26.11.2019

Dlaczego piszę i dlaczego tak, a nie inaczej?

Zobacz całe wystąpienie

Debiutowałem późno, w 2010 roku. Pięćdziesiąt dwa lata na karku. Tom był gotowy już wcześniej, chciałem wystartować – jak mój mistrz Bohumil Hrabal – przed pięćdziesiątką, ale wydanie z rozmaitych powodów się opóźniło.

Skąd w dojrzałym wieku, po przekroczeniu smugi cienia, ta nagła chęć pisania? Do tej pory czernienie papieru zostawiałem innym. Sam oddawałem się kultywowaniu tradycji oralnej. Najpierw jako akademikowy aojd, zapraszany chętnie na imprezy, bom umiał ciekawie opowiadać. „Przy fraszkach mi wżdy naleją, / A to wniwecz, co się śmieją” – przepis sprawdzony już dawno. Później szlifujący formę swych narracji uczestnik rozmaitych sympozjonów, na które swych wybrańców sprasza sztuka boska…

 

Mój przyjaciel Paweł Huelle zawsze powtarzał: „Zapisz to! Spisz wreszcie te historie!”. Opędzałem się przed nim jak przed naprzykrzającą się muchą. Aż wreszcie przestał zachęcać, namawiać, perswadować. Pewnie uznał, że już starczy, że sprawa jest beznadziejna. Coraz mniej było okazji do opowiadania, bo nie chciałem robić za wujka „Znacie, to posłuchajcie…”. Zmęczony „obuczaniem łbów żuławskich” szukałem jakiegoś azylu, a może ucieczki od „paździerzowych” lat 90. Tego świata zdegradowanego, inaczej niż w czasie PRL, ale jednak.

W domu były dwie maszyny do pisania, ale poza tym, że na jednej przepisałem swą pracę magisterską o motywach samobójczych u młodego Mickiewicza i czasem tworzyłem na niej jakiś dokument lub podanie, to raczej się nie przepracowywała. Pierwsze opowiadanie napisałem ręcznie, na skrawkach papieru, kopertach, odwrocie dokumentów. Pisałem na tym, co było pod ręką, kiedy mnie przypiliło, boję się napisać: „gdy przyszło natchnienie”. Te zapiski, odręczne notatki, postanowiłem przepisywać na komputerze, który kupiłem dzieciom, zupełnie się rujnując. Córka uczyła mnie Worda.

Od dzieciństwa uwielbiałem czytać. Biblioteki, szkolna i gminna, były skromne, ale znalazłem tam bajki Brzechwy z cudownymi ilustracjami Szancera, Bajkę o rybaku i rybce Puszkina, Dzieci z Bullerbyn, a także sagę Szklarskiego o Tomku wędrującym po świecie i Chłopców z Placu Broni Molnara. Łatwo się wzruszałem, rozdzierająco szlochałem przy opisie śmierci Nemeczka. Wtedy wstydziłem się tych łez. Dziś wiem, że niepotrzebnie. Niedawno pokazywałem uczniom na lekcji pierwszy odcinek Dekalogu Kieślowskiego. Pewien uczeń zaczął płakać po ukazanej tam śmierci chłopca. Oczywiście klasowi twardziele zaczęli z niego drwić, ale ja, przechowując w pamięci obraz zapłakanego Andrzejka, stanąłem w jego obronie. Trzeba się wstydzić chamstwa i głupoty, a nie łez.

Czasem mnie ofuknięto za to moje wieczne czytanie, bo czegoś nie dopilnowałem, nie zrobiłem w domu na czas. Rodzice nie bardzo też rozumieli, po co kupuję książki. Zaczęło się to po Pierwszej Komunii, kiedy wpadło mi trochę grosza. Czasem ukrywałem te zakupy, ale książek przybywało i tato nie narzekał, kiedy poprosiłem go o zrobienie mi biblioteczki. To był prezent na Gwiazdkę. Zmieściło się w niej przeszło sto książek.

