31.05.2021

Hel

Nie pamiętałam, że droga tak się ciągnie, opieram ręce na kierownicy, uważnie wchodzę w zakręty. Mija mnie pociąg, a więc nadal jeździ. Nadal można dojechać na Hel pociągiem.

Pamiętam, jak wypatrywałam morza, biegając od okna do okna. Raz pełne morze, raz zatoka. W letnim słońcu morze kusiło srebrzyście. Podobno są linie kolejowe na świecie, które wiosną znikają pod wodą, morze je zalewa i obmywa. Podobno są morza, które mają swój przypływ i odpływ. Bałtyk jest leniwy. Nie ma ochoty się rozhuśtać. Codziennie się cofać, codziennie wracać. Leniwiec.

Pamiętam niecierpliwe oczekiwanie, pociąg oddalał się od stałego lądu, bliskość plaży kusiła. Ostatnia stacja, wysiadamy. Stąd można pojechać tylko w jedną stronę. Mama zdejmowała walizkę, ja miałam pilnować swojego plecaka, ale to mama gubiła pod siedzeniem torebkę. Co roku wakacje rozpoczynałyśmy na kolanach, przetrząsając przedział. Wysiadałyśmy ostatnie. Ledwo postawiłam stopę na peronie, a wiatr ścinał mnie z nóg. Przewracał, szarpał wściekle. Duł prosto w twarz, śmierdział rybami. Mama zasłaniała moje uszy rękami, szukałam w plecaku chustki na głowę. On tylko czekał na moje niezdarne ruchy, wyrywał różową chusteczkę, gnał złośliwie przed sobą. Mama bez słowa wyciągała swoją jedwabną apaszkę. Pachniała perfumami, co roku, w pierwszy dzień wakacji, miałam ją na głowie. Następnego dnia rano kupowałyśmy w sklepie nową różową chustkę. Do czasu wyjazdu będziemy stałymi klientkami.

Mama ciągnęła ciężką walizkę po nierównych płytach, pochylała nisko głowę, bo wiatr ciskał piaskiem w oczy. Potem dwa tygodnie niepewności. Pewne było jedno – będzie wiało i może uda się gdzieś wyjść, zawsze warto wziąć ze sobą parawan i koc.

Teraz jest zima. Nie byłam tu nigdy zimą. Nigdy nie jechałam tą drogą samochodem. Nie wiem, po co przyjechałam. Wszędzie leży śnieg i morza nie widać. Zwalniam, bo myśl o poślizgu w tej głuszy mnie przeraża. Dojeżdżam do celu. Nic nie pamiętam. W centrum, o ile jest to centrum, znajduję parking. Podmuch wiatru wyrywa mi z rąk drzwi. Na głowie mam czapkę i kaptur. Dziś ci się nie uda. Jestem na ciebie przygotowana. Idę przed siebie, miasto śpi, ukrywa się. Wzmocnione przed wiatrem drzwi i okna. Ludzie zawiani. Gdziekolwiek pójdę, dojdę nad morze. Mewy kołują nad moją głową. Powietrze jest w nieustannym ruchu, przedziera się przez zuchwały skrawek lądu. Wiatr chciałby zagarnąć ten skrawek świata. Ludzie trwają na przekór. Chciałabym nie czuć zimna. Tu się marznie, zamarza na kość. Myślę o ciepłych krajach, o zacisznych zatokach. Wiatr przygniata do ziemi moje myśli. Idę plażą, aż do portu. Przystań wychodzi daleko w morze, wychodzę na cypel. Jestem na końcu wszystkiego. Migoczą do mnie światła Trójmiasta – jednak gdzieś trwa cywilizacja. Mija mnie kilka kutrów rybackich, wracają z połowu. Zanim wrócę na ląd, zdążą zapakować ryby do bagażników luksusowych samochodów. Więc to nie rybacy, a turyści – wybrali się na poszukiwanie zimowych, ekstremalnych wrażeń. Rybacy w spokoju zwijają liny, naciągają brezent na kutry i schodzą na ląd. Idę za nimi.

