Mozaika
Tuż za drogą przez sad, zaraz po południu,
Wąską ścieżką w zaroślach konopi, chaszczach tataraku,
Porzucając w zamęcie żaglowe okręty z kory,
Pióropusze, śpiewy, przepaski na biodrach,
Niecierpliwie, w największej, jak się nam zdawało
Tajemnicy.
Z pozoru tylko klasyczny chłód,
Obcy nam – niewychowanym barbarzyńcom –
Cierniki migocące w zanurzonych dłoniach,
Zapach dzikich, nieznanych traw,
Wielkie, tęczowe owady, przepływanie blasku,
Być może również szeroki pień wierzby – zawsze ten sam:
Długie wąskie liście, mokra kora gałązek,
Z której robiliśmy wojenne świstawki,
Jakiś daleki odgłos, potem jeszcze jeden – od pól.
W istocie jednak niezbadane źródło. Praprzyczyna
Rzeczy, byliśmy bardzo blisko i znowu
Było widać, jak bije spod kamieni i jak się zaczyna
Jedna z rzek. Kładliśmy ręce i nasze milczenie
W czystych początkach miasta, drogi, domu.
W miejscu uniesień – klęcząc, połączeni
Światłem, byliśmy jak mozaika Pana,
Jak żywe kamienie.