Owalne okienko
Był czas, że przyjeżdżałem do tego ogromnego domu, ni to pałacu, ni kamienicy, bardzo często. Wspinałem się po stromych schodach cztery piętra na poddasze, aby otworzywszy drzwi niedużego pokoju cisnąć w kąt podróżną torbę i wspiąwszy się nieco, prześliznąć po wypełniającym wąską i długą na ponad dwa metry szczelinę drewnianym parapecie w stronę owalnego okienka, za którym rozciągał się widok na wyłożony granitowymi płytami plac i pomnik smutnego, nieszczęśliwego króla, któremu panowanie ciążyło i w życiu nic się nie udawało. Na poddaszu było jeszcze kilka innych pokoi, bodajże nawet większych, wygodniejszych i lepiej wyposażonych, ale zawsze wybierałem ten, bo tylko ten miał owalne okienko. Ono ożywiało pamięć, budziło skojarzenia, pozwalało marzyć.
Pamięć. Nie jest z nią dobrze, bo nie przypominam już sobie dokładnie, kiedy znalazłem się tam po raz pierwszy. Chyba wiązało się to z jakimś nudnym obowiązkiem i chyba nie byłem sam, ale gdyby nie to, być może nie wiedziałbym w ogóle o tym pokoju, a owalne okienko nie otworzyłoby przede mną swojej urojonej perspektywy, a przed wyobraźnią nie rozwarłoby czeluści, w którą ta runęła bez chwili wahania. Wspomnienie tego pierwszego pobytu w pokoju z owalnym okienkiem zatarło się zupełnie, przysypał je popiół, rozwiał jakiś podmuch. Był, to pewne, ale nic więcej. Był – jak prawie wszystko – przypadkowy. Później nie było już przypadku. Wybierałem zawsze ten pokój; gdy był zajęty, rezygnowałem z innego, w ogóle rezygnowałem z przyjazdu, zmieniałem termin albo rezerwowałem go z dużym wyprzedzeniem. Zawsze mieszkałem w nim sam. Raz miało być inaczej, ale było tak, jak zwykle.
Chyba dzięki owalnemu okienku ten pokój w niczym nie przypominał pokoju hotelowego, choć takim był w istocie bodajże od połowy lat pięćdziesiątych. Wystrój i umeblowanie nie miały najmniejszego znaczenia, przynajmniej dla mnie. Gdy przesuwałem fotel na wprost zakończonej okienkiem szczeliny i siadałem w nim, widziałem w najlepszym razie czubki kominów na okalających plac kamieniczkach, skrawek szarego nieba, nocą noc, przez którą niekiedy przedzierał się jakiś refleks odbitej w miedzianych blaszkach dachów iluminacji pobliskiego mostu. Kiedyś przesunąwszy się szczeliną dotarłem do okienka i otworzyłem je. Blaszane rzygacze w kształcie smoczych pysków smutnie przyglądały się z rynien smutnemu królowi, któremu nic się w życiu nie udawało. Dokonując cudów ekwilibrystyki, skuliłem się przy okienku i zapaliłem papierosa…
Szczelina prowadząca do okienka nie była ani tak wąska, ani tak niska jak przypuszczałem. Dla mnie była zbyt ciasna i niewygodna, ale ktoś niższy mógłby się w niej bez trudu pomieścić. Gdy siadałem w fotelu na wprost okienka, widziałem na jego tle ją, nagą, z kasztanowymi, swobodnie spływającymi po karku włosami, siedzącą w szczelinie z podkulonymi nogami, splecionymi rękami i głową na kolanach. Widziałem jej małe stopy. Jej piersi i brzuch, jej pośladki, jej łydki i uda. Cały byłem czułością i pragnąłem zamknąć w sobie ją całą tak, aby choć przez mgnienie była mną. Nigdy nie straciłem nadziei, że kiedyś tam usiądzie i że ja będę mógł to zobaczyć. Mimo upływu lat nadzieja nie słabnie. Nie ma słabej nadziei. Jest lub jej nie ma. Gdy jej nie ma, jest już tylkorezygnacja.
Tak więc to ją widziałem zawsze w owalnym okienku. Mógłbym zobaczyć i teraz, gdybym tam był. Mógłbym zobaczyć wcale tam nie będąc, będąc tu, w małej i niskiej niby prowadząca do owalnego okienka szczelina mansardzie, w małej ubiegłowiecznej kamieniczce z ogrodem okolonym wysokim, kamiennym murem, w małym mieście spływającym po stoku skarpy ku rzece, w coraz bardziej kurczącym się czasie, którego nie wypełnia myśl o niej. Gdyby wypełniła, straciłbymnadzieję.
To na nią zawsze patrzyłem siedząc w pokoju na poddaszu na wprost owalnego okienka. Nigdy jej tego nie powiedziałem, ani nie napisałem. Gdybym to zrobił, co było stosunkowo proste, straciłbym nadzieję, najcenniejsze, co mi zostało.
Pośród francuskich i angielskich książek upchniętych w szafach i stłoczonychna etażerkach w małym mieszkaniu, w którym jutro lub pojutrze już mnie nie będzie, i w którym znów będę za miesiąc czy dwa, znalazłem stary album, a w nim XVIII-wieczną litografię przedstawiającą tamten dom, ni to kamienicę, ni pałac, do którego kiedyś tak często przyjeżdżałem, ten sam i nie ten sam zarazem, inny w detalach, niższy o piętro, ale z owalnym okienkiem na bordowym skosie dachu, z owalnym okienkiem wyznaczającym jego środek i środek jakiegoś, może mojego, może jej, a może naszegoświata.
Nie, ta litografia nie wywołała żadnego skojarzenia, nie zawróciła czasu, którego zresztą i tak niewiele upłynęło, nie wywołała żadnej fali wspomnień, nie skłoniła ku żadnej sentymentalnej podróży. Nie. Może tylko uświadomiła, jak w nagłym błysku rozrywającego się na tle ciemnego nieba fajerwerku, że myśl o niej nie wypełnia mojego czasu nie dlatego, że jej nie ma, ale właśnie dlatego, że nieustannie jest. Nie utraciłem jej, bo nigdy nie należała do mnie. Nie wymyśliłem jej, bo istnieje niezależnie ode mnie, ale mógłbym ją stworzyć, gdyby tego zechciała. Mógłbym napisać ją i jejżycie…
Gdy siedziałem w tamtym pokoju wpatrując się w podłużną szczelinę prowadzącą ku owalnemu okienku, pomyślałem naraz, że są takie miejsca, które nosimy w sobie i w nas są one ważniejsze niż w przestrzeni. W nas są też bezpieczniejsze. Teraz pomyślałem o tym ponownie, ale bez szczególnego wzruszenia.