27.07.2021

Brzózka i mistrzowie

Tamten wciąż się zbliżał i bynajmniej nie próbował tego ukrywać, sądząc po ciężkim człapaniu konia i lżejszym dreptaniu drugiego bydlęcia, pewnie jakiejś jucznej chabety. Mimo że Glotzkiemu bardzo się nie chciało wstawać, bo popołudniowe słoneczko grzało jak miło, a on po dobrym popasie i kwarcie reńskiego czuł w swym grzesznym cielsku rozkoszne rozleniwienie, na wszelki wypadek sprawdził, macając w trawie, czy kusza leży dość blisko i czy jakby co, to zdąży po nią sięgnąć. Nie słyszał co prawda, aby w okolicy kręcili się jacyś wybitniejsi zbójowie, od czasu rozbicia bandy Brzózki w ogóle uspokoiło się w całym księstwie, tym niemniej strzeżonego Bozia strzegła. On, który sprawił już tylu penitentów – z których wielu nie mogło mu wybaczyć tych paru głupich połamanych rąk i nóg lubo też odjętego języka czy ucha – wiedział, co to znaczy mieć się na baczności.

Człapanie ucichło i poczuł na twarzy chłód – tam na gościńcu musiał być istny wielkolud, skoro jego cień docierał aż na szczyt wzgórza, na którym urządził sobie popas; co prawda wzgórek nie był nadto wysoki, za to porośnięty kępką świerczków wcale już dorodnych, emanujących przyjemnym chłodkiem i świeżym zapachem lasu.

– He, he, niech mię kaci, a któż to, jeśli nie nasz wielmożny Jaycenty Glotzki, zawołany mistrz z Breslau, poważany na całym Szląsku i w Wielkiej Polsce oprawca wszelkiej niegodziwej hołoty, tudzież znawca dobrych trunków, wybredny smakosz i czciciel wdzięków niewieścich. Zaiste, prędzej bym się na tej zapomnianej nawet przez diabła ścieżynie spodziewał Kościeja niźli waszmości!

Uniósł niechętnie prawą powiekę – no tak, nie mogło być żadnych wątpliwości: naprzeciwko niego szczerzył się w radosnym uśmiechu mistrz, u którego przed laty terminował, poznając pierwsze rudymenta katowskiego rzemiosła. Nie mógł na niego narzekać, sporo się nauczył, a i termin nie był nadto ciężki, jeśli nie liczyć tego ciągłego latania do gospody pod garniec chłodnego pilzneńskiego.

– Witam was, cny Marcusie Rejmusie z Mysłowa, którego imię zna cała Mała Polska, nie wspominając o Czerwonej Rusi czy Górnych Węgrach, mistrzu mej nieodwołalnie minionej – tu westchnął nostalgicznie – a jakże błogiej młodości. A dokąd to dobre bogi prowadzą, jeśli można wiedzieć, mój drogi konfratrze?

Wielkolud uśmiechnął się jeszcze szerzej spoza swej nad wyraz obfitej, jadowicie rudej brody, wzbudzającej tyle przestrachu u penitentów, i to nim jeszcze mistrz Marcus zdążył ich potraktować rozpalonymi szczypcami. Glotzki zauważył z nostalgią, że końcówki wąsów mu opadły i posiwiały, a i sterczące spod futrzanej czapy włosy wyglądały na mocno przerzedzone. Tym niemniej postrzegał u swego niegdysiejszego mistrza wcale czerstwe oblicze, a i to, jak zwinnie zeskoczył z grzbietu swej rosłej nad podziw szkapy, ani chybi krzyżówki rycerskiego rumaka z pociągowym perszeronem, dowodziło niezbicie, że wcale mu nie zbywa na zwinności i krzepie, tak bardzo potrzebnym w ich niełatwym zawodzie.

– Dziwna to historia, warta zacnego kufla, zawszeć pomocnego, by przydać żwawości opowieści – odparł Marcus, kierując się w stronę jucznego muła. Glotzki bez specjalnego zdziwienia zauważył, że bagaż mistrza składa się głównie z dwóch zacnych beczułek z kurkami, obijających boki nieszczęsnego bydlęcia, które pewnie wolałoby dźwigać coś lżejszego. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – Marcus, znany ze swego ludzkiego podejścia do wszelkich żywych istot (poza penitentami rzecz jasna), dbał w czasie podróży o równomierny upust z obu beczułek, w związku z tym, im droga wypadała dłuższa, tym brzemię stawało się lżejsze, a i zwierzę raźniej kłusowało.

Rejmus wypakował z wora przytroczonego na grzbiecie juczniaka dwa kufle. Mimo odległości Glotzki poznał, że były to owe słynne podróżne czerpaki Rejmusa, odlane z grubego zielonkawego szkła, okute misternie posrebrzaną blachą, z wdzięcznym wieczkami, przyozdobionymi cudnie odrobionymi figurkami z brązu – na jednym tłusty Bachus spoczywał na pękatej beczułce, na drugim sprośny Satyr dosiadał nimfy o kształtach równie ponętnych i pełnych zarazem, niczym u Grubej Małgośki, z którą kiedyś Glotzki zawarł bliższą znajomość w niezgorszym zamtuzie w Ząbkowicach. Marcus przez dłuższą chwilę napełniał oba kufle, podstawiając naczynia pod kurek, poczem, trzymając je przed sobą, podrałował na wzgórze ku legowisku Glotzkiego, który spoczywał na płaszczu rozścielonym pod największym i zarazem dającym najgodziwszy cień świerkiem. Teraz dopiero ujawniła się cała przydatność owych sprośnych wieczek – mysłowicki mistrz nie uronił ni kropli, mimo że musiał sadzić przez wykroty.

– Jeszcze zimne! – pochwalił Marcus, sadowiąc się obok niego na trawie. – Gdym wczora bawił w gospodzie, kazałem dać piwo do lodziarni, nim wleją do beczułek. A że zrobione z dobrze przeschniętego młodego dębczaka, więc trzymają chłód aż miło, dzionek cały. Sam spróbuj!

Glotzkiego nie trzeba było zachęcać, dzień wypadł ciepły, a on popas uprzyjemnił sobie kwartą reńskiego – więcej wina nie miał i tylko nabrał ochoty. Odemknęli wieczka i zanurzyli wąsy w brązowym płynie; smakowało wcale dobrze, istotnie chłodne, w miarę jeno gęste i nie nadto fuzlowate, a moc miało zacną.

– Hej, tego mi było trzeba na taki gorąc! – zawołał Marcus. Mimo tego nie zdejmował swej futrzanej czapy, pod którą musiał pocić się niemiłosiernie; Glotzki podejrzewał, że z jego czupryną było marniej, niż się na pozór wydawało.

– I mnie tak grzeczny kufelek nie zaszkodzi – odparł. – Widzicie ten koszyk, tam w trawie? Jest tam trochę gomułek wędzonego sera, a i najdziecie w środku kiełbasy z dzika i podpiekanej słoniny… Jam już obiadował, ale wy sobie nie krzywdujcie…

– Ani myślę – zapewnił go Marcus. Kiedy sięgał do kosza, zatrzymał wzrok na napiętej kuszy. – O, Glotzki, czyżbyście się czegoś obawiali?

– No przecie jesteśmy na gościńcu, a nie na mszy – obruszył się zapytany. – Gdzie gościniec, tam i zbóje…

Marcus dobył zza cholewy kozika, oderżnął sobie słuszny kawał słoniny i jął go żuć pracowicie.

– Zbójcy? Tutaj? Jakem popasał w gospodzie, co to ją Żydowin Mordechaj arenduje, tu w tej wsi trzy staje stąd… No przecie byliście tam, bo ta słonina od starej Maciejowej jest, ona ją tak koprem i majerankiem doprawia… Nie mówili wam ludzie tamtejsi, że od zeszłego roku, jak Brzózkę i jej kompanionów pojmano, żaden zbój się w okolicy nie pokazał?

– Mówili, ale ja tam pospólstwu nie wierzę – mruknął i znowu pociągnął słuszny łyk piwa. Zaiste, tego Marcusa musiał nasłać sam Bachus, tak to było dobre. – Raz gadają to, raz owo. A dobra kusza na podorędziu nikomu nie zaszkodziła.

– Słusznie prawicie, nigdy nadto czujnej straży – rzekł jego niegdysiejszy mentor i też z lubością uczęstował się trunkiem.

– Nie rzekliście jednak, po co błądzicie w tej zakazanej okolicy? Wokół tylko bory, do najbliższego miasta dwa dni z okładem, zresztą nie słyszałem, aby we Frybergu potrzebowali mistrza. Mają tam swego Dusioła – tak zwanego, bo pono na początku każdego penitenta lekko poddusza garotą, co ja mam za łatwiznę i prostactwo, ale tamtejszym rajcom do sprawiania drobnych rzezimieszków i czarownic taki partacz najwyraźniej wystarcza.

– O to samo mógłbym i ciebie zapytać, mój były uczniu – zauważył Marcus i uśmiechnął się pod wąsem.

– Ja? Mam we Frybergu interesa – odparł Glotzki, starając się zachować kamienną twarz. – Jadę odebrać dług…

Marcus przyglądał mu się bacznie spod oka i jawnie było widać po jego minie, że nie wierzy mu za grosz, ani praski, ani brandenburski, ani nawet oszukańczy krzyżacki.

