Mejl do Piotra Mitznera. O wdzięku dźwięku
Drogi Piotrze,
ten list musi się zacząć źle. Wiem, o czym powinno być pierwsze zdanie i właśnie dlatego trudno mi je napisać. Masz jakiś pomysł? „Szanowny Panie, proszę wybaczyć, że odzywam się po dwunastu latach, ale jakoś nie byłem w stanie napisać wcześniej”? Bardziej egzystencjalnie? Na przykład: „Drogi Panie, mam wrażenie, że pisałem do Pana wczoraj, a przecież minęło dwanaście lat i teraz obaj jesteśmy już starzy”? Wolałbyś ton bardziej poufały: „Witaj, te dwanaście lat nie mają żadnego znaczenia”?. Tak czy inaczej, wychodzi na to samo. Wciska się między słowa ta klisza. Obraz wstydliwego powrotu. Topos bankruta.
Przypomniało mi się kilka zdań z tamtej recenzji. Nie śmiej się, początek pamiętam do dziś, bo to był mój debiut w „Toposie”. Byłem bardzo przejęty. Drugie czy trzecie zdanie o Twoim tomie Myszoser brzmiało: „Choć Piotr Mitzner lubi odkrywać słowa, podgląda mowę, obnaża jej miejsca dwuznaczne (lub przeciwnie: nazbyt jednoznaczne, strywializowane, zniżone), jego wiersze nie wyczerpują się w grach semantycznych. Nie chodzi w nich tylko o język. Chodzi w nich o świat”. Dzisiaj już bym w taki sposób nie napisał… Chyba bym nie potrafił… I nie dlatego przecież, że uważam tamte diagnozy za fałszywe. Wręcz przeciwnie: formuła „podglądanie słów” wciąż wydaje mi się nieodległa od Twojego pisania, może nawet dziś pasuje do niego jeszcze bardziej niż kiedyś (odnoszę wrażenie, że stopniowo narasta i jednocześnie wysubtelnia się w twoich wierszach żywioł gier językowych). Nie napisałbym w taki sposób z innego powodu.
No właśnie, właściwie dlaczego? Dlatego, że dziś swoje miejsce w życiopisaniu definiuję dużo skromniej? Że bywam znudzony swoją własną dykcją? Że męczy mnie mój własny styl, że marzy mi się jakiś nowy początek pisania o cudzych tekstach? To są pewnie jakieś powody – chyba nawet prawdziwe, ale większość z nich śmiało można załatwić machnięciem ręki i wpisać w znany syndrom kryzysu wieku średniego (który to wiek, jak wiadomo, jest „wiekiem klęski”). Najważniejszy powód jest zupełnie inny. Najważniejszym powodem jest utrata wiary w publiczność. Jestem pewny, że chcę napisać o Twoich nowych książkach[1] tak, jakbyś tylko ty miał przeczytać ten tekst. Chciałbym napisać prywatnie, choć wiem, że tekst ukaże się na łamach (naczelny się zgodził). Mimo tego oczywistego paradoksu muszę pisać prywatnie, bo nie wierzę w medialne. Medialne coraz częściej wydaje mi się puste – nie poświadczone ani przekonaniami, ani życiem. Zupełnie nieprzystające do rzeczywistości, jakby dobiegało z wirtualu. Czasem budzi się we mnie jakaś atawistyczna, dziecinna pokusa przezywania: „medialne-fatalne”. Albo coś podobnego. Myślę, że dobrze to zrozumiesz, bo i w Twoich wierszach pojawiają się frazy bliskie tekstom dziecięcego folkloru:
noże się mnożą
i swoim zwyczajem
tępią siebie nawzajem”(W oku kuku, dalej: Wo, s. 29).
Jest w tym eksponowaniu brzmienia coś osobliwego. Poczucie zarazem dorosłości i dziecięcości, mocy i niemocy, bezradność wobec potęg silniejszych niż mowa, a zarazem wiara w zaklinającą moc słowa. Rodzaj zabawy, a zarazem szamański taniec. Twoje wiersze, jakoś tak to czuję, zwinnie poruszają się pomiędzy tymi na pozór tylko wykluczającymi się zajęciami.