Istnieją jeszcze miejsca, gdzie kobiety nie są mile widziane. Pewnie otwieram drzwi, wchodzę do zadymionego środka, rozmowy milkną. Brodaci faceci w żółtych pałatkach odwracają się w moją stronę. Barmanka niechętnie przyjmuje ode mnie zamówienie. I tak się tutaj napiję, możecie być oburzeni, i nie mam ochoty z wami rozmawiać. Staram się ich nie widzieć, mimowolnie przyspieszam i już stoi przede mną pusty kubek. Zamykam drzwi i czuję wyraźną ulgę, ktoś się roześmiał zduszonym śmiechem. Z tego wszystkiego zostawiłam na krześle torebkę, pojawiam się jak zmora, jak zły duch, jak wyparte wspomnienie. To już ostatni raz i choć to rybacka knajpa, korzystam z damskiej toalety, a z głośników śpiewa dla mnie Katie Melua. Śliczna, zjawiskowa Katie. Śpiewa w rybackiej knajpie na Helu.

Mam ochotę wrócić do samochodu po koc, owinąć się szczelnie. Ale tu wszyscy marzną albo nie marzną, naciągają na twarz kaptury, więc ja też naciągam swój i wbijam ręce w narciarskie rękawice. Szczyt mody. Herbata mnie nieco rozgrzała, cofam się w głąb lądu, choć nie wiem, czy to jest ląd, ten wąski pasek życia, z jedną jedyną drogą. Przechodzę na drugą stronę torów, przede mną otwarte morze. Jest ciemno i nic nie przekonuje mnie o tym, że tam, w oddali, przy drugim brzegu ktoś jeszcze mieszka. Tam, po drugiej stronie tego zimnego, huczącego falami monstrum. Piasek jest twardy jak lód, na plaży kamienie i konary. Brud zimy.

Co moja matka chciała sobie wywiać z głowy, że zawsze mnie tu przywoziła? Jedyną atrakcją była wycieczka do Gdańska i co roku chorowałam, zwisając nad barierką, rzygałam prosto do morza. Miałam zieloną twarz, dobijaliśmy do portu, matka wściekła, kupowała bilet i wracałyśmy na Hel. Pociągiem oczywiście i szybko, szybko, bo pociąg był tylko jeden. Ciągnęła mnie ulicą Długą, ledwie stałam na nogach, w fontannie Neptuna obcierała mi twarz. Piłyśmy gorzką herbatę, tłum ludzi przelewał się deptakiem. Nigdzie nie pójdziesz, bo się zgubisz i co wtedy zrobimy?

Resztę dni spędzałam na plaży, zbierałam bursztyny i muszle. Zawsze obiecywała mi, że jak nazbieram dużo, to zrobimy naszyjnik. Zawsze jej wierzyłam, choć po powrocie do domu zalewała sumiennie wszystkie bursztyny spirytusem na nalewkę. Mamy lekarstwo na wszystkie przeziębienia, głaskała mnie po głowie. Muszle się kruszyły i zbierał się w nich kurz. Do września robiła z nimi porządek, choć nie – kilka zostawiała, bo do szkoły trzeba zanieść pamiątki z wakacji. Co roku to samo, ciągle to samo.

Jutro pojadę do Gdańska i kupię naszyjniki z bursztynów za wszystkie pieniądze.

Odwracam się plecami do świata i wracam w ciasne, wymiecione uliczki. Bardziej niż w innych miastach mam ochotę zaglądać ludziom do okien. Ich życie nie jest takie jak gdzie indziej, tu czas stanął w miejscu, do najbliższego supermarketu we Władysławowie jest pięćdziesiąt kilometrów. Wyobrażam sobie, że członkowie rodziny bardziej niż gdzie indziej siadają nabożnie do cotygodniowej gazetki reklamowej przywożonej przez listonosza i oglądają w skupieniu wszystkie produkty. Biorą czarny flamaster i zaznaczają wyraźnie, co chcieliby kupić, zabierają ze sobą gazetkę, gdyby zapomnieli o jakiejś promocji, ale do dnia zakupów nauczą się jej na pamięć. Przerzucają w sklepie wyświechtane brzegi i dziwią się, nie mogą zrozumieć, że czas promocji jest ograniczony i znowu nie zdążyli, bo gdyby do sklepu było bliżej, to może by zdążyli…

Bardziej niż gdzie indziej powinni chronić prywatność, a oni tego nie robią. Mieszka ich tak mało i wszystko o sobie wiedzą. Mijam okno za oknem, dom za domem i wszędzie widzę pochylone nad gazetką reklamową głowy.

