dla cudzoziemców. Chodziłem po niewiarygodnie czystych i  równych chodnikach. Przemieszczałem się klimatyzowanymi tramwajami. Wjechałem nawet na taras widokowy, żeby zobaczyć „zachwycającą panoramę najbardziej prężnego ośrodka Wschodu w  Europie”. Dzień przed odlotem wróciłem na Kurkową. Osypująca się dzielnica chyliła się ku upadkowi. Podziurawione ściany, zapadłe dachy, okna bez szyb. Trwała na przekór swojemu losowi. Wziąłem na pamiątkę kawałek cegły, ściskałem w  ręku jak talizman, a  w głowie natrętnie kołatała mi się stara piosenka Maryli Rodowicz o  zielonym kamieniu na podróż.

W samolocie układałem reportaż w  całość, o  przedziwnej diasporze zwykłych ludzi w  stechnicyzowanym mieście. Pisałem wbrew sobie, bo chciałem ukryć przed światem oazę normalności, chciałem ukryć przed Koreańczykami prawdę o  najpiękniejszym zakątku Wrocławia. Kiedy zrzuciłem zdjęcia na komputer, napisałem reportaż jeszcze raz. Żadne ze zdjęć zrobionych na Kurkowej nie wyszło. Zostały mi tylko dumne budynki ze szkła i  stali, rozległe place i  wystrzyżona zieleń. Zrobiłem reportaż o  bezdusznym mieście, gdzie wystarczy przestrzegać kilku, jasno określonych zasad, żeby być szczęśliwym.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, 40 razy Wrocław, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...