03.03.2021

Parów

PARÓW

 

Nocą mżył drobny deszcz. Wpierw granatowe niebo przecięła jasnym zygzakiem sucha błyskawica, następnie zaczęło siąpić. Lecz burza przeszła gdzieś bokiem i tylko znikome krople, mniejsze niż ziarnka maku, ostrożnie prósząc, znaczyły drzewa wilgocią. Zupełnie jakby ktoś w górze przesiewał przez wielkie sito przezroczysty popiół. Cieknącą starym wąwozem mulistą, cienką strużynę nie zmarszczyły dudniące strugi dżdżu, a tylko szklista powierzchnia wody pokryła się gęsią skórką.

A potem ustała mżawka.

Podniosła się lepka mgła i niczym pierścień mlecznego dymu owijała się wokół pni oraz nagich korzeni, wypłukanych ze skarpy. Wiatr ją wolno wywiewał z popękanego gardła parowu, nim w pierwszych, rannych promieniach zaświeciły kamienie…

 

***

 

Zadzwonił budzik. Karl Hamster uniósł opartą na łokciu głowę i chwilę ziewał przeciągle. Podrapał się za uchem, westchnął. Wstał, stękając, od stołu. Poprzedniego dnia nazbyt długo pracował – aż do późnego wieczora. Przed północą zaparzył sobie w garnuszku z urwanym uchem szczyptę melisy – sączył ją nad gazetą, pochylony nad blatem kuchennego stołu, dopóki, wsparłszy policzek o rękę, nie zasnął. A teraz z braku właściwego krążenia spuchły mu obie stopy i pobolewał kręgosłup.

Poczłapał do kredensu. Odmierzył dwie miarki kawy, wsypał je do filiżanki. Czekając aż woda w saganie zacznie bulgotać, zerknął chyłkiem do izby na zasłane łóżko. Korciło go, by dać nura pod pościel i choć chwilę podrzemać. Jednak miał moc roboty, którą musiał dokończyć.

Upił łyk.

Przysunął ku sobie filigranowe puzdro. Szczypcami ujął dwa srebrne druciki, skręcił, następnie sklepał ostrożnie, by ich brzeg stał się ząbkowaną kreską. Przytwierdził błyszczący pręcik do ramy wieczka, komponując ornament. Czynność tak długo powtarzał, dopóki delikatna powierzchnia szkatułki nie pokryła się misterną siatką.

Pomyślał o swojej matce. O domu z czerwonej cegły na wiedeńskim przedmieściu. O Sigrid, ciężarnej żonie, która nagle dostała rozległego krwotoku. Lekarzom nie udało się jej uratować. To dlatego wyjechał. Czy się uwolnił od wspomnień? Czy nie powinien wrócić, a nie tkwić tu, w obcym kraju, w dodatku w zapadłej wiosze? Może to właściwa pora? Tym bardziej, że od jakiegoś czasu coś się czai w powietrzu. Może zbliża się burza – a wszak on nie chce zmoknąć. Tak, tak… Matka nie jest już młoda. Dom wciąż stoi w ogrodzie. W Wiedniu ciągle przybywa sklepów oraz kościołów i zawsze znajdzie się miejsce dla złoconych przedmiotów…

Zbliżało się przedpołudnie, kiedy wyszedł na ganek. Z talerzem gryczanej kaszy ciężko kucnął na stopniu.

Zapatrzył się w dal… I nagle dostrzegł, jak obtargany wyrostek raźno dyrda pod lasek, pchając czubate taczki dymiącego nawozu.

 

***

 

Jasiek splunął przez ramię. Wszystko poszło nie tak. Nie tak, nie tak!!! Stoi teraz przed sadem starego Habakuka z rękami w kieszeniach i w myślach wymyśla Antkowi na czym świat stoi. Bo to przez niego! A siwiuśki Habakuk siedzi na ławeczce pod gruszą i śni swój sen o śmierci. Drzemie w pozycji siedzącej, lekko odchylony, plecami wsparty o pień. Przez uchylone usta wydobywają się świsty i widać popsute zęby staruszka. Habakuk odziany jest w czarny, jedwabny chałat. Ma na głowie kapelusz, który się nieco przesunął, odsłaniając część głowy. Na czubku kapelusza usiadła pstrokata sroka – czyści piórka. Świerzbią go palce, aby wyciągnąć procę. Ale jeśli przypadkiem trafiłby Habakuka, ojciec sprałby go paskiem, że najmniej przez dobry tydzień nie dałoby się usiąść, dlatego odpuszcza. Skubie płatki powoju oplatające płotek biało zielonym sznurem i się gapi na drzewa, na gałęzie ugięte pod ciężarem owoców.

