27.07.2021

Wypalą nas „kruki”, „wrony”… Żeromskiemu i wszystkim umarłym polskim idealistom

Kret, ciężko buczący zacierającym się motorem, przewalił się przez skarpę i zjechał na dno parowu. Winrych odetchnął z ulgą – będzie miał przynajmniej pięćset metrów drogi w miarę bezpieczną trasą. Parów był dość głęboki i zakrywał kreta razem z wieżyczką, dzięki temu mógł choć na trochę zniknąć z otwartego terenu, na którym samoloty Muslimów w mig wyłapałyby go swymi skanerami. Żeby przetrwać, musiał pełzać tuż przy ziemi, zakopując się na każdy podejrzany sygnał. Jak najprawdziwszy kret.

Zapadł zmierzch, lecz Winrychowi nic to nie dawało – co prawda kret posiadał dobre chłodzenie silnika i raczej nie wytropiliby go na podczerwień, ale Muslimy czuły się na tyle pewnie, że posługiwali się skanerami laserowymi, dla których dzień czy noc nie miały żadnego znaczenia. Mogłaby uratować go burza, ale się na nią nie zanosiło, przeciwnie, powietrze było przejrzyste jak rzadko kiedy. Co prawda na południowym wschodzie błyskało i od czasu do czasu dał się słyszeć głuchy grzmot, jednak on wiedział, że to nie burza. Wysłani przez Tarkowskiego chłopcy musieli dobrać się do składów. Przynajmniej paru Arabusów trafi wieczorem do Mahometa.

– Paru naszych też – syknął – Jezu, jak oni to przerznęli, przesrali, naknocili i nawet gnojom nie chciało się spuścić wody. A tak judzili, namawiali, nazywali bohaterami Europy, obrońcami zachodniej cywilizacji i co tam chciałeś. Wszystko obiecywali, pomoc, armie, maszyny… kutasy jebane…

Wskaźnik zewnętrznego monitoringu ćwierknął ostrzegawczo i Winrychowi zamarło serce – w panice przysunął do siebie panel kompa i włączył podgląd. Kamery jednak niczego podejrzanego nie pokazywały. Gorączkowo wpatrywał się w niebo, szukając charakterystycznych kształtów, ale niczego nie dostrzegał, także komp, równolegle analizujący przekaz, nie podawał żadnych identyfikacji. Na wszelki wypadek wysunął peryskop i przeszperał horyzont – ciągle nic. Zapadał zmierzch i purpurowa kula słońca zaszła już w połowie. Przypominała przecięty na pół, wielki, okrągły bochen chleba. Winrych patrzył na czerwoną tarczę przez dłuższą chwilę; nie był pewien, czy ją jeszcze zobaczy.

Powstanie dogorywało i wiedział o tym. To, co wiózł ze sobą w ładowni, mogło przedłużyć jego agonię o kilkadziesiąt godzin. Jeśli dotrze do bunkra Tarkowskiego, jego chłopcy będą mieli czym walczyć dzień, może dwa. Jeśli dotrze…

Na wszelki wypadek zatrzymał kreta i cofnął zapis do momentu, gdy zarejestrował sygnał. To musiała być wrona… przez chwilę wpatrywał się w rozmazany, niewyraźny kształt. Nie sądził, że w tej okolicy uchowały się jakieś ptaki. Skanery często myliły je z „trzmielami”, zwiadowczymi aerobotami Muslimów, rozmiarami nieco przewyższającymi jastrzębie. Ale jastrzębi na pewno już nie było…

Schował peryskop i uruchomił kreta, który zakolebał się i niechętnie ruszył. Winrych zaniepokoił się; liczył, że zdoła jeszcze dociągnąć tym trupem do bunkra, wiele nie zostało. Za wylotem parowu rozpościerała w miarę płaska równina, upstrzona gdzieniegdzie gruzowiskami pozostałymi po jakimś miasteczku, którego nazwy nikt już nie pamiętał, Muslimy załatwiły je na samym początku. Musiał nią przebyć około dwóch kilometrów, dalej, ukrytą w resztkach lasu, miał swoją ostatnią bojową kwaterę Tarkowski. Gdyby tam dotarł, mógł liczyć na kolejny dzień życia…

Winrych zaśmiał się szyderczo. Właściwie był już trupem, tyle że jeszcze nie śmierdział.