Może żeby zrozumieć matkę, powinnam przyjechać latem. Kiedy słońce pozwala zapomnieć o silnym wietrze, uliczki pełne są turystów, a w każdej budce sprzedają gofry i lody. Kiedy Hel tętni nieswoim, zwyczajnym życiem.

Teraz, odarty z wszelkiej wakacyjnej atrakcyjności nic nie musi. A matka zawsze powtarzała, że to jedyne w swoim rodzaju miejsce na ziemi. Wakacje musiały być na Helu.

 

Wracam do miasta, miasta? Nastolatki jak wszędzie na świecie wystają na rogu ulicy, pod nogami wałęsają się koty. Próbuję dojść gdzieś indziej, znów trafiam nad morze, prześladuje mnie szum fal. Głowa mnie boli, powinnam napić się kawy.

To tu. Zawsze w tym pasie piasku rozkładałyśmy koc i wbijałyśmy w piasek parawan. To nasze miejsce, nawet po latach. Mama nie umiała rozłożyć się gdzie indziej. Pamiętam je, po tylu latach.

Powinnam wracać na stały ląd, zdrętwiały mi palce, ale wciąż włóczę się bez celu. Krążę, próbuję przypomnieć sobie wszystkie zakamarki. Zapach ryb nieznośnie przykleja się do nosa, wszystko przesiąknięte jest morzem. Chcę znaleźć jeszcze dom, w którym mieszkałyśmy, każde wakacje takie same. Stoi niepozorny i mały, przedziwnie zmniejszony w perspektywie dorosłej osoby. Wkurza mnie nagle sentymentalizm. Czego właściwie szukam? Coś próbuję zrozumieć, udowodnić? Zamiast się po prostu pogodzić.

Wyciągam z pamięci fakty, próbuję stworzyć swoją historię. Jakie to ma znaczenie? Mam jedno popołudnie wolne, a zamiast zająć się sobą, przyjeżdżam tutaj, by bardziej zmarznąć. Jestem zła na siebie, powracanie do przeszłości niczego nie zmieni. Hel jak istnieje, tak będzie istniał, a ja powinnam wydorośleć. Po co wracać do wspomnień zatartych przez czas? One przesypują się w palcach jak piasek.

Pospiesznie wracam na parking. Wrócę do Gdańska i zamówię w barze wiśniówkę, a potem wyjdę z hotelu, znajdę kawiarnię i zjem kawałek tortu czekoladowego. A potem wybiorę gazetę w empiku, tak zwaną prasę kobiecą, której nie cierpię. Zaleję się bzdurami, półprawdami serwowanymi na lakierowanych stronach. Przesiedzę w salonie aż do zamknięcia, zapoznam się kartka po kartce z wygładzonym życiem innych. Przeczytam o życiu w luksusie i obejrzę niepraktyczną do bólu modę. Wracając do hotelu, z premedytacją i wielką przyjemnością wyrzucę lakierowane modelki do kosza na śmieci. Zgniotę okładki, a odmłodzone obróbką komputerową buzie wylądują w śmietniku. Zawsze mi to pomaga na doła.

Nie wiem, skąd wzięła się muszla w mojej rękawiczce, wsuwam ją do kieszeni i otrzepuję buty ze śniegu. Wsiadam do samochodu, silnik nie chce zapalić.

Nic nie będzie z moich planów, bo samochód stoi jak zaczarowany, przymarznięty, przywiany do ziemi. Mozolnie wracam na zimno, nie ma żadnej stacji benzynowej, jedyne znane mi miejsce pełne mężczyzn to rybacka speluna. Barmanka mnie pamięta, oczywiście mają mechanika, ale „zakład będzie czynny najwcześniej jutro koło południa” – mówi z przekonaniem, patrząc na siwiejącego faceta, który położył głowę na stole i zasnął już jakąś godzinę temu, a puste szklanki po piwie tworzą aureolę wokół jego głowy. Pisze na kartce adres warsztatu, najlepiej, gdyby przyszła pani z samego rana, żeby żona odebrała telefon. Dzwonię do Gdańska, że przyjadę jutro, ale coś przerywa rozmowę, komórki wariują. Lepiej zadzwonić ze stacjonarnego. Wchodzę na zaplecze baru rybackiego i staram się nie zaglądać w plastikowe pojemniki pełne rybich wnętrzności.