– Krętactwa to nigdy was nie mogłem oduczyć, chociaż się do waszej nauki przykładałem jak mało kto – westchnął obłudnie. – Jednakowoż miałem was za lepszego kłamcę, Glotzki. Toż do Fryberga z Breslau dostalibyście się w jeden dzień, puszczając się wodą z jakimbądź kupcem. A tędy jedziecie dokładnie naokoło, tak z piąty dzień wam to zajmuje, lekko licząc. I powiem wam, Glotzki, dlaczego łżecie tak nieudolnie – bo też dostaliście zaproszenie!

– Jakie zaproszenie, konfratrze?

Jego niegdysiejszy mentor sapnął z irytacją, poczem, włożywszy dwa paluchy do gęby, gwizdnął przeciągle. Juczny muł, do tej pory nieśpiesznie pojadający trawę obficie porastającą pobocze gościńca, podniósł raptownie łeb i zerknął, jak się wydało Glotzkiemu, z wyraźną niechęcią w stronę swego pana. Nie ruszył się jednak i z powrotem zaczął skubać trawę. Marcus zgrzytnął zębami, nie na żarty wkurzony.

– Ej, Przewodniak, bieżaj no tu, ty głupi i leniwy bydlaku!

Muł z ociąganiem potruchtał w ich kierunku.

– Dlaczego akurat Przewodniak? To zwierzę nie zasługuje na tak paskudne przezwisko!

– Jak najbardziej zasługuje, ma tak samo wredny charakter jak tamten doctorus imbecilus.

Przewodniak, a ściślej Kundas Olevandus, był swego czasu terminatorem u Rejmusa, wręcz jego akolitą, tak gorliwie spełniał swe żakowskie powinności. Glotzki słyszał tylko o tym, gdyż działo się to już po jego wyzwoleniu na czeladnika i przenosinach do Breslau, gdzie przygotowywał się do egzaminów mistrzowskich… dość że jakiś rok temu doszła doń wieść o tym, iże Marcus i Olevandus poswarzyli się strasznie, podobnoż poszło o jakieś dziewki karczemne, a więcej, jak twierdzili wtajemniczeni, o przechwałki Olevandusa, że dawno już swego mistrza przerósł, i nie tylko jego zresztą. Pono doszło do regularnego na ten temat kuflobicia. Od tego czasu brać katowska dała mu szydercze miano Przewodniaka, że to on jakoby im przewodzi, niby błazeński król w czasie mięsopustu.

– Wiesz, co ten bałwan ostatnio wyczynia? – perorował Marcus, napełniając kufel z pojemnych boków Przewodniaka-muła. – Całkiem rozum stracił, choć nie wiem, czy można utracić coś, czego się właściwie nie miało. Oto, jak ogłosił, stosuje nowy rodzaj tortur, mianowicie męki gadane…

– No to dobrze chyba, przecie gadaniem nikogo zmiękczyć nie można… Na żebry pójdzie jak nic!

– A wcale nie! – prawa beczułka bulgotnęła po raz ostatni i przestała ciec złocistą strugą, ale niezrażony Marcus kopniakiem zmusił Przewodniaka do obrotu i nadstawienia lewego boku. – Najtwardsi penitenci są w stanie wytrzymać może trzy pacierze jego przechwałek o tym, jak to znakomicie potrafi ich sprawić, i w ogóle, jaki to z niego najlepszy kat w całej naszej konfraterni, nie masz lepszego nie tylko w Królestwie Polskim, na Szląsku czy Rusi, a nawet Litwie, Tatarii, ba, w samej Hiperborei jego sławne imię mrozi do szpiku tamtejszych śniegowych ludzi zimna, jak wiadomo, zwyczajnych. Pamiętasz Wielgiego Gregora, głównego zbójnika Brzózki? Sprawiałem go kiedyś, jak go pojmali stróże piotrkowscy trybunalscy. Twardy był, nie powiem, nic nie chciał gadać, mimo żem go i ogniem, i wodą nadmiękczał, a i goleń mu deczko nadkruszyłem. I tak drab się krzepko trzymał, że, kiedym tylko na mgnienie jeno do gospody się kopnął, bo gdańskie przywieźli, wyrwał się moim pomocnikom, jednemu łeb w kuble smoły wrzącej umaczał, drugiemu w rzyć pogrzebacz wetknął, całkiem mi tych pachołków zmarnował, poczem dał drapaka, porwawszy z mojej stajni dwa dobre gniadosze. A jak dorwał się do niego Przewodniak, to jak prawią świadkowie, godzina nie minęła, a Gregor, zawywszy nieludzkim głosem, zerwał pęta i wybiegł z katowni, tocząc pianę z pyska i wzrokiem szalonym dookoła wodząc, jakby nie z człowiekiem miał do czynienia, jeno z samym Lucyperem, któren mu resztki jego zbójeckiej duszy wyssał i wyplunął w najgłębsze czeluście piekieł. I powiem ci, że przedobrzył Przewodniak, i to mocno, bo z owego Gregora pożytku żadnego więcej nie było, brali się do niego inni mistrzowie i indagowali pilnie a fachowo, a on nawet przypiekany żywym ogniem nic o Brzózce i jej kompanii gadać nie chciał, jeno przeklinał po łacinie lubo modlił o zmiłowanie boże nad sobą… W końcu wzięli go braciszkowie zakonni do przytułku dla pomylonych, ufając, że swymi modłami do zmysłów na powrót go przyprowadzą, ale, jak słyszę, nic nie wskórali. Tak to ci Przewodniak penitentów sprawia, hańbiąc naszą zacną katowską profesję i wstyd całej konfraterni przynosząc… bo przeca my do dręczenia ciał powołani jesteśmy, o mózgi zaś troszczy się Święte Oficjum…

Tu ścichł i rozejrzał się dookoła, jakby niepewien, czy w trawie lubo świerczkach nie kryje się jakiś delator, chętny do poszeptania o tym i owym do ucha ojca prowincjała... Glotzki, śmiejąc się w duchu z tej naiwnej obawy, sięgnął po swój kufel.

– Mówiliście coś o jakimś zaproszeniu – przypomniał, kiedy zaspokoił pragnienie. Zajrzał do kosza; ze słoniny zostały jeno smętne okrawki, ale sera ocalało całkiem sporo.

– No właśnie, zaproszenie – mistrz Rejmus wzdrygnął się, jakby strząsał z siebie lepką i obrzydłą sieć pajęczą. – To było dwie niedziele temu, jak do drzwi mej katówki zastukał posłaniec. Twierdził, że przysyła go pewien wielmoża, który na razie z sekretnych przyczyn nie może się ujawnić, z nakazem stawienia się trzy dni po świętym Tomaszu w starej karczmie przy gościńcu między Świdnicą a Frybergiem, trzy staje za wioską Kowałcz…

– Słowa swoje poparł taką oto godną sakiewką – przerwał Glotzki i sięgnął do swej podróżnej torby, wyciągając stamtąd sakiewkę z czarnej, dobrze wyprawionej skóry. Rejmus wybałuszył na nią gały, zaczem wsadził rękę za szeroki pas, opinający jego pokaźny brzuch. Obie sakiewki wyglądały identycznie.

– W środku było trzydzieści bitych legnickich dukatów – ciągnął Glotzki. – Nieoberżniętych, jakby prosto z mennicy.

– Nie inaczej – potwierdził Rejmus. – Tajemniczy wielmoża życzył sobie, abym się stawił w karczmie…

– O nazwie „Runna Leśna”, to może pół staja stąd, całkiem na skraju puszczy – przerwał znowu Glotzki. – A chodzi mu o…

– Sprawienie szczególnie cennego penitenta, dlatego zwraca się do tak zawołanego mistrza jak ja, obiecując, o ile sprawy pójdą po jego myśli…

– W trójnasób wynagrodzić me starania… No to wiemy już wszystko – stwierdził Glotzki.

Przez chwilę milczeli, podejrzliwie taksując się wzrokiem. Rejmus gniewnie targał brodę i widać było, że coś gryzie.

– Nie może to być, Glotzki – rzekł wreszcie – aby to was, mego niegdyś terminatora, za równego mnie poczynano. O tempora, o mores! Jajko ma być mądrzejsze od kury!

Niewdzięczny uczeń wzruszył ramionami, wyraźnie bagatelizując sprawę.

– Nie ja tak głoszę – zauważył. – Takie czcze przechwałki to specjalność Przewodniaka, jeśli chcecie kogo obwiniać. A poza tym to… ja już tam byłem, w tej „Runnie”…

Rejmus, który brał się do zjadliwej repliki, z głośnym klapnięciem zamknął usta.

– I coście tam widzieli? – zapytał po chwili.

– Niewiele, bom w samej karczmie nie był, jeno spojrzałem z daleka… W tej austerii od dawna nikt nie ma arendy, za blisko lasu stoi, ostatniego karczmarza wypłoszyli ludzie Brzózki, kiedy tu grasowali, tak mi przynajmniej w Kowałczu mówili. Alem coś jednak widział, na dziedzińcu kilka koni, wcale niezgorszych, a z komina snuł się dym i… zaprawdę, głowy za to nie dam, ale zdało mi się, że kole studni kręcił się jakby… Przewodniak!

