Magister Siudut bawi się dewizką
Plaster późnojesiennego słońca na ścianie
niewielkiej sali ćwiczeń na trzecim piętrze
przyciszone głosy.
Magister Andrzej Siudut z kieszeni kamizelki
wyciąga zegarek z dewizką. Sprawdza
punktualność.
– Proszę panów – do czterech studentów
budownictwa lądowego zwraca się w sposób
właściwy dla tajnego radcy austriackiego dworu.
Flegmatyczny ton, nieco chrapliwa wymowa
lekko przeciągane sylaby – jesienią 1967 roku
w Krakowie mają jeszcze pełne uzasadnienie.
Czterech politechników ćwiczy wymowę trudnych
samogłosek – długie, krótkie, pochylone...
Magister Siudut bawi się zegarkiem. W zacisznej
salce Paderevianum wolno płynie czas. Ale już wkrótce
wiosną przyszłego roku historia znacznie przyśpieszy.
Prywatne lekcje szwedzkiego – jako burżuazyjne
fanaberie lub bezkrytyczny podziw dla Zachodu –
staną się podejrzane.
Zakazany owoc szwedzkich słówek kusi przyszłych
inżynierów, zachęca do wysiłku. Ale magister Siudut
woli być przezorny i rezygnuje z dalszych korepetycji.
Szwecja i jej pejzaże na kilka lat odpływają
w niebyt. Dopiero później za sprawą Leny Lindgren
Inger i Janusza, Małgorzaty i Synnöve, rodziny
Ahlmarków – dawne królestwo Sweów stanie się
dla mnie najbliższą zagranicą.
Taką krainąz baśni, która ogniskuje tęsknoty, ambitnie rozpościera
horyzont marzeń, ale pozwala też mówić o spełnionej
utopii, z wielostronnym doświadczeniem Sztokholmu
tchnieniem ascetycznej przyrody, mistyką jeziora Runn.
Spis rozmarzeń z natury bywa niekompletny…
Ale od tamtej zaprzeszłej jesieni w Paderevianum
moje pierwsze zdanie po szwedzku już na zawsze
będzie brzmieć:
Väckarklockan ringer klockan sju
på morgonen; det är tidigt, men jag måste stiga upp
för att inte komma för sent till arbetet.