Do tych prywatnych refleksji ośmieliły mnie twoje teksty tym właśnie, że są ostentacyjnie nieoficjalne, a w tomie I po kropce bliskie wręcz tym światom prowincjonalnym-poezjobanalnym, które zawdzięczamy Białoszewskiemu. O rozmaitych rodzajach prywatyzowania świata rozmawiałem niedawno w Sopocie z Adrianem Gleniem. Że takie gesty są dziś częste i mówią o nas, o naszym świecie coś ważnego. I że wiele z nich da się wpisać w strategie ucieczkowe, w eskapizmy, ale przecież nie wszystkie. Bo jest też wycofanie, które wycofaniem nie jest, pojawia się po prostu jako dystans wobec siebie. Bardzo mnie zaciekawiło, że u ciebie ten bufor zbudowany jest z dźwięków. To wygląda trochę tak – nie wiem czy się z tym zgodzisz – jakby podmiot twoich wierszy definiował się właśnie poprzez brzmienia, poprzez dźwięki budował swoją tożsamość, dokonywał właśnie dzięki nim tego najbardziej elementarnego rozróżnienia na „ja” i „nie ja”, na „siebie” i „świat”. Jego rzeczywistość jest światem zapośredniczonym w dźwiękach. W brzmieniu, w „łuskaniu łódek” dany jest mu krajobraz Wenecji (Wo, s. 8). W dźwiękowych paralelach „uwodzi powódź” (Wo, s. 10), na podwórku dźwięczy „chór kur” (Wo, s. 72). Niespecjalnie dziwi mnie, że czasem cały świat układa się twojemu bohaterowi w taniec. Szczególnie ujął mnie cykl Po burzy, tam jest właśnie taka taneczna strofa, według mnie – szczególnej urody:
Wierząc
wietrząc
mnogość
radości
wpełza skóra
na kości(Wo, s.73)
To, co mnie w niej osobliwie ujmuje, to niepowtarzalna synteza rozmaitych epok i form kultury. Bo brzmienia mogą, jak się okazuje, łączyć współczesność i średniowiecze, awangardę i folklor, powagę i śmiech. Jasne, jest w tym oko puszczone do co nieco oczytanego czytelnika, jest dobrze rozegrana groteska, są dowcip i makabra, humor absurdu i absurd humoru. Jest karnawalizacja języka. Ale jest też jakieś serio, to się czuje nie tylko w tym wierszu. Czy to przypadek, że całkiem sporo w Twoich tomach żywiołu form mądrościowych?
A przecież wdzięcznie uchylają się one przed garbem przyciężkawej moralistyki i wiedzy przemądrzałej. Bronią się przed nim rozmaitymi formami humoru. „Ilość nóg nie przyspiesza / wędrówki” (Wo, s. 12). Gdyby w tym miejscu kończył się ten wiersz, mam wrażenie, że zalatywałby trochę myszką, przypominając dawne sentencje zen, a jeszcze więcej ich chude, euroamerykańskie surogaty. Ale się nie kończy. Potem jest olśnienie-wyjaśnienie: „patrz: stół”. Trudno się nie uśmiechnąć z powodu absurdu całego zestawienia. Albo z innego: „Miał przyjść lekarz, przyszedł lalkarz” (Wo, s.47). Czasem zapis budzi uśmiech z powodu kontrastu pomiędzy jego szlachetną formą (na przykład czegoś w rodzaju „imperatywu wewnętrznego”) i „niskim” statusem samej czynności. Zdanie „szoruj / garnki i ganki / wchody i wychodki” (Wo, s. 16) taki rodzaj kontrastu w sobie mieści, ale śmieszy też zabawą brzmień i znaczeń. Radość nowego słowa, dziecięca radość wynalazku – ona jest w cytowanym fragmencie i w niezliczonej liczbie innych. Zastanawiałem się, czy nie podrzucić tropu dawnej tradycji, bo coś z niej może u Ciebie powraca do życia. „Bawiąc uczyć” – tak to chyba leciało. Nie wiem, na ile zgodziłbyś się z potrzebą przywoływania takiego kontekstu.