Jego mistrz, który znowu sięgnął po kufel, raptem zachłysnął się i zakrztusił ulubionym swym trunkiem, wypluwając dobrą kwartę na brodę i kaftan roboczy, bez rękawów, z grubej skóry czarno farbowanej, gdyż Rejmus widocznie zaraz po przybyciu do gospody spodziewał się zatrudnienia przy penitencie.

 – Nie może być! – zakrzyknął. Widać było, że zupełnie oklapł na dźwięk przezwiska niegdysiejszego swego akolity. – W czym tu rzecz? O uczciwe katowskie rzemiosło tu chodzi czy mięsopust i błaznowanie Przewodniaka?

– Słusznie rzekliście – odparł Glotzki i czerpnął z kufla oszczędny łyk. – Dlategom bliżej nie podjeżdżał, wolałem tu sobie najpierw w chłodku pomedytować, co mi czynić wypada.

– A może to nie on? – zapytał ożywiony nagłą nadzieją Rejmus. – Może cosik wam się zdawało, hę?

Glotzki pokręcił przecząco głową.

– Też bym chciał, aby to jeno omany jakieś były. Ale kto inny chodzi po tym bożym świecie w czarnym pirogu, obrębionym srebrnymi dzwoneczkami? Możem i pyska wrażego dobrze nie widział, ale to imbecylne dzwonienie dochodziło aż za dobrze, brzęczał tak, aże się zwierz w puszczy płoszył…

– No tak, to może być jeno Przewodniak – powiedział Marcus zrezygnowanym tonem i odstawił kufel z bełczącą się na dnie półkwartą piwa. Musiał być nieźle przybity, bo zdarzało mu się to nader rzadko, aby trunku sobie odmawiał. – I co robimy? Bo te legnickie dukaty, com je wziął na poczet tych oprawin, w większości na beczułki poszły, bo przecie droga tu z Małej Polski daleka…

– Też nie lubię oddawać raz wziętej zaliczki. Myślę, że trza tam jechać i zdać jasno sprawę – albo my i nasze sprawdzone sposoby, albo te męki gadane Przewodniaka... A zaliczki nie oddamy, bośmy się przecie stawili!

– Dobrze gadacie, jako ksiądz na kazaniu – Marcus wstał i zaczął otrzepywać wierzchnią kapotę z łodyżek trawy i świerkowych igiełek. – Na koń tedy... a gdzieś swego wierzchowca podział?

Glotzki machnął ręką za siebie, za gaik świerkowy wskazując, i dmuchnął w świstawkę, która mu u szyi na rzemyku wisiała. Rozległo się donośne rżenie i po lewej, zza niskich świerczków, wychynął kary rumak słusznej krwi, wciąż jeszcze z kępką trawy w pysku. Marcus podziwiał wdzięczne ruchy wierzchowca, który rżąc podbiegł raźno do swego pana i spojrzał mu w oczy z ludzką prawie rozumnością.

– No, niech mnie, Glotzki, taż ten karus ze trzy setki wart, taki gibki i charakterny, z wyglądu sądząc. Nieźle wam się powodzi w tym Breslau!

– Nie narzekam – odparł zagadnięty, ładując na grzbiet rumaka siodło. Dopiął popręgi i pieszczotliwie poklepał rumaka po zadzie, na co ten zareagował donośnym rżeniem. – Ładna bestyja, szlachetna, hiszpańska krew, bo jego ojciec pochodził z Andaluzji…

– Zawsze mówiłem, że wyjdziecie na ludzi, o ile się nie rozpijecie, ku czemu zawsze mieliście inklinacyje…

– I teraz za kołnierz nie wylewam, acz nie przy robocie. Sprawianie penitenta wymaga wszak pewnej ręki i czujnego oka…

Tak sobie przyjacielsko gwarząc, zeszli ze stoku ku gościńcowi, gdzie pasł się olbrzymi wałach Rejmusa, pogryzając rosnące na poboczu chwasty. Marcus uwiązał wodze Przewodniaka do łęku i wgramolił się na siodło, pomstując pod nosem na krzyże, z wiekiem coraz sztywniejsze. Zaczem ruszyli, Marcus i Glotzki obok siebie, gdyż gościniec w tym miejscu był wcale szeroki, za nimi wlókł się muł, chlupocący resztką piwa w lewej beczce. Odgłos ten zupełnie Rejmusa nie cieszył, wręcz przeciwnie.

– Ale w tej gospodzie to nas czym zacnym uczęstują, co? – zatroskał się.

– Na to bym nie liczył, bo ta karczma zdała mi się mocno zapuszczoną, i pewnie nic tam nie masz do picia poza wodą, bo co innego by Przewodniak przy studni robił?

– Głupie żarty was się, Glotzki, trzymają.

– Sami zaraz obaczycie, bo to już niedaleko.

Objechali porośnięte młodniakiem wzgórze, na którym tak sympatycznie popasali, i zobaczyli, że gościniec skręca w lewo i biegnie dalej skrajem puszczy nad wyraz odstręczającej, gęstej, ciemnej i ponurej, Książęcym Lasem zwanej, mimo że władcy tej krainy, książęta świdniccy, nigdy się tu nie zapuszczali, woląc polować bliżej swej siedziby. O jakieś ćwierć stajania zoczyli gospodę – a raczej jakąś chatę zbójnicką, rozłożystą niczym dwór szlachecki, ale krytą strzechą słomianą, sczerniałą bardzo i miejscami już mocno zapadłą; z glinianego komina, tęgo już nadkruszonego, snuła się wątła smużka dymu. Na dziedzińcu, gęsto zielskiem porosłym stało pół tuzina wierzchowców przytroczonych do poidła. Konie leniwie oganiały się od much, rżały i wierzgały, usiłując się kąsać – poza tym nie działo się nic; nie widzieli ni człowieka, ni jakiego domowego zwierzęcia. Marcus ściągnął wodze i stanąwszy w strzemionach, przypatrywał się pilnie obejściu.

– Jaycenty, to mi się nie podoba – zwrócił się do towarzysza. – Coś tu za cicho i spokojnie, nawet jak na opuszczoną karczmę. Gdzież oni się podziali, ci od koni? Popili się i leżą jak porżnięte wieprzki? Tą wodą ze studni? I jeśli jest tam nasz penitent, to powinny być i straże!

– W istocie to dziwne… wiecie co, ja podjadę bliżej i się rozejrzę, a wy tu ostańcie i miejcie z daleka oko na wszystko.

Marcus skinął głową na znak zgody i nadał usilnie wyciągał szyję, próbując coś dojrzeć czy to na dziedzińcu, czy w oknach i odrzwiach karczmy. Ale okna miały szczelnie zamknięte okiennice, o czym Glotzki przekonał się, gdy podjechał bliżej, a i drzwi, porządne podwójne odrzwia okute spiżem, były zawarte na głucho. Ostrożnie wjechał na dziedziniec przez pokrzywioną i wyraźnie ruszoną zębem czasu bramę. Pierwej uważnie przyjrzał się wierzchowcom – suta uprząż wskazywała, że właścicielom wiodło się nie najgorzej, a konie wyglądały na nieźle utrzymane. Powinien się przy nich kręcić pacholik stajenny, aby po napojeniu zadać im obroku, ale w opuszczonej gospodzie trudno się było kogoś takiego spodziewać. Podróżni musieli zatem przybyć bez sług, skoro żaden człek służebny o konie się nie zatroszczył. Trochę go to zastanowiło – czyżby tajemniczy wielmoża, który ich tu wezwał, podróżował bez przynależnej jego stanowi świty?

Później przyjrzał się śladom na dziedzińcu – wysoka trawa została zdeptana przez wiele stóp; niewiele się z tej kotłowaniny dało wyczytać, poza tym, że ślady wiodły do progu zawartych na głucho odrzwi.

Glotzki przez dłuższą chwilę rozglądał się po zapuszczonym gospodarstwie, zastanawiając się, co dalej począć. Wciąż panowała nieprzyjemna cisza, jeśli nie liczyć końskiego parskania i dalekich kwików dobiegających z puszczy. Zupełnie nie wiedział, co ma czynić – zawrócić wierzchowca i pojechać z powrotem na gościniec do czekającego na wieści Marcusa, czy też może zleźć z rumaka i rozejrzeć się dokładniej?

Zwyciężyła druga opcja. No bo co miał powiedzieć Rejmusowi? Że wie tyle, że nic nie wie? Już to nawet słyszał, ten tubalny głos obwieszczający z nietajoną satysfakcją: „Zawsze wiedziałem, Glotzki, żeście jednakowoż bałwan!” Niedoczekanie twoje, mysłowicki tęgoryjcu, pomyślał. Koniecznie coś musiał wyniuchać.

Zlazł z konia i, starając się stąpać jak najciszej, podkradł się pod jedno z okien we frontowej ścianie, nieźle już mchem obrośniętej. Chciwie przywarł do szpary w okiennicy.

Nie zobaczył zbyt wiele – może dlatego, że wewnątrz panował głęboki mrok rozświetlany jedynie samotnym łuczywem, osadzonym na słupie podpierającym powałę w, jak się domyślał, izbie gościnnej. W migotliwym świetle dostrzegł jednak kilkoro postaci, siedzących na długich ławach pod ścianami. Popili się czy posnęli? Nijak nie mógł tego dociec, bo ukazujące się w chybotliwym blasku figury tkwiły w zupełnym bezruchu, jakby gwoździami przybite do siedzisk.