Wyjął procę i z nudów obejrzał ją sobie pod światło. Palce jakoś tak, zupełnie same, namacały kamyczek leżący na samym dnie kieszeni. Założył. Wycelował w powietrze. Naciągnął porządnie gumkę. Iiiii… naraz uwolnił pocisk, który śmignął jak fryga. A kamyk buch! – łupnął w daszek psiej budy. Micio, łaciaty kundel Habakuka, wyskoczył jak opętany i wściekłe ujadanie rozniosło się na całą wioskę. Habakuk drgnął, ale nie otworzył oczu, nie zerwał się, machając rękami, a jedynie lekko uchylił prawą powiekę, by jego bystre oko mogło zlustrować okolice zagrody i sprawdzić, co dzieje się dokoła. Następnie żydek uchylił drugą powiekę i poprawił kapelusz…

Skulony, kucał za płotem, kombinując, jak tu dać nogę, aby go stary nie dostrzegł. Tymczasem Habakuk przeciągnął się i wyszperał druciane okulary, które założył na nos.

– A wyłaź no zza tego płota, bo cię ścięgna rozbolą! – zawołał. Ale on wciąż udaje, że go tu przecież nie ma, więc przykurczył się jeszcze bardziej, obejmując rękami kolana.

– Wyłaźże wreszcie, łobuzie!

Ostrożnie, wręcz bezszelestnie, kładzie się płasko w perzynie, by bardziej być niewidocznym.

– Wyłaź! Jasiek od Sochów!!!

Teraz już wie, że ukrywanie na nic. Schował procę do gaci.

– Wyłażę!

Wstał. Otrzepał czuprynę ze źdźbeł i spojrzał spode łba na Habakuka. Ten kiwnął ręką, by podszedł, więc jednym potężnym susem, bacząc, by nie stargać portek, przesadził niskie sztachety. Zbliżył się.

Drapie się za uszami. A żydek podejrzanie uśmiecha się.

– A podaj no moją laskę, bo mi upadła w trawę.

Rzeczywiście laska leży przy ławie. Podnosi ją i podaje, zachowując należytą odległość, prawie pewien, że zaraz mu ona, świszcząc, spadnie na kark.

– A gdzież to podziałeś brata?

– Antka…?

– A masz drugiego?

– Nnno… nie mam.

– No właśnie.

– Ojciec oćwiczył go kijem, bo nie dopilnował krów. I zapędził do gnoju. Do wożenia nawozu na to poletko pod laskiem. Pod oziminę…

– Ha! Widzisz? Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre.

– Jak to?

– Ano tak to, że przyniesie pożytek ta Antkowa robota. Żyto będzie jak złoto!

Potakuje. Lecz jakoś mu się to nie widzi. Bo żyto żytem, owszem, ale ojciec co roku ładuje ten gnój na furę, po czym go wiezie pod las w dwa konie. Rozrzucają go wszyscy raz-dwa! widłami. I wnet pole jest nawiezione. A jak Antek za karę zasuwa małymi taczkami tam i z powrotem, to nie wiadomo, czy w ogóle skończy dzisiaj przed nocą. Jakby nie ta wpadka z krowami, to tuż po śniadaniu, kiedy stary Habakuk udał się do swojej siostry na poranną herbatę, poszliby z bratem na raub, narwać tych złotych gruszek, które tak apetycznie dyndają staruszkowi nad głową. Z gruszek większy pożytek!

– Zjedz gruszkę. Urwij, nie żałuj sobie.

Mruga z niedowierzaniem – nie pierwszy raz Habakuk czyta mu w myślach.

– Śmiało!