Przestaję być niemile widziana, staję się wydarzeniem, szansą na zmianę biegu wydarzeń, ruchem, objawieniem w tym wietrze. Nie jestem pijanym rybakiem, nie jestem wściekłą żoną rybaka ani wymagającym, znudzonym szefem speluny, nieszczęśliwą, bezrobotną koleżanką. Jestem spoza kręgu wydarzeń, spoza helskiej rzeczywistości.

– Czy ma pani gdzie spać?

Nie, proszę pani, nie mam gdzie spać, nie mam nawet szczoteczki do zębów, jestem totalnie spoza i teraz marzę o normalności, o powrocie do rzeczywistości. Do warsztatów samochodowych czynnych do późnych godzin wieczornych, do galerii handlowej i supermarketu drogeryjnego na rogu ulicy. Do kiosków z gazetami, bilboardów i słupów ogłoszeniowych. W zamian za to dostaję kartkę z jednym jedynym adresem prywatnej kwatery, gdzie jest pewne, że mnie przyjmą i nie będę musiała szukać dłużej wolnego od tubylców łóżka. Nie jestem zdziwiona, barmanka pokazuje uliczkę najbliżej morza, a podany adres wiedzie prosto na kwatery, gdzie spałyśmy z mamą. Czyli śpię, gdzie zawsze, a pani Halina mnie nie pamięta.

Byłam wtedy dzieckiem, pewnie przekroczyła już sześćdziesiątkę, na szczęście ma pokój wolny. Pani Halina nigdzie się stąd nie rusza i ma w sobie nadzieję, że ktoś się trafi poza sezonem i będzie mogła zarobić parę groszy. Wpuszcza mnie do przedsionka, ocenia, na ile może mnie naciągnąć, bo wie, że zepsuł mi się samochód i że jestem zdesperowana. Oferuje się, że zrobi kolację, ale ma tylko ryby. Proszę o suchy chleb i herbatę. Potem sama się oferuje, biegnie w ciemnościach do kiosku, prosząc, by po godzinach otwarcia sprzedali jej szczoteczkę i pastę do zębów. Proszę jeszcze o krem do twarzy. Nie umiem zasnąć ze ściągniętą twarzą.

Czekając na nią, kładę się do łóżka, pod ścianę, zawsze tak spałam. Nie umiałam sama zasnąć, kiedy gałęzie tłukły w okno. Wchodziłam do łóżka mamy, w nocy spadałam na podłogę, później złączałyśmy łóżka. Mama ciągle mnie budziła, spała niespokojnie, zupełnie nie jak dorosła osoba. Rano wstawałam wcześniej i przyglądałam się drzewu, które straszyło mnie przez całą noc.

Przekręcam głowę do tyłu, chcę spojrzeć przez okno, przed domem rosło wysokie drzewo i w pokoju panował półmrok. Drzewa już nie ma, księżyc świeci na gnające wściekle chmury; wszystko stało się tak szybko, nie miałam czasu pomyśleć i znalazłam się w pokoju, który pamiętam sprzed trzydziestu lat. Nie wygląda tak samo, pani Halina zrobiła remont, a oczekiwałam, że przynajmniej zapach starych mebli będzie taki sam. Szukam na tapecie znaczków, które robiłam, ugniatając ją paznokciem, ale tapeta jest zupełnie nowa i czysta.

Pani Halina pojawia się z herbatą i chlebem z masłem, kupiła wszystko, o co prosiłam. Wieść o zepsutym samochodzie okrążyła już Hel, żona mechanika dzwoniła prze chwilą, że męża przypilnuje, najlepiej przywieźć samochód z samego rana.

