27.05.2021

Nowy Napis Co Tydzień #102 / Dla Włóczykija

W końcu dostał pracownię od miasta, całkiem niedaleko swojego mieszkania. Poszedł tam zaraz, jak tylko dali mu klucze. Ostatnie piętro w starej kamienicy. Brzydka, zaniedbana ulica, pełna niedopałków i dziur w murze. W bramie śmierdziało wilgocią, piwnicą i starymi ziemniakami. Brama z wyrwanym domofonem, bez klamki, otwierała się z trudem. Stare, wytarte, drewniane schody przeskakiwał po kilka stopni, żeby dotrzeć tam jak najszybciej! Mijał na każdym piętrze po cztery mieszkania – stare, nowe drzwi, wymyślne zamki, zwykłe „yeti”. Z toalety na półpiętrze wyszła starsza kobieta, udając, że go nie widzi. Na czwartym piętrze zwolnił, tempo było zabójcze. Z obrzydzeniem dotykał wyślizganej poręczy. Stanął na chwilę w oknie, żeby uspokoić oddech. Stare podwórko, kontener na śmieci, beton. Pod trzepakiem rozgrzebany polonez, właściciel pochylony nad maską. Przy nim regularna impreza, wesołe chłopaki. Usłyszał stukot obcasów, odwrócił się. Minęła go mocno wymalowana dwudziestolatka o wyzywającym spojrzeniu. Nie przestawała rozmawiać przez komórkę. Zza drzwi słychać było szczekanie psa. Powoli, stopień po stopniu pokonał ostatni podest. Trzymał w ręce gorące już klucze. Niespiesznie otworzył drzwi.

Nieduże pomieszczenie, może czterdzieści metrów – ocenił na oko. Ściany wymalowane wałkiem malarskim. Brudne okna, gruz na podłodze. Pośrodku stało jedno, kulawe krzesło.

Nieokreślony zapach dawno niewietrzonego mieszkania. Dobre światło – ocenił w myślach. Dwa duże okna ponad dachami kamienic. Latem może być gorąco.

Bardzo się cieszył. Długo czekał na przydział pracowni. Już prawie stracił nadzieję, że coś z tego podania złożonego w Urzędzie Miasta będzie. Stos dokumentów, na który odłożyła jego papiery urzędniczka, był imponujący. Starał się o tym nie myśleć, pracował w domu, czasem udawało się wkręcić do pracowni na ASP. Potrzebował miejsca do malowania. Chciał, żeby nic go nie rozpraszało, żeby nie musiał za każdym razem składać farb i pędzli do torby, chować skończonych prac za szafę. Chciał zająć jakąś przestrzeń wyłącznie na swoją pasję.

Od jakiegoś czasu odkładał w głowie pomysły, malował tylko to, co w warunkach domowych łatwo wychodziło. Brakowało mu nieograniczonych możliwości, które miał na studiach – kiedy ani forma, ani gabaryty pracy nie stanowiły przeszkód. Mógł realizować najbardziej fantastyczne i czasochłonne pomysły, nikt go z tego nie rozliczał. Od niego zależało, w którą stronę pójdzie wyobraźnia. Teraz właściwie też mógł tak pracować. Ale ograniczał go brak swojego miejsca, gdzie w spokoju mógłby rozłożyć pracę na swoje tempo.

Już wiedział, co chce namalować, obraz był gotowy. W myślach widział jego zarys. Zamykał oczy i prawie go miał. Wiedział, co musi robić, żeby uzyskać efekt, o jaki mu chodzi. Czasem mu się śnił, czasem przypominało o nim podobne, przypadkowo zauważone zestawienie kolorów. Ten zarys mu wystarczał, nadmierne wyobrażanie szczegółów mogło zatrzeć efekt końcowy. Najważniejsze było, że go miał w głowie. Nie chciał go spłoszyć, zbyt natarczywą pracą i oczekiwaniem. Ten właściwy moment miał nadejść i spokojnie czekał, kiedy malowanie stanie się możliwe.

Kilka tygodni pracował od rana do nocy, doprowadzając pracownię do stanu używalności. Znosił gruz z szóstego piętra, zdzierał farby, wymieniał deski w podłodze. Ta praca sprawiała mu przyjemność. Walczył z lenistwem, z bólem mięśni i kręgosłupa.