Wybiera najdorodniejszą. Wgryza się w nią zębami. Wysysa ogryzek. Kapią kropelki soku.

– Jedz, jedz…

Je kolejną. Łapczywie przełyka miąższ. Nie to, żeby był głodny, ale… jest w nim jakieś nienasycenie, jakieś bliżej nieokreślone poczucie braku. Wypluwa rozgryzioną pestkę – między zębami rozłazi się paskudna gorycz. Już mu się nie chce gruszek. Naraz, w jakimś przebłysku, przychodzi mu do głowy, że zupełnie inaczej smakują darowane owoce, a inaczej skradzione.

Wyciera lepkie palce w liść łopianu. Liść jest nagrzany od słońca. Habakuk prostuje nogi i wciąż się uśmiecha.

– Śnił mi się sen o śmierci – oświadcza z zadowoleniem. A Jasiek nie jest zdziwiony. Habakuk zawsze śni jeden i ten sam sen, choć każdym razem inaczej. I w wiosce nie ma nikogo, kto by o tym nie wiedział.

– Umarłem we własnym łóżku – rozmarza się – i mój duch poszybował jak młoda synogarlica. Bardzo, bardzo wysoko. I wyszedł ku mnie sam Jahwe z długą, kręconą brodą, bieluśką jak czyste, lniane prześcieradło. I stąpał ku mnie wolniutko w błękitniuśkim chałacie, na którym wyhaftowane były słońce, księżyc i gwiazdy. Tak, tak! A potem skinął dłonią, abym udał się za nim. I przywiódł mnie do wielkiego, niebieskiego kantoru. I palcem wskazał mi okno, więc podszedłem, wyjrzałem… Początkowo widziałem jedynie jasny, skłębiony przestwór, lecz kiedy się wychyliłem, dostrzegłem kulisty kształt okolony przedziwnym, ciemnym, dymnym pierścieniem. I nie wiedziałem, co to – więc natężyłem myśli i wtedy nagle pojąłem, że to przecież jest Ziemia…

Zamyślili się obaj.

– Co oznacza ten sen?

– Nie wiem i nikt tego nie wie. Rabin Najman powiada, iż w życiu najważniejsze jest dobre życie. Dobrze przeżyte. Należy zatem myśleć o życiu, a nie o śmierci, która jest poza ludzką wolą i poza ludzkim pragnieniem. Podobnie zresztą jak sny. Nikt nie zna natury snów. Przychodzą skądś i odchodzą – ale gdzie, nie wiadomo. Dlatego nie dociekam znaczenia mojego śnienia. Dzisiejszego i innych. Lubię je. I lubię czasem opowiadać je komuś, tylko tyle… Tak, tylko tyle.

Jasiek kiwa posłusznie głową, jednak niewiele rozumie.

Tymczasem Habakuk chwyta za gałąź wiszącą ponad ramieniem i zrywa dwie duże gruszki.

– Masz!

– Nie… Nie jestem już głodny.

– Weź, weź. To jest dla Antka.

Bierze. A gruszki ciążą jak cegłówki w kieszeniach, kiedy wracając, wolno wlecze się miedzą pośród rozległych pól. Dopiero tuż za pastwiskiem proboszcza zapomina o gruszkach – poprawia brudną koszulę i wychodzi na drogę. Puszcza się pędem do domu…

 

***

 

Upał zelżał. Pierwsze ostrożne podmuchy wiatru przyniosły złudną zapowiedź chłodu. Słońce powoli, leniwie przetoczyło się nad korony krzywych brzózek na wzgórzu. Z oddali, od strony łanów i zielonych zagonów dały się słyszeć głosy oraz turkoty wozów – to chłopi wracali z pól.

Na małej plebanii panował błogi spokój. Przy pochylonym płocie grzebało w nagrzanej ziemi kilka ospałych kur. Kundel Ciapek drzemał, ukryty głęboko w budzie. Gołębie zaszyte w gałęziach jabłonek zdawały się być nieruchome. Tylko trzy bure koty rozciągnięte na parapecie ziewały zadowolone. Nic sobie nie robiły z gorąca – przeciągały się z przyjemnością, mrużąc zielone oczy.