– No, panowie Europejczycy, może i mieliście rację, że lepszy kutas obrzezany niż martwy. Co to dla Francuza, zawsze był ideowym kurwiszczem nadstawiającym chętnie dupy komu popadnie, nazistom czy czerwonym… teraz nadstawia Muslimom, zamiast „Marsylianki”, nucąc sury Koranu… A Helmuty nie lepsze, pacyfiści jebani, jak by było trzeba, to sami podpaliliby Bundestag, gdyby tylko Saladyn wyraził takie życzenie…

Odrobinę szacunku czuł tylko do Brytoli i Hiszpanów. Ci pierwsi, wyparci w góry Szkocji, wciąż się trzymali, choć ich los, podobne jak polskiego powstania, był przesądzony. Hiszpanie też walczyli jak lwy, przez pierwsze dwa tygodnie, ale po tym, jak Muslimy załatwiły wodorówką Madryt, złożyli broń. Trwała tam jeszcze jakaś ludowa guerilla, ale, tak jak w Polsce, bez widoków na przyszłość.

Najlepsi byli Duńczycy – cwaniacy myśleli, że dadzą nogę na Grenlandię. Kto tylko mógł, prawie dwa miliony ludzi, pakował się do czegokolwiek zdatnego do żeglugi i puszczał na morze. Winrych wyobrażał sobie, jaki ubaw musieli mieć piloci Muslimów, gdy zatapiali całe to bractwo na Morzu Północnym. Paru niedobitków dotarło do Anglii, już zajętej przez wojska Saladyna, tych publicznie poćwiartowano, transmitując kaźń na żywo w telewizji i sieci. Po czym z Duńczykami był już święty spokój.

Dlaczego znowu my? – myślał Winrych wsłuchany w wysilone rzężenie silnika kreta. Tak, oczywiście wiedział o Bogu, honorze i ojczyźnie, nawet o tym, że lepiej zdechnąć niż obrzezać sobie fiuta i bić Allachowi pokłony pięć razy dziennie… Dziwnym trafem nie wiedzieli o tym Austriacy, którzy poddali kraj, nim jeszcze Saladyn uporał się z Serbami… Wystarczył odgłos arabskich myśliwców przelatujących nad Wiedniem.

– No pewnie, my tak nie zrobimy, jesteśmy ludźmi honoru i dlatego damy się zabić z imieniem Europy ustach.

Tak naprawdę koniec miał miejsce już piętnaście lat temu, gdy ludzie ben Ladena atomówkami wypalili Nowy Jork i Waszyngton, rzucając Amerykę na kolana. Kiedy nowy prezydent, zdeklarowany pacyfista i izolacjonista, podpisał traktat z panem Zjednoczonej Arabii, los Europy został przesądzony. Mogli co najwyżej wybrać sposób: szybko i bezboleśnie czy długo i w męczarniach.

– Dlaczego zawsze musimy wybierać gorszą opcję? – zapytał Winrych, ale nikt mu nie odpowiedział. Mógłby mu zreplikować patriotycznym frazesem Tarkowski, ale obowiązywała cisza radiowa. Zresztą jego gadki znał na pamięć. O potomkach Sobieskiego, pogromcach Tatarów, przedmurzu chrześcijaństwa… Jakiego chrześcijaństwa, do cholery! Ostatniego papieża Muslimy ukrzyżowały, oczywiście pokazując to w telewizji, a Bazylikę Świętego Piotra zamienili na meczet. W Watykanie siedział teraz główny mufti Europy, zwanej teraz Nową Grenadą…

– No i popatrzcie, wszystkim to wydaje się pasować, tylko my znowu wyskoczyliśmy przed szereg, jak w trzydziestym dziewiątym…

Ale podczas tamtego września była jeszcze jakaś nadzieja, mieliśmy sojuszników i świadomość, że to dopiero początek. Teraz był koniec i wiedział o tym nawet taki fanatyk jak Tarkowski. Patriotycznym ględzeniem pokrywał tylko strach o własną dupę… Powstanie znajdowało się w fazie agonalnej, a oni zdychali wraz z nim.

