07.05.2020

Nowy Napis Co Tydzień #048 / Stopniowanie świata. Ars poetica

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

Wszystko zaczyna się od poezji, bierze z niej swój początek. Poezja to zapalony lont. Poezja to cienka linia usypana z prochu, do której przyłożono żagiew. (Z tego prochu można również usypać krąg wokół siebie). Kiedy płomień kończy swoją drogę, następuje eksplozja (lub implozja – w zależności od tego, z jakiej perspektywy patrzymy), a po nim cisza, cisza, cisza. 

W moim przypadku z tej ciszy wyłoniły się kolejne literackie odrośle, których chwytałem się czasem rozpaczliwie, a czasem z chłodnym spokojem. Przekład, dramat, proza, a ostatnio malarstwo. Równocześnie wciąż nie przestaję pisać wierszy. Bez względu na to, jak bardzo zajmują mnie inne formy, poezja wciąż stanowi główne paliwo tworzenia jako takiego. Paliwo żarłoczne i bezlitosne, które wciąż wymaga nowych materii do strawienia. 

Przekładem zająłem się ze względu na Ukrainę i Rosję – kraje, z którymi jestem związany nie tylko studiami ukrainistycznymi, lecz także literackimi przyjaźniami, wspomnieniami z podróży, a wreszcie językami, jakie poszerzyły moje wyobrażenie o Słowie. 

Swoje wschodnie peregrynacje rozpocząłem w wyjątkowym momencie, kiedy Ukrainę ogarnął rewolucyjny szał. Majdan, któremu kibicowałem z zapałem neofity, związał mnie jeszcze mocniej z naszym wschodnim sąsiadem. W tamtym okresie rozpoczęła się również moja rewizja przekonań i poglądów o „kresach wschodnich” – o samej Ukrainie oraz o Rosji. Otwarcie na Wschód zwany Ukrainą pozwoliło mi zobaczyć w zupełnie innym świetle swój własny kraj, a także Rosję, która wciąż niestety posiada monopol na reprezentowanie Wschodu. 

Literackie przyjaźnie zaowocowały naturalnie przekładami współczesnej ukraińskiej poezji, zarówno tej pisanej po ukraińsku, jak i po rosyjsku. Jej język z całą pewnością odcisnął piętno na moim własnym, poetyckim stylu. Z kolei rosyjska literatura wpłynęła na moją prozę – mam tu na myśli przede wszystkim Władimira Sorokina, naczelnego dekonstruktora rosyjskich dyskursów. 

Kiedyś spotkałem się z opinią, wyrażoną przez zaprzyjaźnionych, ukraińskich twórców, że w rzeczywistości istnieją dwa rodzaje postmodernizmu w prozie – zachodni oraz rosyjski. Rozróżnienia takiego próżno szukać w tekstach krytycznoliterackich, jednak moim zdaniem jest ono jak najbardziej zasadne. Różnica pomiędzy tymi dwoma postmodernizmami wynika z zupełnie odmiennych doświadczeń historycznych. Postmodernizm rosyjski wyrastał w cieniu totalitarnego systemu, z którego praktykami nie mogą się równać nawet najbardziej patologiczne zjawiska zachodniego kapitalizmu. To doświadczenie sprawiło, że rosyjscy pisarze stworzyli jedną z najbardziej mrocznych, opresyjnych i zwyczajnie przerażających wizji postmodernistycznego świata. (Pod tym względem mogą z nimi konkurować tylko węgierscy pisarze z László Krasznahorkaiem na czele). W porównaniu z rosyjskim wiele utworów spod znaku „zachodniego” postmodernizmu wydaje się być pozbawionymi ciężaru igraszkami. Zdecydowanie bliżej mi do „rosyjskiego ciężaru” niż do „zachodniej lekkości”, choć w swojej twórczości dostrzegam wpływy jednego i drugiego bieguna. 

*

Kilka lat temu zainteresowałem się dramatem, bo uznałem, że to najlepszy sposób na badanie granic języka, ich rozszerzanie, a także obmacywanie jego pęknięć i złogów. Dramaturgia interesuje mnie przede wszystkim jako laboratorium języka, mniej jako najbardziej uspołeczniona ze sztuk i rodzaj widowiska. 

Prozę zacząłem pisać na samym końcu, mając doświadczenie z poezją, przekładem oraz dramatem. W pewnym momencie poezja stała się zbyt ciasna, zbyt lekka, zbyt ulotna. Pojawiła się u mnie potrzeba rozszerzenia formy, która obejmowałaby sobą zarówno poezję (pod postacią specyficznej poetyckości prozy), dramat z jego rozbuchanymi dialogami, jak i przekład – a zatem obejmowałaby doświadczenie językowe wzbogacające mój własny, literacki język. Wszystkie te elementy znalazły swoje odbicie w mojej powieści Podzwonne dla Instytutu, którą żartobliwie określam mianem „lingwistycznej antyutopii”. 