Drewniany daszek nad gankiem wiodącym do parafialnej kancelarii był nieszczelny i pokropiony plamkami suchego mchu. Przez sito pęknięć i dziur przedostawało się światło: promienie cedziły się niby płynne złot – kapały na krzywe schodki wygryzione przez czas.

Zaskrzypiały zawiasy. Drzwi stęknęły, zanim na oprószonych złotościami stopniach pojawił się siwy, uśmiechnięty staruszek w połatanej sutannie, z grubą księgą pod pachą.

– Ksiądz Roch się znowu zasiedział! A gorąc dziś nie popuszcza – zawołała do niego niemłoda kobieta z koszem, zmierzając w stronę ogrodu, gdzie pomiędzy drzewami rozciągnięty był sznur. Wisiała na nim pościel i kilka białych obrusów. Kobieta ustawiła swój koszyk przy kępie wysokich pokrzyw. Zakasała rękawy, po czym zamaszystymi ruchami jęła roztrzepywać mokre koszule i ścierki.

– Cóż to za pomysł robić pranie tuż przed wieczorem, prawda? Ale ja do południa miałam inną robotę.

– Wyschnie na pieprz przy tej pogodzie i Janina wie o tym. Pomogę Janinie wieszać!

– O, nie daj Bóg! Jeszcze pomoczy ksiądz książkę!

– To powiesimy ją razem z praniem na sznurku.

– Coś podobnego!

– Odrobina słoneczka nie zaszkodzi literom.

Zażywny staruszek wnet znalazł się pod jabłonką. Położył księgę na pniu, po czym sięgnął do kosza…

– Ksiądz zawsze uparty! A jak się już uprze, to musi postawić na swoim – westchnęła kobieta z głęboką dezaprobatą. – A cóż to za opasła książka?

– „Historia Ecclesiastica”…

– Co???

– „Historia kościelna”.

– I proboszcz sam ją napisał?

– Ależ skąd! Napisał ją dosyć dawno, a właściwie to bardzo dawno temu Euzebiusz z Cezarei…

– Długo musiał ją pisać. Pewno o rozmaitych świętych i męczennikach?

– Owszem. Również i o nich.

– To może któregoś wieczoru ksiądz nam trochę poczyta?

– Poczytać…? Musiałbym wpierw przetłumaczyć… Ale… hm… Zgoda.

W przechylonym koszyku pokazało się dno.

– Poszło nam błyskawicą! – ksiądz chwilę sękatą dłonią przygładzał zmierzwione włosy, po czym wsadził lekturę pod pachę.

Z lubością wciągnął w nozdrza przyciemny zapach skoszonej trawy, przywiany naraz od łąki którymś z wątłych podmuchów. Rozwieszone na sznurze pranie poruszyło się, wzdęło, zwiotczało i zastygło w bezruchu. W powietrzu cicho brzęczały chmary drobnych owadów. Niebo było bez chmur. Przez chwilę patrzył jak gospodyni kroczy między drzewami z opróżnionym koszem. Zobaczył, jak znika w drzwiach.

Rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby wygodnie usiąść. Na skraju sadu, pomiędzy szopą a krzywym płotem, rosła wierzba płacząca. Było to leciwe drzewo. Pod rozłożystą koroną, szeleszczącą setkami zielonych witek zwieszonych do samej ziemi, panował cienisty chłodzik. Długie, wiotkie gałązki tworzyły naturalną kryjówkę. Roch Chrzanowski już nieraz zaszywał się tu, by w spokoju poczytać, rozmyślać albo po prostu patrzeć na wiejską drogę, modrzewiowy kościółek, lasy, łany i domy…

Rozsunął gałązki wierzby i wśliznął się zadowolony. Rozsiadł się w trawie wygodnie. Gwizdnął. Z budy wytoczył się biały, rozespany kundel z brązowym, klapniętym uszkiem. Zamachał zakręconym niby precel ogonem. Ziewnął, przeciągnął się raz i drugi, następnie radośnie pobiegł ku iwie i dał nura w gęsty gąszcz dyndających gałązek.

– Ciapek!, chodź no tu, przyjacielu. Pewno i tobie gorąco?