Najszczęśliwszy byłem w czasie wakacji wypełnionych niekończącą się lekturą. Najchętniej czytałem seriami: Centkiewiczowie, Wańkowicz, Boy-Żeleński, Kąkolewski i dwa tuziny pisarzy, których namiętnie czytałem. Sprawdziłem w swoim kajeciku – spisie lektur prowadzonym od czasów licealnych – bardzo często pojawiają się pewne nazwiska. Dziś nie potrafiłbym odpowiedzieć dlaczego. Ale jakiś wpływ (pewnie niemały) na moje życie, i to nie tylko lekturowe, wywarli.

 

Brakowało mi mentora. Czytałem to, co wpadło mi w ręce. Dobrze, jeśli to był Rękopis znaleziony w Saragossie (sięgnąłem po książkę dzięki filmowi, co mi się nieraz zdarzało) albo Odyseja, ale czasem trafiałem na minę. Siódmoklasista, który naczytał się o genialnym przedstawieniu Wajdy i porwał się na Biesy Dostojewskiego, niewiele zrozumiał z tej lektury. Bywało jednak, że przypadkiem trafiałem doskonale. Pamiętam swój zachwyt tomem opowiadań Guy de Maupassant znalezionym na szafie w domu bez książek, w którym byłem przez kilka dni gościem. Może z tamtej lektury bierze się moja fascynacja krótkimi formami, bo Maupassant to mistrz „sztuki krótkiego oddechu” (Daniel Odija). Podobnie jak Babel i Bunin, którymi zaczytywałem się w czasach liceum, i Hrabal, mój ukochany pisarz od czasów studiów. Jego Zbyt głośna samotność, którą przeczytałem w bardzo trudnym dla mnie momencie, pokazała mi drogę, a może nawet uratowała życie. Wracam do niej z nieprzemijającym zachwytem.

Bo do niektórych książek powracam co kilka lat. Wywołuje to pewien dyskomfort, przecież na półkach stoją setki nieprzeczytanych tomów, co z nimi? Jednak z drugiej strony wiem, że to będzie jak wizyta u starego przyjaciela, jak smak ulubionego dania lub kieliszek wybornego wina. Pięknie w swym liście napisał Machiavelli:

Kiedy zapada wieczór, wracam do domu, wchodzę do swojej biblioteki i już na jej progu zrzucam z siebie codzienną, zbrukaną błotem odzież, a przywdziewam szaty godne królewskiego dworu; […] wkraczam w odwieczną dziedzinę ludzi starożytnych, gdzie uprzejmie przez nich przyjęty posilam się tym pokarmem, który, tylko on, jest moim i do którego spożywania urodziłem się; gdzie nie wstydzę rozmawiać z nimi i pytać o racje ich czynów, a oni z właściwą sobie życzliwością odpowiadają.

Byłem nieźle wyedukowany na studiach polonistycznych na Uniwersytecie Gdańskim (seminarium prof. Marii Janion). Dobrze wiedziałem, kim jest autor, a kim narrator, czym jest zmyślenie, a czym prawda w dziele literackim… Jednak zżymałem się, kiedy słyszałem, jak moja siostra opowiada rodzinie, o jakichś wydarzeniach, w których także uczestniczyłem. Złościłem się, że dodawała coś od siebie, zmieniała chronologię, ubarwiała narrację. Po co ona to robi? Głupie pytanie. Zachowywałem się, jakbym był ortodoksyjnym miłośnikiem reportażu i biografii (koniecznie non-fiction), a nie wielbicielem poezji i prozy, z setkami przeczytanych książek o bogatych fabułach, co po łacinie oznacza przecież: ‘bajka, opowiadanie’. Nie miałem żadnej „lust zu fabulieren”.

Czytanie i opowiadanie – tak, pisanie – nie! Skąd się to brało? Czy ze strachu opisanego przez Mickiewicza: „Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie”. To jak dopiero kłamie pismo?! Pewną zmianę w moim myśleniu przyniosła lektura opowiadania Stół Pawła Huelle. Autor w 1989 roku przysłał mi egzemplarz londyńskiego „Pulsu” i czytając ten wspaniały tekst, rozpoznawałem znane mi rekwizyty, miejsca i osoby. Stolarz Kasper ma wiele z mojego ojca, a poza tym rzeka Tuga, mennonici… Opowiadanie powstało po wizytach Pawła na Żuławach, skąd pochodzę i gdzie mieszkam. I ono otworzyło mi oczy, bo niby wiedziałem, że tak się to robi, ale wtedy wreszcie dotarło do mnie, że tak można. Po prostu. Może Paweł był akuszerem, a metoda majeutyczna i w tym przypadku okazała się skuteczna. Jednak musiało minąć sporo lat, żebym teorię zaczął wykorzystywać w praktyce. Bo tak już mam. Wiele czasu trzeba, aż się figa ucukruje, a tytuń uleży.

