Bitwa morska
Sen nie powiedział mi nic o pogodzie, Kierunku wiatru, porze roku i dnia.
Było ciemno – przedświt albo przedmrok.
Cecil Scott Forester, ten wspaniały łgarz,
Zagnieździł się we śnie jak na salingu fokmasztu.
Nie widział stamtąd ziemi, ale wspominał Conrada,
Zanim ten się urodził: wszystko było
Mgłą rosnącą z fal i chmur. Jakby się zalęgało
Jądro ciemności.
Grzmiało od wód. Bolały poranione maszty,
Poprute żagle. Poszedł już na dno jakiś drobiazg morski,
Slup, albo korweta. Dym pochłonął horyzont,
Nie majaczyły na nim płynące z odsieczą
Flotylle Nelsona i Iwaszkiewicza,
Różewicza i Cornwalisa. Zabrakło ratunku
Dla płyt miedzianych i ludzi. Wszystko
Przepadało bezpowrotnie w topieli.
Na trójpokładowcach kolejno opuszczali swoje flagi
Komodorzy spod znaku Raka: Gąsior (gardło),
Andrzej (prostata), Górka (wątroba), Tadeusz (kości).
Ginęły wraz z nimi zaszczytne ordery Flaszki i Golonki,
Mapy z mieliznami lirycznych sentymentów, polemik
I rafami manifestów programowych.
‒ Dobry, stary Horny! – krzyczeli obok mnie umierający marynarze.
Kłaniałem się szpadą w martwiejącej ręce. Poczciwi głupcy –
Kochałem ich na swój sposób. ‒ Och, dość tego – mruczałem –
Na litość boską! I rzeczywiście. Tonęliśmy.
Działa biły z coraz większej oddali, cichł łopot żagli
I śpiew takielunku. Pod wodą myślałem o tym,
Jak pięknie będą wyglądały wzmianka w „Naval Chronicle”
I oszczędny nekrolog w „Gazecie Wyborczej”.
Sierpień, 2017
Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.