Gwałtownie odskoczył od okna, gdyż posłyszał przeciągłe skrzypnięcie. Odrzwia, przedtem na amen zamknięte, stały teraz rozwarte na oścież, jakby zapraszając do środka strudzonego wędrowca. Glotzkiemu ta nagła chęć wydała się podejrzana – spojrzał z daleka, ale niczego w pogrążonym w mroku wnętrzu nie dojrzał. Poczuł nieprzyjemne mrowienie w okolicy karku – instynkt i doświadczenie podpowiadały mu, że powinien czym prędzej wskoczyć na grzbiet konia i pogalopować z powrotem do Rejmusa.

Z drugiej strony otwarte gościnnie drzwi kusiły – gdyby tak podszedł parę kroków i choć raz zerknął do środka, to przecież nic by się takiego nie stało; jakby co, to zawsze zdąży zrejterować.

Tylko jedno spojrzenie…

***

Ocknął się, czując tępy ból w tyle głowy. Z trudem otworzył oczy i dłuższą chwilę orientował się w najbliższym otoczeniu – siedział na czymś płaskim, twardym i niewygodnym; ani chybi musiał być we wnętrzu karczmy, gdyż znajdował się w nisko sklepionej izbie z zawartymi okiennicami i skąpo oświetlonej łuczywem. Pełgające światełko ledwo co rozjaśniało mrok zalegający w pomieszczeniu. Glotzki niewyraźnie postrzegał te same co i wprzódy postacie nieruchomo zalegające na ławach – miał wrażenie, że zebrani patrzyli na niego, ale nikt się nie odzywał. Pomyślał, że warto by wstać i przedstawić się towarzystwu, więc zebrał się i spróbował podnieść…, ale nie mógł! Jakby go kto przybił do ławy kowalskimi hufnalami!

– Nie tak chybko, Glotzki – usłyszał z prawej tubalny głos, który mógł należeć do jednego tylko na świecie osobnika. – My też chętnie byśmy podeszli złożyć waszmości uszanowanie, kiedy nie poradzim z tyloma konopnymi sznurami.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że ręce ma ściągnięte do tyłu i mocno związane, dodatkowo przełożono mu przez łokcie kawał drąga dla usztywnienia ramion, stopy zaś skrępowano sznurkami gęsto niczym balerony do wędzenia, a na dodatek, na krzyż przez pierś wiążąc, przytroczono go do ławy grubym konopnym powrozem. Dopiero teraz pojął przyczyny dziwacznej nieruchawości spoczywających na ławach postaci – nawet gdyby chcieli, nie mogli posunąć się nawet o ćwierć łokcia. Z trudem obrócił głowę w prawo i, lekko zezując, dostrzegł w mroku nastroszoną brodę i czerwony nos Rejmusa.

– Po kiego licha tu żeś lazł, Glotzki? – zapytał jego były mistrz, nie kryjąc irytacji. – Miałeś się tylko rozejrzeć, suczy synu!

Tak słownie sponiewierany niegdysiejszy uczeń nawet w tej chwili cieszył się, że w izbie było ciemno jak u Negra w rzyci, bo z pewnością poczerwieniał jak piwonia. Taka wpadka w obecności dawnego mentora na pewno nie przysporzy mu mołojeckiej sławy.

– Kalkulowałem, że wcale tu włazić nie będę, jeno zerknę do środka, ale ledwo głowę przez ościeżnicę wsunąłem, jak się całkiem ciemno zrobiło. To pewnikiem wtedy mi przyłożyli.

Rejmus sapnął gniewnie, ale po chwili się uspokoił.

– A wy, mistrzu, co tu robicie? – zapytał Glotzki. – Przecie, jak widzieliście, co mi się przydarzyło, powinniście zawrócić do Kowałcza i wrócić tu przed zmierzchem z wójtem i ludźmi zbrojnymi? Tak wszak uczyniłby człek rozumny…

Nie słyszał, co tam dokładnie mówił mistrz z Mysłowa, ale wyglądało to na mieloną pod nosem wiązankę przekleństw polskich, niemieckich i węgierskich.

– Nie może to być – odezwał się w końcu Rejmus ludzkim głosem – aby rozpowiadano po Polszcze, żem konfratra w opałach zostawił. A po prawdzie tom niewiele widział, bo jakeście stanęli w progu, to zaraz te odrzwia się za wami zawarły, za sprawką chyba szatańską, bom żadnej ręki nie widział. Pomyślałem, że zajdę zbójów od kuchni…

– I co?

– A jak myślisz? Tam też byli.

Glotzki nie potrzebował więcej wyjaśnień. Jeszcze raz obejrzał komnatę, w której ich przetrzymywano. Wyglądała jak każda gościnna izba w przydrożnej karczmie – środek zajmowały wielkie biesiadne stoły, zawalone teraz potłuczonymi skorupami, w rogu widniał wielki komin z rożnem, dawno oczywiście wygasły, na lewo dostrzegał też drzwi wiodące najpewniej do kuchni, skąd niegdyś donoszono gościom misy z parującym jadłem. Tam ktoś być musiał, bo widział w szparze u dołu drzwi poblask ognia ani chybi palonego na dawnym palenisku. To stąd ten dym, pomyślał.

– A wiadomo chociaż, w czyjej mocy jesteśmy? – zapytał.

Jedna z postaci tkwiących do tej pory nieruchomo pod ścianą poruszyła się i pokręciła przecząco głową.

– Tego żaden z nas nie wie, jak też i tego, po co tu zostaliśmy wezwani, bo że nie o sprawianie penitentów tu chodzi, to już chyba wiemy – powiedział nieznajomy chrapliwym głosem, który jednak nie wydawał się Glotzkiemu aż tak bardzo nieznajomy.

– Mistrzu Rejmusie! – zawołał. – Czyżby to był sam…?

– A jakże, nie mylisz się – odparł ze swego kąta Marcus. – Nikt ci to inny jak Andreas z Sapkowic, herbu Rawicz, krwie błękitnej przedstawiciel w naszej katowskiej profesji, mistrz zawołany, jedyny, jak powiada, wśród nas profesjonał, gdyż jednym cięciem topora dwóch naraz penitentów gładko zdekapitować potrafi, co go predestynuje do ścinania wyłącznie ślachciców i księży… Rozumie się, że resztę pospolitactwa zostawia nam, plebejuszom...

– Milcz, chamie, jak szlachcic mówi! – Glotzki nie miał najmniejszej wątpliwości, że ciskający się pod ścianą szlachetka to Sapkowic, jedyny bodaj przedstawiciel stanu panującego w plebejskim na ogół cechu katowskim. Istotnie zasłynął tym, że wymigiwał się od egzekucji i sprawiania penitentów pochodzących ze stanów niższych, powiadając, że ich prostacka jucha śmierdzi gnojem, nie to co krew błękitna, pono woniejąca francuskimi pachnidłami… Z racji owych stanowych różnic Rejmus i Sapkowic nie cierpieli się serdecznie.

– Każdemu z nas naznaczono tu spotkanie w tym samym dniu i każdego znęcono sakiewką ze złotem – kontynuował Sapkowic. – Ktokolwiek wykoncypował tę brzydką krotochwilę, nie jest ci on krwie szlachetnej, gdyż inaczej stanąłby uczciwie na placu, a nie jak zbój, z zasadzki!

– Wasza racja, mistrzu Andrzeju – zauważył osobnik siedzący po prawicy Sapkowica. Trochę pojaśniało, bo dopalające się łuczywo, widać u nasady lepiej nasączone żywicą, mocnej zapłonęło. Człek ten, w kolistym kapeluszu z piórkiem i w kaftanie na niemiecką modłę skrojonym, bardzo chudy, wręcz kościsty, wyróżniał się bladym, nawet ziemistym kolorem skóry. Glotzki gdzieś już spotkał tego człowieka, może na jakimś cechowym konwentyklu, w Nidzicy na przykład… – Nie jest to rzecz poczciwa tak uczonych mężów zwodzić, doktorów Sorbony, uczonych w medycynie i alchemii…

Kiedy tak słuchał tych biadań, nagle pojaśniało mu w głowie. Nie mógł być to nikt inny jeno Albrecht von Zimnitz, zwany Alchemikiem, gdyż penitentów swych, miast uczciwie kołem łamać lubo szydłami żgać, traktował jakimiś miksturami, które po nocach pilnie odmierzał a warzył. Zimnitz tłumaczył przy tym pokrętnie, że uprawia katostwo naukowe, jakie we Francyi oświeceni akademicy wykładają, a na drodze swych doświadczeń pragnie odkryć Uniwersalnego Dręczyciela, ot, z pozoru niewinny proszek, który z jadłem czy wodą penitentowi zadany sprawi mu boleść taką, że w pół pacierza przyzna się do wszystkich przewin swoich, dorzucając na okrasę grzechy przyjaciół, rodziny, a nawet dawno zmarłych przodków. Katowska konfraternia patrzyła na te jego eksperymenta podejrzliwie, bo gdyby mu się nie daj Bóg udało, to mogłoby znaczyć, że władze jurydyczne, miast utrzymywać kosztowne izby tortur, poprzestaną na puzderku z proszkiem Zimnitza. Jednakże, mimo usilnych starań, daleko mu było do spełnienia swych przepowiedni, gdyż penitenci od jego alchemickich dekoktów dostawali najczęściej pomięszania zmysłów lubo sraczki.