Zanim jednak powstało Podzwonne, napisałem kilka innych krótkich próz utrzymanych w zupełnie odmiennych stylistycznie rejestrach. W pewnym sensie mechanizm ich powstawania więcej miał wspólnego z pisaniem wierszy niż prozy. Podobnie jak w przypadku poezji najważniejszy był impuls, który wymagał odnotowania. To właśnie wokół tego impulsu – indukowanego przez konkretny obraz lub zaledwie powidok obrazu, wspomnienie, czy też pierwsze zdanie, które się pomyślało – wyrastało opowiadanie. 

Również Podzwonne zaczęło się od poetyckiego w swojej naturze impulsu, jednak struktura krótkiego w zamierzeniu opowiadania rozrosła się, przestała być jedynie szkicem, narracją praktycznie pozbawioną akcji – tak jak to miało miejsce w przypadku wcześniejszych opowiadań – a stała się pełnoprawnym światem. Światem, którego zupełnie się nie spodziewałem, gdyż nigdy nie zamierzałem napisać powieści na tyle oderwanej od własnych emocji i wewnętrznych dialogów. Po skończeniu pisania nie pozostawało mi jednak nic innego, jak przyjąć do wiadomości, że moja pierwsza duża forma jest antyutopią. 

Malarstwo to dla mnie sposób, by odpocząć od słowa, od wszelkich językowych struktur, od ich logiki i systemowości, jaka uwidacznia się nawet w najbardziej eksperymentalnych, z pozoru pozbawionych spójnej struktury, utworach. „Robienie prac” – jak często nazywam proces malowania, to możliwość wypowiadania się poprzez zupełnie inne medium. Słowa zawsze tworzą system, natomiast malarstwo daje możliwość wyjścia poza wszelkie formy logicznego wywodu. W przeciwieństwie do literatury, żywiącej się intertekstualnością, jest ono samowystarczalne. 

Tworzę przede wszystkim abstrakcje. Rzadko używam pędzli oraz klasycznych malarskich narzędzi. Wierny założeniom action painting wylewam farbę na płótno prosto z puszki, ulegając wypadkowej przypadku (sic!) i cielesnej ekspresji. To nie ja maluję, ale moje ciało uwolnione od wszelkich racjonalnych form wypowiedzi. Jest tylko ruch i jego odbicie na płótnie. 

Rzadko planuję czy też szkicuję nowy obraz. Jeśli już, to mój „szkic” stanowi ledwie widoczny zarys. Często praca wymyka się z tych niewyraźnych ram i staje w opozycji do początkowych założeń – tak samo jak z pisaniem poezji i prozy. To, co z początku ma być jedynie krótką impresją, opowiadaniem, rozrasta się niespodziewanie w dużą formę, zaczyna żyć własnym, dzikim życiem, które autor – niczym skryba – może jedynie zarejestrować za pomocą słów.

Zanim zacząłem pisać prozę, a przede wszystkim stwarzać bohaterów, trudno było mi uwierzyć w tą niezależność literackiego świata, w to, że w pewnym momencie pisania „bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem”. Przekonałem się jednak, że jest to możliwe, a nawet konieczne, by stworzyć sugestywny świat. Tworząc daną postać, mogłem nadać jej pewne wyjściowe cechy i atrybuty, a potem tylko patrzeć, jak realizują się one w ciele tekstu i owo patrzenie rejestrować. Nic więcej. 

Często odnoszę wrażenie, iż pisanie jest jak wchodzenie po ginących w ciemności schodach. Nie widzimy kolejnych stopni, jednak za każdym razem, gdy podnosimy nogę, by zrobić kolejny krok, następny stopień materializuje się pod nami. I jest to prawdziwy, wciąż powtarzający się cud. 

Piszę po to, by przebyć jak najwięcej schodów. Podczas swojej wspinaczki czasem tracę równowagę, a czasem pewnie stawiam kolejny krok. Zdarza mi się też przystanąć dłużej na jednym ze stopni. Wtedy zmienia się on w brzeg morza albo chodnik w chłodnym, industrialnym mieście, gdzieś na Wschodzie Wschodów. Niekiedy waham się wykonać kolejny krok, a czasem przeskakuję po kilka stopni naraz. 

Nie wiem, dokąd prowadzą te schody – w górę, czy w dół – ani czy w odpowiedni sposób po nich stąpam. Być może mój ruch jest jedynie iluzją, symulacją przemieszczania się, a być może prowadzi we wszystkie strony jednocześnie. Możliwe też, że istnieje niezależnie od tych, którzy się w niego włączają. Jakie w takim razie jest ich zadanie, ich misja? Opisać swój odcinek. Dać mu najgłębszy z możliwych wyraz, a równocześnie nie dać się mu pożreć. Określić jego granice, zobaczyć paradoksy, sprzeczności. Powoli stopniować świat. 

Wciąż i wciąż przebywać drogę od powidoku aż do czystego obrazu, a potem – po chwili pozornego oświecenia lub zaciemnienia – wyruszać z powrotem na dno oka. I tak do ostatniego mrugnięcia. Ironicznego lub nie. 

Powieść Bartosz Popadiaka Podzwonne dla Instytutu do zakupienia w naszym e-sklepie, także w formie e-booka.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartosz Popadiak, Stopniowanie świata. Ars poetica, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 48

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...