Wydaje mi się on o tyle niekonieczny, że wielu polskich autorów współczesnych określano mianem ironicznych moralistów. Mam wrażenie, że to także jest linia bliska Twojej wrażliwości. Bo twoje bawienie nie tylko po to jest, żeby bawić. Lubisz język, bo da się z niego wyłowić rozmaite groteski, karnawały, śmichy-chichy. Ale jak napotkasz jakiś fajny absurd niespecjalnie związany z grą brzmień i znaczeń, zachowujesz się właśnie jak rasowy łowca: łapiesz, nie puszczasz, choć wiesz, że nie poezja lingwistyczna z tego wyjdzie, tylko pyszna scenka rodzajowa. Oto i ona:
kiedy 17 lipca 2011 w Szuwarach ratownicy
wyciągnęli panią Jadzię przez dach
a jej dom był pełen żółtej wody
ściskała w ręku coś
nie była to torebka ani nic z tych rzeczy
to nie był różaniec ani polisa
to był
pilot od telewizora(Wo, s. 40)
To przecież nie jest poetycki reportaż. Nie wiadomo, czy chodzi o rzeczywistą osobę. Nazwa miejscowości wydaje się tak symptomatyczna, że aż podejrzana. Podobnie zresztą jak Pani Jadzia. No więc myślę sobie, że ona może nawet i nie istniała naprawdę. A może istniała. Czy to ważne? Chyba nie tak bardzo, bo Twój cel jest inny. Celem jest metonimia, skrótowy obraz nowego człowieka, gieroja naszewo wriemieni. To ma być symbol. I jest. Do widzenia Pani Jadziu! Wiadomo było, że kiedyś przyjdzie. I właśnie przyszedł: potop. Ale przecież można też zrobić potopowi „kuku”, po prostu „w oku kuku”. Jakoś się nie dać, jakoś wykręcić – przez wiersze. To może być jakiś sposób. Dla osób.
W dedykacji tomiku I po kropce napisałeś więc „dalszy ciąg albo początek”. Pewnie jedno i drugie, ale skoro dajesz mi wybór, spróbuję postawić na „początek”. Ale czego? No właśnie. Bo nie wierszy. Raczej tonu, myślę, że jest w niech jakiś nowy ton. Brzmi mi naprawdę blisko tonacji Białoszewskiego – tych wszystkich jego elips, składniowych łamańców, kończących wiersz niedowyrazów, raptownych rymów, skrzętnych skojarzeń. Jednym słowem: nieźle sobie pogrywasz. Na języku. Piszę to bez ironii – bo o finezji, o maestrii. „Owoc pracy pszczelego roju” – mini arcydziełko. Divertimento. „Uliczki uli / w ulach uliczki / woskowe tabliczki / na tabliczkach / kołysanki / luli luli / lulica (I po kropce, dalej: Ip, s. 39). Jakby trochę ludowo, ale też i baśniowo, jakby trochę ludycznie, ale i dość liturgicznie. Tak, tak, bo tytuł to cytat z wielkosobotniego hymnu Exultet, a potem w tekście pojawia się pod koniec świetnie rozegrany motyw ikony. Więc właśnie taki u ciebie ruch jak u mistrza Mirona – z potocznego do niebotycznego, z niedosłów, z niedojęzyka na drugą stronę świata. Także w Liście św. Pawła Apostoła do palaczy i wielu innych wierszach z tego zbioru. Ciągle tu z dziwactw języka przeziera metafizyka. Wybacz – nie mogłem się powstrzymać. Przed rymem. A rzecz jest całkiem serio. To twój świadomy wybór – te wszystkie przestrzenie: a to kuchnia, a to sypialnia, a to łóżko, a to lodówka. I to w dodatku lodówka, która jest kapliczką. Wiersz o tytule Mała, a potem wiersz o tytule Małe. Trop małych, codziennych spraw, zwyczajności, domowych pomieszczeń, nieoficjalności, niewysilonej mowy. Ale po to, by prowadził czytelnika o wiele dalej – w stronę pytań naprawdę ważnych: o istnienie, o sacrum, o sens. Pamiętam, tekst, w którym autor udowadniał, że Białoszewski nie stworzył czegoś w rodzaju szkoły, nie zostawił następców. Po tomie I po kropce myślę sobie, że jednak taka szkoła była. I że kryjąc się trochę przed łobuzami z dzielnicy, chodził do niej przynajmniej jeden uczeń – Piotr Mitzner. Napisz, proszę, co o tym myślisz,
Wojtek.
Pierwodruk w: „Czterdzieści i Cztery” nr 4 (2012), s. 199–202.