Glotzki przyjrzał się innym uwięzionym – obok Zimnitza spoczywał osobnik niezbyt okazały, acz nieźle tłuszczem nabity. Czuprynę miał zmierzwioną, brodę nastroszoną, a wzrok bystry i czujny – wodził nim pilnie po obecnych i widać było, że stara się nie uronić ani słowa, mamrotał nawet pod nosem, jakby usiłując zakonotować w pamięci co ważniejsze kwestie. Glotzki nie spotkał go dotąd, ale wieść o tym dziwaku dotarła do niego już dawno. Andrea Pilippo przybył, jak rozgłaszał, prosto z Italii, gdzie praktykował w najsłynniejszych katowniach Mediolanu i Florencji, nie wspomniawszy o lochach Watykanu. Konfratrzy nazywali go zgryźliwie magister poetus, bo mało kto widział, jak sprawiał penitenta, za to wielu czytało jego traktaty, rozprawiające wierszem o rozmaitych katowskich sposobach i sztuczkach tudzież sławnych mistrzach i egzekucyjach, które to dzieła płodził z wielką systematycznością i rozpowszechniał na jarmarkach, mając z tego, jak niektórzy prawili, grosz przyzwoitszy niż niejeden mistrz ciężko pracujący na swój katowski kołacz. I teraz widać liczył na to, że historyję w karczmie się dziejącą piórem uwieczni i plebsowi do poczytania rzuci.

O ile wyjdziem z tego z gardłami naszymi, pomyślał ponuro Glotzki i jął się przypatrywać kolejnemu towarzyszowi, siedzącemu podle komina. Ten, słusznej postury, o minie nader pewnej siebie i fizjonomii człeka przywykłego do perorowania, odezwał się nie pytany:

– Tak, Glotzki, to ja.

– Ale właściwie kto… – Glotzki poczuł mimowolny wstyd, że nie poznaje tej znakomitości.

– Oślepliście, mistrzu Jaycenty, czy co? Wielmożnego Rafalasa Aleksadrovicziusa z Kowna nie poznajecie! – zawołał Rejmus, nie kryjąc kąśliwości. – Siedzicie w tym Breslau jak koza w wychodku i o bożym świecie nie wiecie, a tu takie persony się w nim rządzą!

Rejmus nie lubił też Aleksandrovicziusa – zresztą, chwilami Glotzki dochodził do wniosku, że jego były mistrz mało kogo już cierpiał w swym towarzystwie, wyjąwszy beczułki pilzneńskiego. Bo i też mało kto się w tej naszej konfraterni lubi – pomyślał i ciężko westchnął. Mówią co prawda, że kruk krukowi oka nie wykole, ale jego kamraci nie tylko oczy, ale wszystkie członki by sobie powyrywali, tak byli zazdrośni o swą sztukę i sławę.

Tę ostatnią Aleksandroviczius zyskał, gdy po powrocie z zamorskich angielskich kolonii, gdzie się u dzikich Indów wprawiał w nowych sposobach na kaźń szybką i przedłużoną, obcymi nowinkami przejęty zaczął głosić, żeby cech katowski rozwiązać, regulacyje wszelkie precz wyrzucić i dopuścić do sprawiania penitentów każdego, komu się katowskiej profesji zechce popróbować. Prawił przy tym coś o wolnym targu i swobodzie posług – które po rozwiązaniu cechu miały potanieć co najmniej dwukrotnie. Nic więc dziwnego, że go towarzystwo przeklęło jako groźnego wolnomyśliciela lubo i wolnomularza, przestrzegając przed nim młódź zwłaszcza, która, jako niedoświadczona, nawykła dawać posłuch wszelkim niebezpiecznym nowinkarzom i fałszywym prorokom.

W każdym razie niezrażony powszechnym potępieniem Aleksandroviczius od swych poglądów nie odstąpił, przeciwnie, zebrał garść wyznawców i jął wespół z nimi świadczyć usługi za wynagrodzenie tak podłe, że najmarniejszy, a szanujący się deko terminator za tak nędzne grosze nie wsadziłby nawet szczypiec do paleniska. Głosił też po konwentyklach cechowych swe bluźniercze idee, domagając się uznania dla swych swobodnych usług.

Obok Rejmusa siedział zaś człeczyna niepozorny, cichy, ubrany w skromną kapotę, o obliczu nad wyraz smętnym. Glotzki znał i jego, był to bowiem promotor krakowskiej katowni, niejaki Hubert Humbertus zwany Wodniakiem, a to z tej przyczyny, że penitentów swych nie chciał za Boga żywego traktować ogniem, prawiąc, że ogień to żywioł Szatanowi przynależny, a prawdziwie boską substancyją, pneumą nieledwie, jest woda, najlepiej źródlana. Poił tedy penitentów swych wodą do upęknięcia, aże schodziła z nich razem z kiszkami. Pono większą grozę budził niż ci mistrzowie, którzy obyczajnie poczynali od próby ognia.

– Kogoś mi tu brakuje – zauważył Glotzki, rozglądając się tak szeroko, jak tylko krępujące go więzy pozwalały. – A gdzie Przewodniak? Gdyby tu był, dawno słyszelibyśmy jego przechwałki.

– A tam, w tym kącie podle drzwi siedzi – objaśnił Rejmus. – A paszczę ma zawartą, bo mu w nią wrazili jego sławny piróg, co oznacza, że nasi prześladowcy – bo mniemam, że musi ich być kilku – doskonale nas znają. A to znaczy, konfratrzy moi, żeśmy w niezgorszych opałach.

Glotzki wytężył wzrok i rzeczywiście, w miejscu wskazanym dostrzegł coś, co zrazu wziął za tobół ze sparciałymi skórami, ale przecie stare skóry nie mogły tak łyskać wściekłym wzrokiem, nie miały też obrzmiałej facjaty wypchanej własnym kapeluszem. Widział nawet jakiś pojedynczy wiszący u ust dzwoneczek, który pobrzękiwał delikatnie, gdy Przewodniak szarpał się w więzach, wyjątkowo solidnych. Ktoś, najwyraźniej znający się na rzeczy, obwiązał go dokładnie i gęsto niczym szynkę mającą iść do gotowania.

Pod przeciwległą ścianą Zimnitz rozmawiał z Sapkowicem.

– Ty też dostałeś w legnickich dukatach prawie nowych? Ale ostatni raz wybijali je sześć lat temu, to niemożliwe, żeby chociaż po części nie były oberżnięte! Kto by je tyle czasu w kufrze trzymał!

Te słowa sprawiły, że w otumanionej mózgownicy Glotzkiego rozbłysło słońce – i kiedy doznał oświecenia, zadygotał ze zgrozy. Rejmus, który musiał usłyszeć jego szczękanie zębami, rzekł ze współczuciem:

– Nie turbujcie się, Glotzki, co ma być, to będzie. Jeszcze nas na męki nie wzięli…

– Ale zaraz wezmą! – jęknął i głośniej zaklekotał szczęką. – Nie wiecie, kto to sześć lat temu napadł na kasę książęcą, i to niedaleko stąd, kole Fryberga? A w kasie owej wieźli legnickie dukaty, które książę Jan zamówił dla swego skarbu? I że jak je porwała, tak ich nigdy nie oddała!

– Brzózka, powiadacie? – odparł Rejmus, nie kryjąc powątpiewania. – Ale przecie zbójniczka owa miesiąc temu z okładem dała ducha w świdnickich lochach. A o jej bandzie nic nie słychać od zimy, wyłapali ich lubo w rozsypkę poszli…

– Tacyście pewni swego, mistrzu Marcusie? – zapytała smukła, odziana w czarną powłóczystą szatę postać, która pojawiła się niespodziewanie w uchylonych drzwiach kuchni. Za nią stało dwóch pachołków w cielistych trykotach, z których jeden, ten po jej prawicy sterczący, wyróżniał się wzrostem i postawą. Glotzki spojrzał w kredowobiałe oblicze Brzózki, w rozognione oczy albinoski, i wrzasnął nieludzkim głosem, po czym omdlał niczym dziewica na widok męża z postawioną słusznie żyłą, która bynajmniej nie była rogiem jednorożca.

***

Tym razem nie czuł bólu, za to wszędzie miał mokro. Przez chwilę pomyślał z paniką, że znajduje się w wodnej katowni Humbertusa, ale nie pojono go, jeno oblewano dość obficie.

– Lejcie i nie żałujcie – usłyszał jadowicie słodki głos Brzózki. – Niech robaczek nie myśli, że mi się omdleniem wykpi od dalszego ciągu.

– Dosyć – jęknął i usiłował obetrzeć twarz, ale ręce wciąż miał związane. Polewający go pachołek, ten mniejszy, obejrzał się na Brzózkę, a ta gestem nakazała mu odstąpić.