– I tak wreszcie, dzięki Muslimom, Europa będzie miała z nami spokój. Nikt im nie będzie przeszkadzał w padaniu plackiem przed tronem Saladyna…

Kret zakolebał się gwałtownie i zatrzymał, buksując w miejscu – musiał na coś najechać. Winrych włączył kamery i wykonał pełny obrót peryskopem. W tym miejscu znajdowały się kiedyś stanowiska ogniowe, prawdopodobnie wyrzutnie przeciwlotnicze, widział na zboczach masy pogiętego żelastwa osuwającego się w dół – kret widocznie najechał na taką kupę złomu i zagrzebał się w niej. Zaklął pod nosem i wrzucił wsteczny; jeśli nic nie wkręciło się w gąsienice, mógł się jeszcze z niej wyplątać. Maszyna posłusznie cofnęła się i dała skierować na zbocze. Ostrożnie objechał feralne miejsce, obiecując sobie, że będzie bardziej uważał, na drugi raz mógł nie mieć tyle szczęścia. I wtedy go zobaczył.

W pierwszej chwili myślał, że to kolejny osmalony pniak – ale pniaki nie noszą hełmów. Powoli, jakby wbrew woli, dotknął panelu i kamera wykonała błyskawiczny zoom. Spalone truchło żołnierza tkwiło zaklinowane między dwoma pniami, tak jakby w ostatniej chwili próbował dać między nimi nura w głąb parowu w desperackiej nadziei ocalenia. Nie zdążył… Musieli go załatwić rozpryskową napalmówą… mundur, ogniotrwały, wyglądał na spalony tylko częściowo – w przeciwieństwie do skóry pokrywającej czaszkę zwęgloną maską. Wypalone wargi ściągnęły się i trup szczerzył się do niego spod okapu osmalonego hełmu w upiornym uśmiechu… Winrych wzdrygnął się i wyłączył kamerę. Na mundurze widniały baretki wojsk powietrzno-desantowych. W tym rejonie działała czwarta dywizja…

– I kto by pomyślał, że rok temu mieliśmy jeszcze armię! – zaśmiał się chrapliwie. Wszystko zaczęło się od decyzji kapitulantów z Samogwałtu o jednostronnym rozbrojeniu Rzeczypospolitej, i to w chwili, gdy Muslimy przygotowywały ofensywę z terenów Brandenburgii i Moraw. Premier Leppniak zakładał, że w ten sposób zneutralizuje zagrożenie… bo przecież Saladyn nie zaatakuje rozbrojonej Polski, bo taka mu nie zagraża, tłumaczył w telewizji, a ogłupiony naród gnojowi wierzył, srając w gacie ze strachu. Na szczęście dowódcy opóźnili wykonanie rozkazu i kiedy inwazja ruszyła, udało się powstrzymać Muslimów na kilka dni. Czasu wystarczyło akurat na to, aby zrobić porządek z Leppniakiem i jego bandą – śmiesznie dyndali, obwieszając całymi gronami, niczym groteskowe bombki, Pałac Kultury. Niedługo zresztą, Muslimy zbombardowały Warszawę dzień później, dość delikatnie zresztą, wypalili napalmem tylko parę kwartałów wokół PeKiN. Stolicy nie miał kto bronić, bo Leppniak oddał polskie myśliwce Ukrainie w zamian za dostawy zboża dla kraju głodującego dzięki jego polityce rolnej… Potem było już tylko gorzej.

Winrych studiował kiedyś historię i wiedział, że dzieje ludzkości znają wiele narodów, które okazały się niezdolne do dłuższej egzystencji i rozpłynęły się w nicość, wsiąkając w niebyt niczym szklanka wody wylana na piaski pustyni. Kto dziś pamięta o Hunach, którzy w czwartym wieku wynurzyli się z trzewi Azji, aby wstrząsnąć posadami cywilizowanego świata i potem na powrót zniknąć w otchłani bezkresnych stepów, z których nadeszli? Gdzie się podziali Scytowie, Macedończycy, Babilończycy, Asyryjczycy, Sumerowie, Etruskowie, Galowie i Awarowie? Historia to nieustanny pochód ludów wyłaniających się z niebytu, aby, po gwałtownym rozbłyśnięciu, wnet zgasnąć po wchłonięciu przez nowych kandydatów na gwiazdorów kolejnego sezonu dziejów. Skoro pochodowi barbarzyńców nie oparła się nawet Wieczna Roma, dlaczego miałoby się udać nam, małemu narodowi pechowców, który od tysiąca lat zachowuje się tak, jakby permanentnie zdychał, a jakimś cudem zdechnąć nie mógł? Może Saladyn i jego Muslimy to próba ostateczna, może to historia wreszcie uznała, że dosyć na tym i trzeba dać nam wreszcie ten dech ostatni? Dlaczego mielibyśmy być lepsi od Etrusków?