– Mam nadzieję, że będzie pani ciepło, dorzucę do pieca, żeby przez całą noc się paliło. Szkoda, że nie zostanie pani dłużej, na turystów trzeba będzie poczekać do lata. Weźmie pani wizytówki i rozda znajomym, ale Polacy i tak wolą wycieczki zagraniczne, już nie lubią zimnego morza. Jak zje pani śniadanie – zostawię w kuchni, na stole, proszę przyjść do fokarium i o mnie zapytać. Załatwiłam na jutro kilku sąsiadów, pomogą przepchać samochód do mechanika, jak będzie miał auto na podwórku, na pewno się nim zajmie. Z daleka pani przyjechała?

Jak powiem, że z Brzegu Opolskiego, zaraz skojarzy, będzie chciała się popisać, że miała turystów z Brzegu, więc mówię:

– Z Opola.

Tam nie muszę wszystkich znać. Nie podoba jej się moja odpowiedź, prosi o dowód osobisty, niby że musi wpisać do księgi meldunkowej.

– Mam przy sobie tylko prawo jazdy – kłamię niepotrzebnie.

Miałyśmy z mamą różne nazwiska. Właściwie dlaczego miałyśmy różne nazwiska? Ona używała nazwiska panieńskiego matki, ja nosiłam nazwisko dziadka. Nigdy nie dowiedziałam się, jak nazywał się mój ojciec.

Rano myśl o dziesiątkach spraw i oczekiwań związanych z samochodem odbiera mi siły do życia. Marzę o pozostaniu w łóżku, o odpuszczeniu konferencji w Gdańsku. Odpowiada mi nieustanny szum za oknem, nie brakuje mi hałasu dużego miasta, wycia karetek ani alarmów samochodowych. Morze i wiatr są muzyką tego miasta.

Ulice i podwórka znów wyglądają jak pozamiatane, wściekłość i porywy wiatru wykorzystane do dobrych celów. Pani Halina karmi foki, szare cielska przewalają się w mroźnej wodzie, podpływają łakomie, wyrywają ryby z rąk. Czekam cierpliwie, aż wszystkie ryby znikną w szeroko rozdziawionych gardzielach, i idziemy na parking. Przy moim samochodzie stoją sąsiedzi pani Haliny, zgodnie pchają na podwórko pijanego od wczoraj mechanika.

Chcę skorzystać z telefonu, sprawdzić pocztę mailową, potrzebuję odrobiny cywilizacji. Ktoś kieruje mnie do szkoły podstawowej, przy której działa kawiarenka internetowa, ale połączenie mają radiowe, sygnał wciąż się rwie. Spędzam mnóstwo czasu, czekając na otworzenie się skrzynki mailowej.

– Trzeba poczekać, aż zmieni się kierunek wiatru, albo nadać list na poczcie, ten na pewno dojdzie.

Korzystam z dobrej rady pani sekretarki, wyślę telegram do firmy: „Uwięziona na Helu, stop. Auto nieczynne, stop. Przyślijcie ratunek, stop”.

A może nikt się nie pojawić. Na szczęście bank działa jak na lądzie, pobieram kwotę z rachunku, nie patrząc na gigantyczną prowizję.

Płacę pani Halinie za dwie noce przymusowych wakacji. Poważnie zastanawiam się, czy nie porzucić samochodu i wrócić do Gdańska pociągiem. Ostatecznie mogę poruszać się komunikacją miejską. Jakiś przymus ekonomiczny przeważa, idę pospieszyć mechanika, a jego żona zapewnia, że jutro z samego rana samochód będzie w warsztacie. Dla potwierdzenia swoich słów dzwoni przy mnie do mechanika z Władysławowa.

Przez resztę dnia obchodzę miejsce po miejscu całe miasto, mam nadzieję ostatni już raz. Szukam skojarzeń, śladów z przeszłości, próbuję powiązać teraźniejszość ze wspomnieniami z dzieciństwa, ale miejsce zmieniło się wielokrotnie. Pojawiają mi się w głowie migawki, wspomnienia. Nie umiem niczego skojarzyć.