Izba odmieniła się nieco od pory, gdy ją ostatnio oglądał. Przede wszystkim została porządnie oświetlona pochodniami wprawionymi w tkwiące na ścianach obsady. Sama Brzózka siedziała teraz na wysokim krześle, tronie nieledwie, ustawionym obok komina, na którym buzował żywo ogień. Największe zmiany postrzegał jednak na stołach; stare skorupy zmieciono na podłogę, na opróżnionych blatach ułożono zaś w wielkim porządku rozmaite katowskie akcesoria. Widział tedy Glotzki cały rząd szczypiec najrozmaitszej wielkości i kształtu, służących do wyrywania paznokci, języka tudzież pomniejszych części ciała jako palce czy jądra, na zimno lub gorąco; obok ułożono kilka szydeł do przebijania członków jako też obcęg zdatnych do gruchotania kości; na osobnym stole spoczywała sławna garota, błyszcząc świeżo wyczyszczona obręczą. Zoczył też hiszpański bucik ze stosikiem klinów zgrabnie naciosanych, tako i niezgorszą kolekcję noży i tasaków, tudzież poręczny pniaczek do ćwiartowania. Nie zbrakło też małego, ruchomego paleniska do pieczenia żywcem na wolnym ogniu, a na osobnym stole spoczywał wynalazek lat ostatnich – aparatus do wykręcania członków, podobny do kołowrotu wmontowanego w zegarowe tryby, którym nie tylko wyciągnąć było można inkryminowany członek, ale i rozkruszyć, i przemielić na papkę; obok zoczył inną zdobycz mechaniki nowoczesnej – aparatus do darcia pasów, złożony z wałków nabijanych na przemian półokrągłymi ostrzami i sprytnie zagiętymi haczykami.

Glotzki gapił się na te instrumenta w niemym zadziwieniu, gdyż tyle ich było, że obdzieliłoby się nimi ze trzy katówki, a jeszcze by deko i na czwartą starczyło. Po co jej tyle tego żelastwa, zachodził w głowę, lecz wnet pojął, że wcale nie chce znać odpowiedzi.

– Dlaczego? Dlaczego ty… – jęknął, zezując na Brzózkę, która przyglądała mu się z uśmiechem, od którego mroził się szpik w kościach.

– Widzisz mnie wśród żywych? – zapytała. – Czyżbyś nie wiedział, że złoto otwiera wszystkie wrota, nawet te wiodące do tamtego świata?

– To sprawka Wielgiego Gregora – sapnął Marcus, wciąż spoczywający na ławie po jego prawicy; pozostali mistrzowie siedzieli tam, gdzie ich przytroczono. Glotzki spojrzał z obawą na wielkoluda, stojącego za krzesłem Brzózki. Olbrzym twarz miał przysłoniętą katowskim kapturem; widać było tylko jego oczy, zimno taksujące powiązanych konfratrów. Glotzki poczuł, że jest mu znowu niedobrze.

– Wieść miałem – ciągnął Rejmus – że Wielgi Gregor dał drapaka od franciszkanów jeszcze przed świętym Polikarpem, widać mu się nie tak mocno pomięszało w głowie od gadania Przewodniaka, jak wprzódy sądzono. Szukali go oczywiście, ale drab jakby zapadł się pod ziemię. Jak widać, nie marnował czasu, odnalazł legnicki skarb i wykupił Brzózkę.

– Nigdy nie wątpiłam w waszą bystrość, mistrzu Marcusie – skinęła z uznaniem Brzózka. – Zaiste, nie trzeba na tym świecie czarów, kiedy można mamić złotem. Nawet więzienny kapelan pokropi za to trumnę z osobą nie tak całkiem jeszcze nieżywą…

– Przeklęte klechy! – zaklął Zimnitz. – Poświęcą nawet diabła, żeby tylko mieć się za co napić!

– Milcz, dojdziemy i do ciebie! – rozkazała Brzózka. – Ciekawiście pewnie jednak, moi zacni mistrzowie, co tutaj właściwie porabiacie, powiązani jak barany?

– No pewnie – zawołał gromko Sapkowic, któremu się widać zebrało na odwagę przed prostą w końcu dziewką. – Co ja, szlachcic herbowy, robię z tymi plebejuszami!?

Brzózka udała, że tego nie słyszy. Pewnikiem dlatego, że sama była córką chłopa, Macieja z Brzozowa. W dawniejszych czasach, gdy dopiero zaczynała zbójowanie, zwała się Czarną Hanką. Miano Brzózki przyszło później… Zerknął spod oka na Zimnitza, ale ten udawał, że wcale się nie domyśla, po co zostali tu w tak osobliwy sposób zaproszeni…

– Słyszeliście zapewne to powiedzenie: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”? – zapytała. – Wszak wy, mistrzowie katowskiej profesji, czynicie bliźnim wiele, oj wiele. Dostają od was podarki na całe życie, ci oczywiście, którzy z rąk waszych ujść zdoła…

– A więc o to ci chodzi, biała diablico! – zakrzyknął Marcus. – O zemstę, tak? Ale co chcesz na mnie powetować, skorom cię nigdy małym palcem nie tknął?

Brzózka nic nie powiedziała, wskazała jeno na Gregora, który wysunął się zza krzesła. Dopiero teraz widać było, że znacznie utyka na prawą nogę. Marcus, jak to obaczył, jęknął przeciągle.

– Cokolwiek uczyniliście któremuś z kamratów moich, mnieście uczynili – oznajmiła Brzózka głosem dalekim od poprzedniej słodyczy, a więcej do grobowej krypty stosownym. – I dlatego, mistrzowie moi, dziś będzie dzień odpłaty. Każdy z was odda to, co wziął. Ty, mistrzu Marcusie – zwróciła się do Rejmusa, który, Glotzki widział to wyraźnie, dygotał niczym osika – oddasz Gregorowi nogę, coś mu ją zepsował.

– Przeklęte gdańskie, com je nad tego draba przedłożył – załkał Rejmus, wcale się łez nie wstydząc. – Na dodatek całkiem było już skisłe…

– Ty, mistrzu Glotzki – Brzózka wycelowała w niego blady palec – odjąłeś kiedyś prawicę małemu Sabiuszowi, ulubieńcowi memu, któren rzezaniem mieszków się parał…

– Zwyczajowa to kara dla tego przewinienia! – zawołał Glotzki. Mimo że skrępowane dłonie nie dawały już żadnego czucia, nagle pojął, że do każdej jest przywiązany bezgranicznie.

– Takoż i ja nic więcej prócz twej dłoni nie chcę – zapewniła go Brzózka. Znaczyło to, że daruje go zdrowiem, i nie było to najgorszym, co mogło się zdarzyć.

– Ty zaś, przebrzydły Przewodniaku… – odpowiedziało jej wściekłe gulgotanie i przez moment Glotzki odnosił wrażenie, iże Olevandus, cały spęczniały ze złości, wypchnie dławiący go knebel i bluźnie na Brzózkę swymi gadanymi jadami, czego po raz pierwszy zebrani w karczmie konfratrzy nie mieliby mu za złe – … za to, coś memu lubemu Gregorowi uczynił, zostaniesz pokarany następująco: oto odczytane będą ci dzieła mistrza Pilippo, w których przedstawia on wcale zgrabną oktawą żywoty i czyny najsławniejszych oprawców w historii, poczynając od czasów Hammurabiego…

Przewodniak gulgotnął potężnie i napiął wszystkie swe siły, aże się wydawało przez mgnienie, że pętające go więzy rozerwie i rzuci się do gardła Brzózce, lecz jeno pierdnął potężnie, poczem zwisł bezładnie, widać do cna wyczerpany.

Brzózka skrzywiła się z niesmakiem, lecz niezrażona kontynuowała swą wyliczankę, zwracając się do Andrea, który siedział niczym trusia, tusząc widocznie, że literatów tym razem tykać nie będą.

– Cóżem ci uczynił?! – pisnął cienko, gdy spoczął na nim krwawy wzrok Brzózki. – Dwa roki mijają, jakem nikogo nie sprawił!

– Aleście pisali, mistrzu Pilippo, i to dużo, za dużo – powiedziała Brzózka, znowu ze słodyczą bardziej trującą od cykuty. – A kto rozpowszechnia po jarmarkach dzieło zatytułowane „Nadobna a złośliwa Brzózka i dzieje jej występnego a chutliwego żywota własnoręcznie opisane”? Kto w nim głosi, że trzymał mnie w swej katówce i nie tylko szykulcami mnie żgał, a zgoła czym innym, niecnej rozkoszy zaznając?

– Licentia poetica! – zakwilił Pilippo. – Sami wiecie, jaka ta jarmarczna publiczność niewybredna i wszelakiej sprośności złakniona…

– Tyś też niewybredny, dlatego wyrokiem moim zjesz cały swój obrzydły traktatus, karta po karcie, i to bez popitki!

Po minie Andrea wyraźnie dało się poznać, że zwykle pojada znacznie smaczniejsze rzeczy. Poza tym jarmarczną pisaninę drukowano na pergaminie wtórego gatunku, pozyskiwanym z bydląt padłych i sparszywiałych.

Krwawe oczy Brzózki spoczęły z kolei na Andreasie z Sapkowic. Ten, szlachetnym gniewem spęczniały, rzucił wściekle:

– Czego chcesz, dziewko?! Jam zbójującego z tobą chamstwa nie tykał! Nie od tegom szlachcic, żeby się ich gnojną juchą walać.

– Zaiste, nie od tegoś jest, mistrzu Andreasie – odparła Brzózka, a z jej głosu nie mróz nawet wiał, co jakiś szklący dech w płucach ziąb hiperborejski. – Pamiętasz, jak to w Chrzanowie pojmali jednego z moich, co go Zbytko wołali?

Sapkowic chciał wzruszyć ramionami, ale więzy na to nie pozwalały, tedy jeno wydął wzgardliwie wargi.