W pudełku po bombonierce zacząłem umieszczać zapisane karteluszki i serwetki, zabazgrane świstki papieru, notatki na marginesach gazet – „surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nieuformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje”. Zapisy scen, fragmenty dialogów, cytaty i aforyzmy. Zaródź późniejszych tekstów. Jednak niektóre wciąż pozostają w stanie larwalnym.

 

Pierwszym opowiadaniem było Back in the DDR. Tytuł to kompilacja Back in the USSR, piosenki słuchanych kiedyś maniakalnie Beatlesów i niemiecki skrót: DDR. W tym nieistniejącym już państwie w 1979 roku spędziłem prawie dwa miesiące na zarabianiu marek w ramach obozów pracy. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego właśnie to opowiadanie wykluło się jako pierwsze. Tytuł – bo zawsze zaczynam od wymyślenia tytułu, później jest już z górki – wydał mi się intrygujący. Ta wielojęzyczna zbitka, niczym Achtung Baby, album grupy U2. Purystom oczywiście się nie podobał, a od kolegi usłyszałem, że jestem niczym T.S. Eliot szalejący językowo w Ziemi jałowej. Tytuł mojej debiutanckiej książki brzmi Back in the DDR i inne opowiadania – to aż trzy języki. „Wcale nieźle. Całkiem nieźle” – usłyszałem. Do dziś nie wiem, czy to był komplement, czy szyderstwo.

Ta opowieść o wakacyjnej robocie w NRD, o zderzeniu polskiej i niemieckiej mentalności z dodaniem epizodu w sowieckiej kantynie, w którym pojawia się Putin, znalazła się w tomie opublikowanym przez gdańską oficynę słowo/obraz terytoria w 2010 roku. Debiut przyjęto ciepło: życzliwe recenzje (przynajmniej większość), wywiady, czytanie w radiowej „Dwójce” oraz fakt, że trafiłem do finału Nagrody Gdynia. Co prawda przelew na 50 tysięcy złotych powędrował do kogoś innego, ale nie płakałem. Za to kilku kolegów miało łzy w oczach – liczyli na pożyczkę.

Pisząc to opowiadanie, byłem zafascynowany Włodzimierzem Wysockim, a szczególnie jego Balladą o dzieciństwie. Kilkanaście strofek bardzo gęstego tekstu wyśpiewanych w ciągu niecałych siedmiu minut. Słuchałem tego w nieskończoność, zafascynowany, ile można pomieścić w jednej piosence. U nas potrafił to Jacek Kaczmarski (któremu poświęciłem później tom esejów). Mój tekst także jest nabity, a na dodatek wplotłem do niego fragmenty z dzieł rozmaitych autorów. Ukryte pod powierzchnią prozy cytaty nie są erudycyjnym popisem, ale rodzajem hołdu. To mój hommage dla tych, których poważam lub kocham, a także przedłużanie pamięci o ich dziele, dialog z dorobkiem kultury. Coś, co uczenie zwie się intertekstualnością. Ja skromnie powiem o swym pisaniu, że: „płaszcz na moim duchu był nie wyżebrany, / Lecz świetnościami dawnych moich przodków świetny”. Jeśli spojrzy się pod światło – można zobaczyć ślad wodny, niczym prześwity w papierze chamois, jak żyłki prześwitujące przez skórę albo jak promyk błądzący po ścianie werandy w letnie popołudnie… Palimpsest, cytaty z poezji, prozy, piosenek i filmów. Literatura jest po prostu niezbywalną częścią mego życia – czytam ją, badam, objaśniam moim uczniom, czasem tworzę… Żyję otoczony słowami wspaniałych pisarzy, które stały się częścią mojego metabolizmu.