Pomalował ściany i umył okna. Jeszcze nic tam nie przyniósł, jeszcze nic tam nie stworzył. Nie mógł spać ze zmęczenia, śniła mu się jego pierwsza przestrzeń. Zdarł skórę z obu dłoni, w nocy bolało go całe ciało.

Przyszedł w końcu poranek, w którym nic nie musiał robić. Pracownia była odmalowana, czysta i świeża. Mógł zacząć pracę. Ale podobała mu się ta pustka, napawał się pustą przestrzenią. Przychodził tam, stawał w progu i zamykał z powrotem drzwi na klucz. Nie chciał zaburzyć tego spokoju. Czasem kładł się na gładkiej podłodze i zamykał oczy. Wsłuchiwał się w wytłumiony ruch uliczny, słuchał, jak gołębie drepcą po dachu. Kiedyś zasnął i obudził go szum deszczu. Wtedy nawet otworzył okno, ale z powrotem położył się na ziemi i patrzył na krople. Miał świadomość, że niebawem zajmie się malowaniem. Przedłużał oczekiwanie dla przyjemności późniejszej pracy. To jego pracownia, po raz pierwszy w życiu mógł pracować na swoich warunkach.

Czuł, jak wraca do równowagi, układały mu się kolory w głowie. Biel ścian pozwalała na poukładanie pomysłów. Nic go nie rozpraszało. Czuł, jak powietrze w pracowni nasiąka nim, jego osobą. Czuł, że nabiera zapachu. Zamykał oczy, oddychał głęboko. Powietrze przepływało przez niego, żadna myśl, żaden niepokój nie przytłaczały swobody.

Powoli przynosił do pracowni swoje obrazy, niedokończone rysunki, szkice. Segregował je, składał pod ścianę. Nie chciał niczego popędzać, nie chciał spłoszyć nastroju.

Przeciągał moment, wrażenia powracały do niego – naciąganie płótna na blejtram, podmalówka, nakładanie farby na paletę. Odczuwał wszystkimi zmysłami przyjemność z takiej pracy. Prawie wydawało mu się, że maluje.

Tak bardzo chciał, żeby ten pierwszy obraz był jak święto. Nie musiał być idealny, ale chciał osiągnąć nastrój pełnego skupienia. Nie ważne było to, co działo się wokół. Bardziej potrzebował harmonii w sobie. Czekał, cały czas czekał na ten pierwszy impuls, który wyzwoli uśpioną energię. Zawsze tak się działo. Mógł pracować codziennie, malować od rana do nocy. Albo nic nie robić przez cały miesiąc. Zajmować się zupełnie czymś innym. Nadchodził taki dzień, kiedy wiedział, że musi stanąć przed sztalugą. Potrzeba tak silna, że nic nie mogło jej stłumić. Czuł, że jest ściśle połączony z pędzlem, płótnem. Niczego więcej nie potrzebował, takie tworzenie lubił najbardziej.

Ale nic się nie pojawiało. Żaden impuls nie zmieniał jego świadomości. Powoli przygotował blejtram, dokupił brakujące farby. Jeszcze raz wyczyścił paletę. Każdego dnia przychodził do pracowni, licząc, że może w drodze albo już na miejscu poczuje się dobrze. Nic się jednak nie zmieniało. Wciąż czuł się tak samo, bez żadnej iskry, wypalony.

Próbował coś robić, szkicował, ale żaden rysunek nie wydał mu się dobry. Chciał czegoś innego. Tracił energię i chęć do pracy. Jego wymarzony obraz stawał się nierealny. Coraz rzadziej udawało mu się go przywołać.

Pracownia wydawała mu się chłodna, bezosobowa. Spędzał w niej mnóstwo czasu, wieczorami wydawało mu się, że oswoił miejsce. Wciąż nienasycona przestrzeń wysysała z niego energię. Biel ścian nie zachwycała go już, niedostępna nie pozwalała poczuć się dobrze. Kiedyś nawet, w przypływie wściekłości, chciał wylać na ściany wszystkie swoje farby, wetrzeć je, zniszczyć. Czuł, że nic by to nie zmieniło, że ta pustka go nie potrzebuje.