Pies cichutko zaskomlił. Zanim przytulił kudłatą głowę do kościstego kolana, ciekawie obwąchał książkę.

Starszy mężczyzna chwilę szperał w przepastnej kieszeni. W końcu wyjął z niej okulary oraz kraciastą chustkę, którą wytarł spocone czoło. Pogładził Ciapka po grzbiecie. Nałożył okulary na nos i poślinionym palcem zaczął przekładać stronice, aż wreszcie dotarł do miejsca zaznaczonego jedwabną, bordową wstążeczką, by śledzić odległe dzieje, które to miały miejsce za panowania cesarza Komodusa. Proboszcz powędrował myślami przez zamierzchłe epoki aż do II wieku.

– Rozgorzał wówczas spór o sprawę niemałego znaczenia… – odczytał. Kundelek zawarczał, już drzemiąc.

 

***

 

W kuchni panował zaduch. Na blasze pyrkało w garze. To Magda Adamczykowa gotowała pieluchy. Lecz teraz chwilę jej nie ma. Żująca już od kwadransa trzeci kawałek makowca Domicela Adamczyk zerknęła chyłkiem do izby, gdzie jej wnuczka karmiła piersią małą Agatkę. Dziecko jadło łapczywie.

Stara przełknęła ostatni kęs. Następnie wilgotną szmatką pościerała okruchy. Rozejrzała się wokół. Nalała wody do słoja i podlała paprotkę. Zliczyła muchy, złapane na lep zwisający z powały, potem zaś te, co krążyły w ciężkim, gęstym powietrzu. Okna były opstrzone – umyć je było warto, więc poczłapała po wiadro. Brzdęknęło.

– A co tam babka wyprawia?! – usłyszała głos Magdy.

– Nic, dziecko. Nic…

– Przecież słyszę!

– A… Pomyślałam sobie, że poprzecieram szyby, bo osrane okropnie…

– Cooo? Coś podobnego! Niech się babka nie waży! Niech się lepiej babka położy, bo gorąc, a ja sama przemyję, tylko małą nakarmię.

– Nie chcę…

– Akurat! Babka ma się położyć i już, bo się babce forsować nie wolno.

– Ani mi się śni!

– Jak się ma swoje lata, to się trzeba oszczędzać. Nikt mi we wsi nie będzie gadał, że wysługuję się babką!

– Ale ja nie chcę. Ja się okropnie nudzę, a wkoło tyle fajnej roboty…

Domicela spogląda prosząco, ale źrenice wnuczki są zimne, nieprzejednane. Magda stanęła w drzwiach, jedną ręką poprawia piszczące dziecko w przewieszonej przez ramię chuście, drugą wciska mu sutek w usta.

– Babka może haftować albo robić na drutach…

Przez moment kobiety patrzą na siebie jak zapaśniczki przed starciem. Nagle stara kapituluje.

– Wiesz, Madziusia? A ty masz świętą rację. Pójdę se do ogrodu, siądę w cieniu pod gruszą i podziergam na drutach. Czapkę ładną na zimę zrobię. Dla Agatki. Z tej starej włóczki…

– Tak, to rozumiem – wargi młodej rozciąga tryumfalny uśmiech.

Domicela dłubie w uchu. Naraz wyciąga z pudła koszyk z czerwoną włóczką. Sięga w kąt po maleńkie, rozkładane krzesełko.

– Zrobię czapkę na zimę. Co ja mówię, dwie czapki. Może i trzy się uda…

Magda wraca do izby. Nuci małej piosenkę. Nim usiądzie, przez okno czujnie patrzy na babkę.

 

***

 

Socha cisnął siekierę. Syknął, nim szpetnie zaklął. Obejrzał w słońcu paznokieć. Ździara wlazła głęboko. Próbował ją usunąć, pomagając sobie zębami. Kilka godzin korował, piłował i rąbał drwa. Widać, czas kończyć tę mozolną robotę – paluch rwie go jak diabli.

Już od dłuższego czasu cięgiem był rozdrażniony z powodu różnych pogłosek. Zresztą sam czuł przez skórę, że coś wisi w powietrzu. Zapominał o wszystkim, gdy się chwytał za pracę, ale potem wracała ta paląca niepewność. To dlatego nazbyt surowo dziś się odniósł do syna. Możliwe, nie trzeba było gnać go do zwózki gnoju?

