01.06.2021

Bezmiar do wynajęcia

Wychowałam się na Górnym Śląsku. Moja babka ze strony mamy należała do ostatniego pokolenia chopionek, kobiet, które nosiły się po śląsku. Głowę przykrywała merynkąmerynka – haftowana chustka.[1], miała ich wiele na każdą okazję, a najładniejszą zawiązywała pod brodą w  niedzielę, przed wyjściem do Kościoła. Nosiła koszule, na które zakładała kaftan z bufiastymi rękawami i kiecki do samej ziemi przepasane zopaskązopaska – ręcznie haftowany fartuch.[2].

Kuchnia babki była typowo śląska. W niedzielę obowiązkowo rolady wołowe i kluski śląskie z modrą kapustą, ale i kołocze z  ciasta drożdżowego. Przepastny byfyjbyfyj – kredens.[3]skrywał bombonybombony – cukierki czekoladowe.[4] dla wnuków, a w spiżarce zawsze czekały na nas butelki z rześką oranżadą.

W domu u babki rozmawiało się gwarą, której bogactwo przejawiało się w niesłychanym słowotwórstwie i różnorodności. Śląskie słowa mają o wiele więcej znaczeń, mienią się bogactwem dziwnie brzmiących treści. Ślązacy są niezwykle kreatywni w rozwijaniu gwary na własny użytek, a takie krojcokikrojcok – człowiek, który tylko w  połowie jest Ślązakiem.[5]jak ja muszą nauczyć się czytania pomiędzy wierszami. Do dzisiaj pamiętam mnóstwo przyśpiewek i piosenek, powtarzam wierszyki i powiedzonka. Przyzwyczaiłam się, że każdy nosi swoje własne niepowtarzalne imię – Dominik jest Dominem, Agnieszka – Nesią, a Barbara Bazią.

Czasem i dwa języki to było za mało. Babka wplatała w rozmowę niemieckie przysłowia, nie bacząc na to, że ja w przeciwieństwie do niej jestem zanurzona tylko we dwóch, a nie w trzech językach. Uświadomiła sobie o wiele za późno, że mogła mówić do mnie tylko po niemiecku. Spędzałam z nią tak dużo czasu, że osłuchałabym się przynajmniej z brzmieniem tego języka. Niestety, dopiero teraz odkrywam korzenie gwary śląskiej w języku niemieckim. Otaczała mnie różnorodność folkloru, tradycji i zwyczajów. Cała ta mnogość była czymś absolutnie zwyczajnym, co przynależało do śląskiej kultury – łącznie z tym, czego nie można było zobaczyć, trzeba było uwierzyć na słowo. Dom babki pełen był stworów, kryjących się od piwnicy aż po dach. Od najmłodszych lat moja podświadomość była karmiona opowieściami o fantastycznych wydarzeniach, w których główną rolę odgrywały nadprzyrodzone postaci. Najczęściej pojawiał się utopiec. Czyhał na nieostrożnych podróżnych w pobliżu mostu i tylko czekał, aby ich wciągnąć w toń. Babka opowiadała też o światełkach na mokradłach, które zwodziły ludzi i nie pozwalały do domu wrócić. Lasy i pola, łąki i zagajniki – wszędzie roiło się od dziwnych stworzeń i miejsc noszących oryginalne nazwy. W jednej małej wiosce mieścił się Nojland, Mojscok, Ślepioty, Ameryka, Dworzysko i Jedlina. Rzeczywistość można było oswoić, zamykając ją w słowach. Wystarczyło nadać jej kontekst i śląskie znaczenie.

 

Po dwunastu latach przenieśliśmy się na Dolny Śląsk, gdzie zamieszkaliśmy pomiędzy ludźmi z Kresów. Nie potrafiliśmy zrozumieć ich tęsknot, nie potrafiliśmy pojąć ich żalu. Nie ciągnęło nas do Lwowa, bo nasza Mała Ojczyzna została tuż za rogiem. Nie zmieniliśmy nawet regionu, choć szybko okazało się, jak bardzo Dolny Śląsk różni się od Górnego. Podróż pomiędzy tymi dwoma krainami wciąż jest przejściem do innej rzeczywistości.

Wtedy tego nie wiedziałam. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Dolny Śląsk to Ziemia Niczyja, obszar wyrwany z kontekstu. Dolnoślązaków łączy wspólny mianownik skomplikowanych losów i pogmatwanej przeszłości, jednak na dobre dzieli nas brak pamięci zbiorowej. Każdy przywiózł ze sobą swoje własne strachy i archetypiczne lęki, które z czasem rozpłynęły się w niebycie. Żyjemy w pustej przestrzeni, pozbawieni wspólnego mianownika, zachwytów i grozy wykreowanej przez dawne pokolenia. Dolnośląskie lasy i pola, góry i doliny są puste, wymiecione ze strzyg i upiorów, wolne od zwid i skojarzeń, którymi można by karmić wyobraźnię.

Brakuje nam skał z odbitymi czarcimi kopytami, rozstajnych dróg, na których straszą wisielcy. Rzeki są wolne od wodnic i nikogo nie zwiodą na manowce zwodnice.

Zachwycamy się dolnośląską przyrodą całkiem na nowo, bez szukania kontekstu dla pokoleń Dolnoślązaków, dla których była źródłem równie głębokich wzruszeń. Piszemy o niej, uwieczniamy na obrazach i fotografiach Ziemię na nowo Odkrytą.

Dziś tak samo jak moja babka – kiszę ogórki w bunclokubunclok – naczynie z  kamionki z  miasta Bunzlau (dziś Bolesławiec).[6] z kamionki bolesławieckiej. Automatycznie powtarzam pewne wyuczone, zakorzenione w tradycji czynności. A jednocześnie myślę, że mieszkam w regionie pozbawionym podświadomej pamięci. Pewnie dlatego nie brakuje tu autorów fantasy i science fiction. Na takim ugorze można poszaleć, bez żadnych ograniczeń zaludnić światy rzeczywiste i te wymyślone. Niczym przed epoką Disney’a, który zawładnął światem animacji, my – Dolnoślązacy możemy zaludnić nasz region potworami i stworami, jakie tylko podsunie nam nasza wyobraźnia.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Bezmiar do wynajęcia, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...