– Nie mam pamięci do plebejskich imion – burknął.

– Ale ja go pamiętam, a zwłaszcza kaźń jego. Stałam przy szafocie i wszystko widziałam, jakeście go ściąć nie chcieli, mimo że rajcy usilnie prosili, bo kat chrzanowski ciężko zachorzał i z łoża się podnieść nie mógł. Posłał tylko swego pachołka, niedojdę, co to jeszcze topora nie trzymał. Wiedziałam, że Zbytka z mocy stróży nie uwolnię, ale życzyłam mu letkiej śmierci… Posłałam do was nawet jednego ze swoich z trzosem srebra, aleście za nic nie chcieli chrzanowskiego mistrza wyręczyć, plotąc coś o honorze dobrze urodzonego… Pamiętacie to, panie Sapkowic?

– Coś niecoś – przyznał niechętnie indagowany. – To moja sprawa, kogo dekapituję!

– Ten pacholik był partacz, co się przyłożył, to chybiał. Za pierwszym złożeniem to jeno Zbytkowi czuprynę ściął z czoła, za drugim w nos trafił, za trzecim oko wydłubał, a czwartym ucho naciął…

– Widziałem te brewerie – Sapkowic skrzywił się z niesmakiem. – Ot, ciemny plebs, nawet topora czy miecza w ręku równo nie utrzyma!

– O, herbowy się odezwał – burknął ze swego kąta Rejmus. – W gębie toś zawsze był mocny za trzech, ale z tym równym przykładaniem to pono różnie bywało…

Andreas obrzucił go gniewnym spojrzeniem, poczem zwrócił się do Brzózki, jakby niezbyt ciekaw dalszego ciągu wyznań Marcusa.

– Jaką karę mi wyznaczasz za to, czegom nie uczynił?

– Taką jak inni, oddasz coś wziął, poza głową.

Tym razem z Sapkowica uszła cała duma. Po jego wybałuszonych i pełnych przestrachu oczach Glotzki poznał, że kaźń w Chrzanowie ciągnęła się długo i najrozmaitszych członków zbawił Brzózkowego zbójnika pachołek partacz, nim wreszcie dekapitacji dokonał.

Teraz czerwone źrenice Brzózki przeszywały na wylot Humbertusa, któren pocił się pod tym gorzejącym wzrokiem niemożebnie, oddając na powrót naturze boską pneumę, to jest wodę.

– Nie mów nic, proszę – zaskomlił. – Powiedz tylko, jak to mam odpokutować.

– Na wolnym ogniu podpiekany będziesz, aż ostatnia wilgoć z ciebie ujdzie i z pragnienia oszalejesz… Potem napojony zostaniesz i na powrót na ogień położony będziesz, i tak w koło, aż…

Glotzki uznał, że Wodniak wcale od żaru szaleć nie musi, gdyż oczy już mu w kółko latały jak muchy nad krowim plackiem. To ci bestyja, lepsza niż my w kupę wzięci, pomyślał pełen mimowolnego podziwu.

– …nabierzesz takiego do wody wstrętu, że nie dość, iż swe praktyki katowskie zarzucisz, to nawet kąpieli brać nie będziesz, bo tak ci kadź z wodą będzie obrzydliwa.

Rzekłszy to, obróciła się ku Aleksandrovicziusowi, którego jakoś wymowność jego opuściła, odkąd okazało się, w jakie to ciężkie popadli terminy. Glotzki wiedział nawet, dlaczego – to mistrz z Kowna i jego tani pomocnicy sprawiali pojmaną w zasadzce bandę Brzózki, ze dwadzieścia chłopa zawisło wtedy na hakach. Książę Jan specjalnie po niego posłał, aby oszczędzić na kosztach tak wielkiej kaźni.

– A mnie to pewnie każesz na kawałeczki porąbać za to, com twej bandzie uczynił – oznajmił nie pytany, głosem wcale nie nadto pewnym. – Zważ jednak, że w imię wolnego targu to zrobiłem, i w ogóle taniości i swobody posług, nie tylko katowskich zresztą, bo wolny handel to…

– Tanioś wziął, to i tanio dasz – przerwała mu Brzózka, widać nieciekawa jego targowych teoryj. – Za każdego mego kamrata po jednym palcu, nie mniej, nie więcej.

– Protestuję, to zamach na swobody targowe!

– Milcz, bo język dorzucę!

Pognębiony Aleksandroviczius zamilkł, a Glotzki zdał sobie sprawę, że został tylko jeden. Ten najważniejszy. I on też o tym wiedział.

– A mnie, dziewko, co przeznaczasz? – głos Zimnitza brzmiał pewnie i twardo, ale Glotzki dałby sobie uciąć i lewą rękę, że to pozór jeno i chłodnokrwisty mistrz ze strachu w portki jak nic robi. Tym niemniej do samego końca twarz marmurową trzymał i udawał, że to nie przedsionek obiecywanego przez Brzózkę piekła, a swobodna gawęda, niczym na cechowym konwentyklu.

– Tyś mój ulubieniec, cny Albrechcie – głoś Brzózki znowu brzmiał słodko niczym słowicze trela. Temu diabelska dziewka dopiero pokaże, gdzie raki zimują, pomyślał Glotzki, dochodząc zarazem do wniosku, że nie wyszedł na tej awanturze najgorzej, wykpiwając się jeno obciętą prawicą.

– Nie moja to wina – odparł Zimnitz. Wszyscy obecni mistrzowie popatrzyli na niego ze współczuciem. Wiedzieli, że wiele to on Brzózce nie wytłumaczy, w końcu to przez niego zaczęto ją tak nazywać. Przedtem wołano na nią Czarna Hanka, a to z racji kruczych włosów, którymi się szczyciła. – Mój pomocnik pomylił składniki i dekokt wyszedł całkiem nie trafiony… Wcalem nie chciał zbawić was barwy, bo i po co by mi to było?

Glotzki słuchał tych coraz trwożliwszych wyjaśnień i gdyby nie opresja, w jakiej się znajdował, niechybnie roześmiałby się na całe gardło. Brzózka pochwycona była przez książęcych zbrojnych kilkakroć, jednakowoż za każdym razem dawała drapaka, przy pomocy swych kamratów, wiernych jej jak psy. Przedostatnim razem pojmano ją w okolicach Piotrkowa, w którym to grodzie Zimnitz miał swą katowsko-alchemicką pracownię. Dostarczono mu zatem Czarną Hankę celem zwyczajowej śledczej indagacji, a uczony syn Sorbony uczęstował ją kolejną wersją Uniwersalnego Dręczyciela… i tak z nadobnej czarnulki zrobiła się Brzózka… nie tak już nadobna. Glotzki wiedział ze swego bogatego w tej materyi doświadczenia, że pewnych sprawek kobiety nie przebaczają. Nigdy.

– A mnie po co? – syknęła Brzózka. Jej zmrużone oczy przypominały gorejące ślepia jadowitego węża. – Wstrętny pomiocie adamowy, zabrałeś wszystko, com miała najlepszego, i jeszcze mi tu uczonych wykrętów szukasz? Nic z tego! Za to, co mi uczyniłeś, pasy będą z ciebie darte, a w rany twoje będzie wcierana smoła z sadzą, abyś sam się przekonał, co to znaczy pozbawić człeka barw mu przyrodzonych.

Trupie oblicze Zimnitza stało się jeszcze bardziej sine, o ile to w ogóle było możliwe.

– No toś pięknie nami rozrządziła – rzekł szyderczo Marcus. – A kto nas sprawiać będzie? Gdzież ci zawołani mistrzowie, którzy kaźni dokonają? Pokaż mi tych wrażych konfratrów!

Spoczywająca na krześle zbójczyni uśmiechnęła się promiennie i złożyła ręce w geście jakby modlitewnym. Gdyby nie te czerwone oczy, wyglądałaby jak Najświętsza Panienka, której figurę w procesyi się obnosi, z tym że posążek miałby żywsze barwy.

– I mistrzowie, i penitenci są na miejscu – oznajmiła tonem niemal elegijnym. – Sami sobie kary wymierzycie, gdyż tylko wtedy pojmiecie, jak haniebnym procederem się zajmujecie! Boż katem być łatwo, o wiele trudniej ofiarą. Przekonajcie się tedy sami, jak to smakuje. Wiem, chleb to gorzki, palący nawet, ale nauka zawsze kosztuje.

Zamilkła i zapadła krępująca cisza. Mistrzowie popatrywali po sobie, a na ich twarzach nie dało się spostrzec bodaj skry entuzjazmu, przeciwnie jakby.

– A jak nie będziemy chcieli? – zapytał hardo Sapkowic. – Co wtedy uczynisz? Sama się weźmiesz do przyborów?

Brzózka nic na to dictum nie odrzekła, powiodła tylko wzrokiem po ścianach i powale. Glotzki też odruchowo spojrzał w górę, ale niczego specjalnego nie spostrzegł, poza jakimiś starymi sznurkami, na których w lepszych czasach wisiały pęta kiełbas i wędzone półgęski. Teraz urzędowały tam jeno pająki.