Włożył na grzbiet koszulę. Wyszedł raźno pod lasek, sprawdzić, co tam u Antka.

Kiedy dotarł na pole, chłopak błyszczał od potu.

– A to koniec, tatulu?

– Jeszcze ze cztery taczki i koniec.

– Nienażarta ta ziemia!

– Ziemia je, żeby rodzić.

Antek spochmurniał. Zwiesił głowę. Na policzki opadły mu sklejone kosmyki włosów. Łypnął w las, potem na zarośniętą ścieżynę, złapał taczki i ruszył, a Socha poczuł pod sercem przeciągły, bolesny skurcz. Naraz wstrzymał go gestem i z nieoczekiwaną czułością przycisnął mocno do siebie.

– Starczy, Antek. Już starczy. A jutro dokończę sam.

I stali tak, przytuleni, pod spróchniałym jesionem. I nie widzieli, jak stadko gęsi wiedzione przez małych Adamczyków polazło w ich koniczynę ani że złotnik Hamster pedałuje co tchu, żeby zawieść do miasta wór przecudnych przedmiotów zrobionych na zamówienie, a jego nowiutki rower poskakuje uciesznie, gdy rozpędzone koło wpada w bruzdy kolein.

 

***

 

Rozchylił kotarę liści i zapatrzył się w dal. Światło padało pod skosem. Pejzaż był prześwietlony: jasno rdzawy i złoty.

Zakrzyczały koguty gdzieś w sąsiedzkich zagrodach. W oddali, hen! na obrzeżach pól dostrzegł mleczny, ruchomy, kołyszący się zygzak. Były to gęsi siodłate, wiedzione przez dwójkę małych pastuszków – bosą, szczuplutką dziewczynkę w kusej, jasnej sukience i chłopca o płowych włosach. Dzieci trzymały w dłoniach łozinowe gałązki. Od czasu do czasu próbowały poganiać nimi gęgające ptactwo. Poruszały się one powoli, gdyż gęsi kroczyły dostojnie, zatrzymując się tu i tam, aby podszczypywać zielsko, i ani myślały się śpieszyć. Malcy musieli rozprawiać o czymś wielce interesującym, ponieważ też przystawali niespodziewanie, to żywo gestykulując, to poszeptując sobie do uszu jakieś niezwykle ważne sekrety. Wtedy rozlazłe stadko samo zatrzymywało się, by zaczekać na maruderów. Rozproszone, leniwie skubało trawę, lecz oto nagle zwierało się, formując porządny szereg. Ruszali wnet, by się ponownie zatrzymać. I tak od łąki do łąki. Chrzanowski uśmiechnął się do siebie. Pomyślał, że to raczej nie dzieci pilnują białej gromady, a zupełnie przeciwnie – to mądre siodłate gąski prowadziły maluchów.

– Księże Rochu! Księże Rochu! – głos gospodyni Janiny wyrwał go z zamyślenia.

Wstał, otrzepując sutannę. Ciapek przekrzywił łebek.

– A gdzie to znów ksiądz się schował?

– Jestem, jestem! Już jestem!

Staruszek wynurzył się spośród wierzbowych witek.

– Przyszli z wioski mężczyźni. Mówią, że po poradę. Co mam im odpowiedzieć?

– Nic. Po prostu zaprowadź ich do kancelarii.

Kobieta kiwnęła głową. I naraz, zerknąwszy w pola, podniosła dłonie do oczu: – A widzi to ksiądz? Pędraki od Adamczyka jak zawsze z głowami w chmurach! Znów ich gęsi polazły w szkodę, na łąkę Sochów…

 

***

 