Dumając ponuro o niepojętych wyrokach historii, przeglądał pilnie okolicę przez peryskop – do wylotu parowu zostało kilkadziesiąt metrów, nigdzie śladu nieprzyjaciela. Jak na razie szło mu wręcz rewelacyjnie, ale pozostał przed nim etap najtrudniejszy, dwa kilometry otwartego terenu. Gdyby kret był w lepszym stanie, mógłby zaryzykować wykopki i pójście pod ziemią, ale maszyna miała tak zużyty silnik, że nie przebrnąłby nawet dwustu metrów. Musiał resztę dystansu przepełznąć na powierzchni, co mogło się udać, gdyby tylko chłopcy Tarkowskiego wytrzymali…

Nie wytrzymali. Zdążył odjechać od wylotu parowu prawie na kilometr, kiedy się pojawili. Komp kwiknął ostrzegawczo, a panel zalała alarmowa czerwień. Lecieli swoim standardowym szykiem: wyżej „kruk”, duża jednostka dowodzenia, rzeczywiście przypominająca kruka, z dużym, grubym „dziobem” z przodu, zawierającym urządzenia lokacyjne, dość krótkim, krępym korpusem i parą rozłożystych skrzydeł; niżej leciał klucz „wron”, ustawionych w romb automatów sterowych przez „kruka”, mniejszych i podobnych z daleka do F-18. Lecieli od południowego wschodu i najwyraźniej jeszcze go nie namierzyli. A to oznaczało, że miał wciąż szansę… cień szansy.

Wcisnął sprzęgło i przerzucił dźwignię z jazdy na kopanie. Kret zadygotał i stanął, równocześnie zmieniając kąt ustawienia gąsienic. Łopatki wbiły się w spieczony grunt i Winrych czuł, jak wysłużona maszyna rozpaczliwie usiłuje sprostać jego wymaganiom – silnik szarpnął raz i drugi, i w końcu, raz jeszcze desperacko kaszlnąwszy, stanął.

Zresztą i tak by nie zdążył. „Kruk” gwałtownie zmienił kurs, „wrony” rozprysnęły się na boki, równocześnie obniżając lot. Winrych wiedział, co będzie dalej, widział to wielokrotnie – na czubku dzioba „kruka” błysnęło małe, błękitne światełko, które błyskawicznie rozpostarło się w migotliwy wachlarz pieszczotliwie głaszczący zagruzowaną równinę. Z rezygnacją patrzył, jak mknie ku niemu kurtyna światła skanująca z dokładnością do paru milimetrów każde wybrzuszenie terenu, dostarczając Muslimowi na pokładzie „kruka” pełnych spektroskopowych danych na temat przeszukiwanego obszaru. Zasłona przemknęła nad nim, oślepiając na moment kamery, i pilot na górze już dokładnie wiedział, co i jak. Teraz kolej na „wrony” i ich laserowe działka. Kamery wciąż pokazywały, co się wokół dzieje i widział, jak dwa automaty podlatywały do niego, bynajmniej się nie śpiesząc. Skurwiel wiedział, że ma go jak na patelni i widać chciał się jeszcze trochę rozkoszować tą chwilą, gdy ofiara, pełna krańcowego przerażenia, czeka na końcowy cios, modląc się gorączkowo, aby padł jak najszybciej. Winrych wykrzywił się szyderczo do ekranu i chwycił za sterownik działka. Równie dobrze mógłby „krukowi” napluć na pancerz, ale nie chciał dać Muslimowi jego wrednej satysfakcji. Kiedy namierzał go celownikiem, chcąc uczęstować honorową serią, dostrzegł kątem oka mały czerwony punkcik z lewej strony, tam, gdzie pancerz nadwozia stykał się z kołnierzem wieżyczki.

– Co za gówno – szepnął. – Co za gówno…

Potem uderzenie palącego ciepła i więcej już nic.