 Chciałabym, żeby coś się wydarzyło. Żeby ten pobyt nabrał aktualnego sensu, przestał sprowadzać się do taplania we wspomnieniach. Jak w kinie, powinien pojawić się ktoś albo coś, co zmieni mój tok myślenia. Do końca życia mogłabym wspominać to wydarzenie – właśnie dlatego musiałam pojechać na Hel. Albo – żebym mogła zrozumieć, musiałam pojechać na drugi koniec Polski. Żebyśmy mogli i mogły się spotkać, zepsuł mi się samochód. Kreuję w głowie zdarzenia, nadaję im znaczenie. Dzień upływa bez żadnych nieprzewidzianych wydarzeń, jak to na Helu. Pod wieczór łapię zasięg w komórce, smsy i poczta głosowa spływają, rozsadzając pamięć w telefonie. Odpisuję na najważniejsze i pada bateria. Pomocy!

Nareszcie w nocy coś się dzieje, ale zupełnie nie to, czego oczekiwałam. Przychodzi sztorm, pani Halina zakłada na okna drewniane okiennice, walczy z uporczywym wiatrem, słyszę brzęk szkła. Przynosi mi latarkę, nie używa już lamp naftowych, które pamiętam z dzieciństwa. Wiatr wyje, rozsadza ściany, dygoczę pod dwoma kołdrami i kocem. Nie śpię do rana.

Pani Halina przynosi przed szóstą gorącą kawę. Opowiada o sztormie i wylicza drobiazgowo, ile sztormów mieli od początku roku i jakie ponieśli straty. Słucham jej głosu, zatapia się w sprawach nieistotnych, a potem spóźnia się do pracy i zostawia mnie samą.

Owijam się kocem i idę po kanapki. Wracam do łóżka z talerzem, nienawidzę jeść kanapek przygotowanych przez kogoś. Wyobrażam sobie, jak pani Halina robiła je dla mnie i myślała o tym, jak je przeżuwam i czy będą mi smakować. Zaparzyła też w termosie herbatę, piję prawie przeźroczystą ciecz, zaparzoną z jednej torebki. Dosładzam wrzątek łyżeczką cukru. Cisną mi się do głowy wspomnienia, bo z mamą też jadłyśmy w pokoju śniadania i tak jak dzisiaj patrzyłam przez okno. Wtedy nie mogłam doczekać się, kiedy wyjdziemy na plażę.

Słyszę kroki na schodach i znów staje się coś nieoczekiwanego, czego bardzo nie lubię. Przeszkadza mi w posiłku obca osoba i czeka, aż dokończę kanapkę, jakby to w ogóle miało jakieś znaczenie, czy zjem do końca, czy nie. Do drzwi puka, a potem wkłada głowę do środka żona mechanika. Przyjechał majster z Władysławowa! Tak właśnie powiedziała – „majster”, i że trzeba omówić koszty naprawy.

Zamykam dom, czuję się jak u siebie. Idziemy razem pochylone w pół, bo wichura wcale nie ustała. W warsztacie prostuję się, majster z Władysławowa zdiagnozował usterkę. Nieprawdopodobne, jest w stanie naprawić samochód w ciągu godziny i nawet nie chce mnie bardzo naciągać na koszty.

Odbiorę samochód po południu, wiatr pcha mnie prosto do fokarium. Przekrzykując huczące powietrze, oddaję klucze pani Halinie i dziękuję za nocleg. Idę na plażę, skrawkiem mokrego piasku dochodzę do portu, uskakując przed falami. Wkładam do kieszeni kilka pokruszonych muszelek.

Samochód jest gotowy, rozliczam się z majstrem i dziękuję żonie mechanika. Pani Halina przybiegła zdyszana, sprzątała zajmowany przeze mnie pokój i znalazła kilka zostawionych drobiazgów, po które nie chciało mi się wracać. Dziękuję i wypakowaną, dużą kopertę kładę na przednie siedzenie.

Wyjeżdżam z Helu i śpiewam całą drogę, a potem ochrypłe gardło leczę w aptece w Gdańsku. W hotelu rzucam na łóżko torebkę i kopertę od pani Haliny, włączam laptopa, telewizor, ładuję komórkę. Z koperty wypada zdjęcie sprzed trzydziestu lat. Na nim kobieta z roześmianą dziewczynką patrzą prosto w obiektyw.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Hel, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...