Kątem oka dostrzegła za szybką rumianą twarz. Jak gdyby nigdy nic rozejrzała się, niby to szukając cienia. Ustawiła krzesełko pod gruszą. Wyjęła druty. I osłoniła oczy, że niby razi ją światło. Wstała, aby przestawić swoje stanowisko. Niemal czuła na karku lustrujący wzrok Magdy. Podziergała chwileczkę, raz po raz teatralnie okrywając dłonią obwisłe, zaczerwienione powieki. Naraz wstała ponownie, odłożyła swoją robótkę do kosza i podreptała w głąb sadu, gdzie rozłożyste konary tworzyły szczelny baldachim, roztaczając przyjemny chłód. Domicela zatarła ręce. Rzuciła precz, pod czeremchę, koszyk z czerwoną włóczką. Podpierając się laską, podyrdała ile sił w nogach w kąt sennego, brzęczącego ogrodu. Była tam dziura w płocie. Stara przez nią przelazła i wnet, ściskając pod pachą swe składane krzesełko, puściła się w skos poletka lucerny – na skróty, het! nad jezioro.

Pyli bujne sitowie. Kołysze się siwa tafla. Dzieciaki baraszkują w wodzie. Kilkoro kuca na brzegu – lepią z błota pierogi.

– Babko Domicelo! Babko Domicelo, chodź się pobawić z nami!

– Baw się! Będziesz kucharką.

Wikta, ta, której matka jest gospodynią u księdza, zdejmuje fartuch i wręcza go Domiceli.

Domicela rozkłada stołek. Klei czarne pierogi. Mokra ziemia zmieszana z piachem puszcza bańki i mlaska w żylastych palcach.

Z wody wychodzą chłopcy. Jest Jasiek Socha i Antek. Bracia Wikty i Wicek – synek sołtysa. Gruby Grześ i Matysek.

– Co tak kleicie, babko?

– Pierogi.

– To jest dobre dla dziewuch! Pobawicie się z nami?

– Ano.

– To co robimy?

– Urządzimy zawody.

– Jakie?

– W rzucaniu kaczek. Kto dalej rzuci, ten wygra i dostanie ode mnie ślazowego cukierka!

Rzucają. Chłopcy wpierw, potem babka. Jej kamyk leci najdalej.

– Wygrałam! – cieszy się. Otwiera bezzębne usta, wolno wkłada ślazówkę i cycka ją z ukontentowaniem. Dzieciaki patrzą żałośnie, sięga więc do kieszeni i rozdaje cukierki.

– Babko, opowiedz bajkę!

– Tylko straszną.

– Prawdziwą.

– Żeby się bardzo bać!

– Powiem, oj, powiem, ale nie powtarzajcie nikomu!

Dziatwa już się rozsiadła.

– A wiecie, gdzie stary parów? A wiecie, czemu tam mało kto chodzi? A wam pewno nie wolno, hę?

– Rzeczywiście tam się nie chodzi…

– No, to powiedzcie, babko.

– Bo tam jest sekretny właz. Do wielkiego pokoju. Do ogromnego! A to dziwny jest pokój. Wcale nie płynie w nim czas, i nie ma dobrego ani złego, ani radości, ani smutku. Nie ma ciemności i światła, nie ma dnia ani nocy. Nic nie ma. Jest tylko cisza.

– W parowie? W ziemi?

– Tam tylko wielkie kamienie…

– Właśnie! A pod jednym z kamieni jest ten właz. Tylko którym, nikt nie wie. Szukali różni nie raz, nie dwa, ale figa z makiem!

– A po co różni szukali?

– Szukali, żeby zobaczyć. Sprawdzić! Odnaleźć tych, co zniknęli. Bo jak się ten albo ów wybrał, to już nie wracał. Słuch po takim zaginął.

– Aha…

Dzieciaki zamarły w oczekiwaniu, co jeszcze starka im powie.

– W imię Ojca i Ducha, czy jest tam babka???!!! – to Magda. Domicela przewraca oczami, wzdycha. Składa swoje krzesełko.

– Wicek! Antek od Sochów! Gadajcie, a jest tam babka?!!!

 

***

 

Pierwszy zjawił się sołtys. Potem młody Adamczyk. Socha, złotnik i reszta mężczyzn zaraz po nich. Gospoda wypełniła się aż po brzegi i rezolutny Habakuk kręcił się, postukując laską. Panował ogólny gwar.

– Sprawa zdaje się poważna.