– To stara austeria, bardzo stara, pamięta czasy Przemyślidów – zauważyła Brzózka, jakby bez związku. – Sucha jak pieprz, łatwo się zapali. Są tam jeszcze w składziku beczki ze smołą i dziegciem, można by ich użyć… Słuchajcie mnie, kaci mistrzowie – jej głos stwardniał nagle na kamień – jeśli nie spełnicie moich życzeń, podpalimy tę budę i nim miną trzy pacierze zgorzejecie tu do kosteczki, wszyscy. Lecz jeśli będziecie mi powolni, oszczędzę gardła wasze, choć wezmę, com wam tu rzekła. A zatem wybierajcie, co wolicie!

Tym razem milczenie trwało bardzo długo, tak jakby każdy rachował w myślach, co mu się bardziej opłaca. Glotzki wiedział, że durne to rachunki, bo i tak wszystkie karty dzierżyła Brzózka i rozkładała je, jak chciała. I żadnego wyboru im nie dała.

– Szkoda czasu, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy – odezwał się. – Jak się mamy rozdzielić?

Biała dziewka skinęła na mniejszego pachołka, który podszedł do niej z kobiałką zamkniętą wieczkiem. Brzózka otworzyła ją, spojrzała do środka i pokiwała z uznaniem głową.

– Niech los to wskaże – oznajmiła. – W środku macie na skrawkach pergaminu imiona penitentów, uwolnimy wam po jednej ręce, abyście mogli je sami wyciągnąć… kaźnie będą się odbywać w kolejności, którą wskaże Gregor… Zgadzacie się?

Mistrzowie popatrywali po sobie ponuro, ale żaden nie oponował, nawet Przewodniak, którego wysilone pod kneblem gulgotanie od pewnego czasu ucichło.

– No to kto będzie pierwszy… może wy, mistrzu Glotzki?

***

Poranek zapowiadał się rześki, co po wczorajszym upalnym dniu powinno ich uradować, ale jakoś nie radowało. Wlekli się pieszo do Kowałcza, bo Brzózka zrabowała im konie, tudzież inne co cenniejsze drobiazgi. Żałował szczególnie Glotzki swego andaluzyjskiego ogiera, ale dziewka rzekła im na pożegnanie, iżby się cieszyli, że im przyodziewek ostawia, bo tak naprawdę to powinna ich gołymi w drogę puścić – jak Archanioł Gabriel ich praojca Adama, słusznie za swe bezeceństwa przegnanego z Raju. Na szczęście Rejmus ocalił swój kozik, dlatego mieli czym wyciąć dla niego kulę. Kuśtykał teraz na niej po gościńcu, przeklinając zdradliwe plemię niewieście tak plugawą mieszanką, że Glotzki, mimo iże go niezgorzej łupało w przegubie po obciętej dłoni, słuchać tego nie zdzierżył.

– Dajcie spokój, mistrzu Marcusie – wtrącił, gdy tamten nabierał oddechu przed kolejną porcją słownego plugastwa. – Nijak od tych wyzwisk ani wam noga, ani mnie prawica nie odrośnie. Bluźnić to trza było Brzózce, aleście wtedy zmilkli i chybko robili, co Gregor kazał.

– A ty to niby nie! – warknął Rejmus i zawył nieludzkim głosem, gdyż tryknął się nieobrobioną gałęzią, którą miał od pachą, o kulas, co prawda porządnie żywym ogniem przypieczony i gałganami obwinięty, ale tym niemniej bolący jak sto diabłów. Dobrze, że na słusznego męża to trafiło, bo jakiś człek bardziej cherlawy mógłby nie mieć siły, aby dowlec się te trzy stajania do Kowałcza.

– Każdy robił – ciągnął Glotzki, gdy tylko ryki jego niegdysiejszego mistrza trochę ucichły. – Samem widział, jakeście Przewodniaka sprawiali, jeno szło wam jak po grudzie.

– Bo czytać te traktatusy mi kazali, a jam w literach nietęgi, a poezyj Pilippo to już wcale nie trawię. Tak że me recytacje na Przewodniaku niewielkie czyniły wrażenie, więc Brzózka dała sobie spokój z tym czytaniem i nakazała wyrwać mu język.

– Zaiste, sroga to dla Przewodniaka kara – pokręcił głową ze współczuciem Glotzki. – Jakże teraz chwałę swoją głosić będzie?

– Może się wzorem Pilippo do pisania weźmie? – zasugerował Rejmus. – Zwłaszcza że nasz poetus na pergamin patrzeć nie może, po tym jak mu Sapkowic karta po karcie to jego dzieło o Brzózce do gardła wbił, nie dając nawet kubka wody na popitkę, czego Wielgi Gregor dokumentnie pilnował.

– Nic to jednak przy Zimnitzu, którego ów niemy już Przewodniak skóry zbawił, w czym mu udatnie owa nowomodna machina do oskórowana pomogła. Tak go maścił smołą i sadzą, że nasz Albrecht nie truposza już przypomina, co raczej Ethiopusa, Lybyjczyka czy innego czarnego jak noc Negra. Niech mnie dunder świśnie, jeśli kiedy to z niego zejdzie.

– To trza jej przyznać, pomstę wzięła setną… Acz jedno mnie zastanawia…

– A cóż takiego? – Glotzki przestał słuchać, bo zdało mu się, że zza pleców turkot wozu dobiega. Oj, bardzo by im się przydała do Kowałcza podwoda. Ale to tylko dzięcioł terkotał w korę.

– Jak można, największym będąc nawet partaczem, zamiast łba obciąć penitentowi, no wiecie, zaganiacza…

Biedny Sapkowic, pomyślał Glotzki i ocalałą lewicą sięgnął do kroku, gdzie w saczku spoczywały jego klejnoty, całe i nietknięte, acz z nagłej a wyobrażonej grozy nieco teraz przykurczone.

– To jest jednak głupia dziewka, ta Brzózka – rzekł. – Mąż może nie mieć rąk i nóg, byle nie był kaleką!

Rejmus przystanął, spojrzał na niego ponuro spod futrzanej czapy, marszcząc groźnie brwi, poczem roześmiał się na całe gardło.

– Macie rację, Glotzki – walnął go kordialnie w plecy. – Co tam ręka czy noga, grunt to dobry humor i kufel czego dobrego, abo i jaka ładniutka podwika w łożu… A tak na boku, cóż chcecie robić z tą jedną ręką? Jednoręki kat na wiele się nie zda…

– Takoż i jednonożny… – odciął się, zaczem zamilkł, bo coś mu przyszło do głowy. – Wiecie co, konfratrze? Wy nie macie nogi, ja nie mam ręki, a więc co razem mamy?

– A co wam chodzi po głowie? Że niby co? – Rejmus znowu przestał kuśtykać i otarł pot z czoła. Najwyraźniej nic nie pojmował.

– To razem mamy akurat tyle, żeby założyć katownię! – zawołał Glotzki i byłby z uciechy zatarł ręce, gdyby nie dość oczywisty brak w jego anatomii. – Razem mamy trzy nogi i trzy ręce, to nadto, aby sprawić każdego penitenta. Sursum corda! mistrzu Rejmusie, jeszcze se poużywamy, że hej!

– Hmm, jest to jakiś koncept – Marcus zmarszczył czoło i myślał nad czymś intensywnie. – A gdzie byście tę katownię widzieli? Bo ja do Mysłowa raczej wracać bym nie chciał…

– Takoż ja do Breslau, za duży śmiech by to był... A może do Poznania, siedzi tam co prawda na miejskiej katówce niejaki Thaddeus Wyzzyk, ale słyszałem, że mistrz z niego marny, pacholików swych głodzi, penitentów tępymi szydłami każe żgać, bo na osełki szczędzi, mówią, że to chciwiec pono ze Szkocji przepędzony za skąpstwo. A stawki to ma, że hej, setnie je zwyżkował, mimo że mu garota całkiem pordzewiała, bo na olej żałuje, i jak kogo ma udusić, to pachołcy cały dzień śrubę kręcą, bo ta iść nie chce, tak się zacina. Tak tedy sobie kalkuluję, żeby mu wolny targ zrobić, ceny dać niższe i w ten sposób na swoje wyjść.

– Niegłupio prawisz, chocia mi to Aleksandrovicziusem trąci. A swoją drogą to dobrze, że mu tych palców u rąk i nóg starczyło, bo inaczej nie wiadomo, co by mu Brzózka uciąć kazała…

Glotzki wzdrygnął się, czując znowu nieprzyjemny, świdrujący ból w jądrach.

– A jak nie uda się w Poznaniu, to mamy wiele wakatów w innych miastach, dzięki Brzózce kwiat konfraterni naszej niezdolen jest do wykonywania swych obowiązków…

Westchnęli ciężko, wspomniawszy swych konfratrów, tak przez tę wściekłą dziewkę pognębionych.

– Daj ją katu, wiedźmę jedną – mruknął Rejmus. – No, Glotzki, dość tych bajań, bo słoneczko coraz wyżej, a w gardle susza coraz większa. Pośpieszajmy do tego Kowałcza, bo nie zdążymy przed zmrokiem.

Gloztki ujął swego niegdysiejszego mistrza pod ramię i jęli kuśtykać po gościńcu w kierunku leżącej opodal wioski, której pierwsze kominy już wyglądały zza wzgórz. W stronę piekielnej karczmy nie spojrzeli ani razu.

© Jacek Inglot

 

Opowiadanie zostało opublikowane w: „Science Fiction” 2004, nr 10.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Brzózka i mistrzowie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...