Muszę dla ścisłości wspomnieć, że pomysł na tom opowiadań zawdzięcza też sporo książeczce Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności Phillipe’a Delerma. Zachciało mi się opisać PRL przez rzeczy ważne i nieważne: zupa, lody, papierosy i wódka, pornografia, adapter i kino…

Niektórzy czytelnicy potraktowali Back… jako niemalże memuarystykę – im wolno; dlatego cierpliwie odpowiadam na pytania, czy naprawdę spotkałem Putina. Ale niektórzy recenzenci odczytali go jako prozę czysto autobiograficzną, a to mi się nie podoba; czy nikt im w szkole nie wytłumaczył, że vorarbeiter Tadek z opowiadań oświęcimskich to jednak nie Borowski? Rodzice, rodzeństwo, studia w Gdańsku, Żuławy, a więc wspominki autora; tak uznali niektórzy krytycy. A ja po prostu nie potrafię inaczej, niczym mitologiczny Anteusz, muszę trzymać się mocno ziemi, opierać na faktach, znać, zobaczyć. To jest mój fundament, na nim buduję moją prozę. W Koronczarce, drugim tomie opowiadań, znalazły się trzy utwory zupełnie niezwiązane z moim życiem, ale oparłem je na solidnych badaniach, studiach historycznych, wizjach lokalnych, rozmowach z fachowcami. Inaczej nie umiem.

 

Koronczarka prawie nie miała dystrybucji, kilkaset egzemplarzy rozeszło się bez echa. To sprawiło, że moje zapędy pisarskie ostygły i przestałem zajmować się prozą. Dokończyłem doktorat o sztuce ekfrazy w twórczości Kaczmarskiego, napisałem książkę o Żuławach, piszę nową o „znanym i nieznanym” Jacku Kaczmarskim. Ale w tym roku powstało nowe opowiadanie, Bukowina. Nie żyję z pisania. Owszem, czasem wpadnie parę złotych, ale to raczej miła niespodzianka, a nie honorarium. Nie skarżę się, bo nikt mi pisać nie kazał. Parafrazując inżynierową Mamoniową z Rejsu, mogę powiedzieć: „Proszę państwa. Nikt tu nikogo pod pistoletem nie zmusza do pisania, wprost przeciwnie – ja to robię z prawdziwą przyjemnością”. Ale tak serio, czasem robię to bez przyjemności. Po prostu muszę. Może w ten sposób, mniej lub bardziej uświadomiony, coś sobie wyjaśniam albo coś otorbiam, bo boli i uwiera. Bóg jeden wie, czy powstaje wtedy perła, czy to tylko rodzenie kamienia nerkowego.

W planach mam kilka nowych opowiadań i dwie powieści. Ale krótkie, góra dwieście stron, może ciut więcej. Przeraża mnie współczesna logorea. Ten zalew niby-Tołstojów i pseudo-Proustów, grubaśnych powieści. Czy naprawdę kryminał musi mieć siedemset osiemdziesiąt stron, a biografia dziewięćset dziewięćdziesiąt dwie? Nie da się krócej? Kiedyś, gdy trzeba było pióro umoczyć w kałamarzu albo zmienić taśmę w maszynie, obowiązywała inna ekonomia pisania, dziś komputer zniósł wszystkie bariery. Ze szkodą dla literatury. Powtórzę jeszcze raz: opowiadanie to sztuka krótkiego oddechu, co nie oznacza, że autor jest chory na zapalenia płuc.

Jesteśmy w Stawisku. Chciałbym pokłonić się cieniowi Jarosława Iwaszkiewicza. Pewnie gdzieś zza swych grubych okularów na nas spogląda. Całkiem niedawno, nie wiedząc jeszcze, że będę miał okazję przebywać w tym miejscu, wróciłem do jego opowiadań. Jakie to wspaniałe uczucie, że mogłem po latach znów je przeczytać. Są świetne, cudownie napisane. BrzezinaPanny z Wilka to po prostu arcydzieła. Amen.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Andrzej Kasperek, Dlaczego piszę i dlaczego tak, a nie inaczej?, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Przypisy

    Loading...