Elegia słoneczna
Żyjemy tu spokojnie – prywatnie i demokratycznie:
wybieramy kilkadziesiąt lat kredytu na małe M-3,
kserujemy świadectwa deportacji, holokaustu,
wypędzeń, listy utraconych i ocalonych przyjaciół,
raduje nas nowe muzeum i teczka odnalezionych
rękopisów. Uratowane z pożogi dzieci, świętujemy:
ostała się fotografia domu, którego nie sposób odzyskać.
Obiecana ziemia pogłębia skiby, poszerza swoje granice,
a przecież nigdy nie będzie nasza w tym sensie,
w jakim o niej myślimy.
Żeby wejść do mieszkania, gdzie poetka pisze wiersze,
trzeba sforsować żelazną bramę i o umówionej godzinie
stanąć przed uchylonymi drzwiami. Jest miejsce,
w którym pragnęłoby się pozostać:
słońce rozprasza cienie przez nikogo nie wezwane.
Przed południem najlepiej smakuje mocna czarna kawa
z sernikiem nadzianym kandyzowaną skórką z pomarańczy.
Są widoki: kołnierz różowych pelargonii na tle muru
porośniętego winoroślą, nieopodal Centralnego to rzadkość
jak wciąż czynny wernisaż czy coś podobnego.
My nie jesteśmy nadziani, wprost przeciwnie,
niedawno po wyborach, co nieco po przemianach,
a wiele przed nami, uszczknęło się ciut wolności dla siebie,
to wszystko, co pozostało z tego całego bogactwa
znaczeń i odznaczeń.
Kochamy ludzi, których nie rozumiemy do końca.
Nasza rodzina jest liczna i niepoznana
jak historia cioci Broni Hausberg –
była żoną aptekarza i owdowiała przed wojną we Lwowie,
zakochał się w niej Zawiślański, szewc z iście ułańską fantazją,
co ruszył za nią na Sybir i ochronił przed głodową śmiercią
swoje i nie swoje dzieci.
Kawa u Julii Hartwig z widokiem na błękit i podwórze –
zwyczajne opowieści o książkach i spotkaniach
jakby nic więcej złego nie miało się zdarzyć
i co należy przypomnieć, by tamten czas się zabliźnił –
tymczasem trzeba wyruszać do siebie, więc jeszcze ta jedna chwila,
gdy słońce uporczywie ogrzewa nasze ugięte nadgarstki,
a my z gracją unosimy porcelanowe filiżanki,
pijąc małymi łykami mocną czarną kawę.
Warszawa, 28 czerwca 2010 r.