Wydawało mu się, że ciągle coś mu przeszkadza, rozprasza go. Już wcześniej zdarzały mu się takie stany, nie mógł się skupić, ciągle dzwonił telefon albo natrętna myśl powracała, wytrącając go z równowagi. But nagle zaczynał nieznośnie uwierać albo czuł ciągle natrętny zapach nieświeżego swetra. Herbata rozlewała się z kubka, cukier zasypywał pół stołu. Miał wrażenie, że ma za dużo ciała, że nie panuje nad swoimi ruchami. Każdy nerw miał podrażniony, słyszał pulsowanie krwi w żyłach, szum w uszach. Ciągle coś go swędziało, drapał się i nie odczuwał ulgi.

Znów pojawiał się ten stan, nie wiadomo skąd. Może ze zmęczenia, z ciągłego chodzenia po schodach? Już wiedział, że będzie, więc rozbierał się ze wszystkich ubrań, stawał przed sztalugami w samych dżinsach, na bosaka. Im mniej bodźców, tym lepiej. Starał się uspokoić swoje ciało, swoje emocje. Wyciszał się, ale znów farby stawiały opór, z trudem wyciskał je na paletę. Pędzle wymykały mu się z rąk, spadały, znacząc podłogę kropeczkami kolorów. Siadał bez ruchu, zziębnięty i z wciąż przyspieszonym oddechem. Nie panował nad tym.

Próbował na różne sposoby, przychodził przed świtem, siedział do południa bez ruchu, wpatrzony w zmieniające się niebo. Czasem dopiero wieczorem zamykał za sobą drzwi, skulony w bezsensie swoich poczynań. Przestał oczekiwać zmiany, trwał w przeświadczeniu, że musi przetrzymać. Nie odczuwał już uniesień ani zachwytów. Zobojętniał na światło słoneczne, nie raziła go biel płótna. Nie chciał się poddać, swoją codzienną obecnością walczył o przetrwanie.

Przyszedł tam kiedyś w nocy. Kiedy już wszedł w ulicę Oleśnicką, zaczął żałować swojej decyzji. Ledwie żarzące się latarnie, przenikliwy wiatr przeszkadzał w poruszaniu się. Po bramach grupki pijaków, gdzieś głośna muzyka. I wrzask bitej kobiety. Twarze nieruchome za firankami zamkniętych okien, policyjny kogut.

Do tej pory myślał, że powinien tu przyjść, teraz z każdym pokonanym stopniem schodów coraz mniej był tego pewien. Na półpiętrze minął pospiesznie ubierającą się parę, chłopak spojrzał na niego z nienawiścią i rzucił w jego stronę kilka przekleństw. Dziewczyna dopięła spodnie i malowała usta, patrząc na niego wyzywająco. Zza drzwi na drugim piętrze słychać było pijacką awanturę, trzask rozbitego szkła, okropny pisk i płacz. Na piątym do kibla ustawiła się cała kolejka. Gruby facet w rozpiętej koszuli, starsza pani w szlafroczku i młoda dziewczyna w okularach, która dla niepoznaki wzięła ze sobą książkę. Siedziała na schodach i udawała, że czyta. W ciszy odprowadzili go wzrokiem i porozumiewawczo chrząknęli do siebie, choć wcześniej udawali, że się nie widzą.

Dotarł na szóste piętro i usiadł na szczycie schodów. Bał się trochę otworzyć drzwi i zmierzyć znów z tym samym uczuciem osamotnienia i klęski. Patrzył przez okno na pomarańczowe od świateł chmury przeganiane przez wiatr. Zastanawiał się, czy to jeszcze ma sens, czy może powinien zająć się czymś innym.

Poczuł wtedy, że stracił ten obraz. Poczucie straty paradoksalnie go wzmocniło. Myśli wróciły na swoje miejsce, zaczął spokojnie oddychać. Przymknął oczy, poczuł spokój. Nawet nie zajrzał do pracowni, wstał i powoli zszedł po schodach.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Dla Włóczykija, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 102

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...