***

Przez jakiś czas „kruk” zataczał regularne koła nad kretem, tak jakby nie mógł się nacieszyć widokiem rozprutej maszyny, potem, być może odwołany nagłym rozkazem, odleciał pośpiesznie na północ, wciąż w towarzystwie ustawionych w karny romb „wron”. Później długo nie działo się nic, jeśli nie liczyć kilku szczurów, które – wypełznąwszy spomiędzy ruin – pobiegły truchcikiem, aby przeszukać wrak. Wlazły do środka prze dziurę w lewej burcie, ale szybko pojawiły się z powrotem, jakby nie znajdując niczego godnego uwagi, i z powrotem wsiąkły między ruiny. Po wizycie szczurów znowu zapanował spokój i tylko wiatr rozwiewał smużkę dymu wciąż bijącą z wnętrza kreta. Gdy słońce prawie już zaszło, nad jedną z kupek gruzu coś się pojawiło, zakrzywiona rurka ze szkiełkiem. Obserwator uważnie przyjrzał się przez peryskop martwemu kretowi, potem omiótł teren dookoła, wreszcie czas dłuższy przyglądał się niebu. W końcu dał się słyszeć zgrzyt odkręcanego włazu i w ruinach ukazał się człowiek.

Po wyjściu z włazu natychmiast przypadł do ziemi, rozglądając się trwożliwie na boki. Ale pokusa okazała się zbyt silna – wciąż przywarty do ziemi począł pełznąć w kierunku kreta. Widać było po nim, że nie jest to pierwsza jego wyprawa; ubrany w gruby, jutowy worek, ręce i nogi poobwiązywał szmatami, aby nie ocierać skóry o ostre złomki cegieł i zgruchotanego żelastwa. Pełznął uparcie do przodu, co jakiś czas przystając i zadzierając brodatą, przeżartą brudem i kopcem twarz ku niebu.

Kiedy znalazł się obok kreta, podniósł się na klęczki, i korzystając z ostatnich promieni słońca, począł obchodzić na kolanach pojazd, oglądając go ze wszystkich stron. Zajrzał do kabiny i zmarszczył z niesmakiem nos – laser przerżnął powstańca dokładnie przez pierś i kurtka mundurowa była na nic, ale spodnie i buty nadawały się jeszcze. Laser stopił też panel, ale sam komp, akumulatory i prądnica wydawały się nieuszkodzone. Postanowił wrócić po to dobro później, nie śpieszył się, miał czas do świtu. Ważniejsze było co innego – wciąż na kolanach przesunął się w stronę tylnej części kreta, gdzie znajdowały się baki. Zazwyczaj zapalały się i wybuchały, rozrywając pojazd na strzępy, ale tym razem było inaczej; pilot „kruka” widocznie nie miał czasu lub coś mu przeszkodziło w dokończeniu roboty.

Człowiek z ruin sięgnął do korka, odkręcił go i odruchowo zajrzał w ciemną czeluść wlewu. Bak mógł zmieścić ze trzysta litrów, ale ile jej zostało? Zaczął się rozglądać za jakimś drutem, w końcu wpadł mu w oko pręt sterczący z pobliskiej kupki gruzu. Wyciągnął go i wraził w otwór baku – zapadły już całkowite ciemności, więc już tylko dotykiem wyczuł, że na końcu jest ropa. Mogła ocaleć nawet i połowa zbiornika!

Ogarnięty nagłym wzruszeniem oparł się bezwładnie o bok kreta – nie spodziewał się, że zastanie w tej skorupie takie bogactwo. Mógł przez cały rok oświetlać swój bunkier, mógł część sprzedać i kupić wreszcie trochę porządnego żarcia, mógł nawet dostać za to nową, dobrą kobietę! Słusznie prawią ci, którzy głoszą, że Allach jest wielki i nie zapomina o swych wiernych sługach.

Wyciągnął zza pazuchy kawałek szmaty obrębiony frędzlami i rozścielił przy gąsienicach martwego kreta, po czym – klęknąwszy plecami do zaszłego już słońca – począł bić pokłony w stronę Mekki, dziękując Bogu i Jego Prorokowi za to całe dobro, które mu się tak nieoczekiwanie dostało.

Bił je długo…

© Jacek Inglot

Wrocław, luty–marzec 2004

 

Opowiadanie zostało opublikowane w: Wizje alternatywne 5, Olsztyn 2004.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Wypalą nas „kruki”, „wrony”… Żeromskiemu i wszystkim umarłym polskim idealistom, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...