– Proboszcz nam przyobiecał, że tuż po niedzieli pojedzie do miasta. Załatwić ma parę spraw, to wywie się przy okazji. A jak czego się dowie, to nam przekaże.

– To dobrze.

– A ty co myślisz, Karl?

– To, co inni. Coś wisi w powietrzu.

– Masz jakiś pomysł?

– Hm… Nie wiem. Ja w każdym razie muszę jechać do matki.

– Chcesz wyjechać do Wiednia?

– Tak.

Sołtys przesunął się, robiąc miejsce przy stole i skinął na Habakuka. Ten mrugnął na swego syna, który migiem zastąpił go za kontuarem.

– Siadaj z nami, Habakuk. A ty jak to oceniasz?

– Wisi jakiś niepokój. Mówi się tu i tam…

– Właśnie…

– To musi być coś ważnego. Śnił mi się sen o śmierci. Śniła się nasza wioska – pusta, dziwnie wymarła. A potem znalazłem się w synagodze. Posadzka była zasłana mnóstwem wydartych kart z komentarzami na marginesach. Schyliłem się, by odczytać, lecz pismo nie było wyraźne. I wtedy właśnie padł strzał. Kula przeszła na wylot. I zobaczyłem siebie, jak leżę pośród tych kart…

– Habakuk, Habakuk! Ty i te twoje sny…

– Byś je chociaż rozumiał!

– Dlaczego ich nie tłumaczysz?

– Bo nieobjaśnione sny są jak nieodczytane listy. A jam ich wcale nie ciekaw.

– No tak. Nie jesteś ciekaw. A mnie też śnił się sen o śmierci. Że padła moja Kasztanka! Kasztanka, rozumiecie? Moja najlepsza klaczka! Ja jestem akurat ciekaw, bo gdyby mi tak rzeczywiście padła…

– Padnie albo nie padnie. Na dwoje babka wróżyła.

– I tam, raczej nie padnie. Bo niby z jakiego powodu? Niby od tego, że się coś tam przyśniło?

– Sny, sny… Nie jesteśmy tu przecież, żeby radzić o snach!

– Ano.

– To co robić?

– Poczekać. Aż coś będzie wiadomo.

– Mamy tak czekać i czekać z założonymi rękami?

– A cóż innego? Przecież wciąż nie wiadomo co i jak...

 

***

 

Czyste niebo ściemniało.

Nagły podmuch zaszarpał kłosami zbóż. Gwałtownie ugiął rośliny i poniósł ponad łąkami pstrą lawinę płatków. A potem nastała cisza.

Na wiejskiej, skurzonej drodze rozległy się dzwonki rowerzystów.

– Dodajże gazu! Zaraz lunie jak z cebra!!!

Dwóch nastoletnich chłopców pedałowało co sił, rozglądając się w prawo i w lewo.

– Gdzie ją znowu poniosło?

– Smarkata!

– Głupia koza! Z nią to zawsze kłopoty! A może polazła w las?

– Chyba nie… do parowu?!

–A może? Przecież ta w koło Macieju o tym, odkąd nam Domicela nakładła cudów do głowy…

– Teraz dopiero mówisz?!

– Bo zapomniałem. Dziewczyny w kółko gadają i gadają. Kto by spamiętał tę paplaninę…

– Szkoda czasu! Jedziemy!

Bracia gnali, aż pęd wydymał ich rozpięte koszule.

– Wikta! Wikta!

–Wiktuuuuuusiaaaa!!!!

– Widzę ją. Tam! Idzie z parowu – to proboszcz. Dysząc, przydyrdał z plebanii – z Ciapkiem, z krzywym kosturkiem i w obłoconych kaloszach. A teraz łapie oddech, zadzierając sutannę, a chłopcy wytrzeszczają oczy, bo jeszcze nie widzieli, żeby staruszek tak pędził.

– Wikta! Matka cię szuka!!! Szczęściem się odnalazłaś!

Ciapek merda ogonem.

Chłopcy zerkają po sobie, a następnie na siostrę.

– Wikta, znalazłaś właz?

– Widziałaś go?

– Nie.

– Ale szukałaś?

– Tak, szukałam. Było tam wiele kamieni. Te największe nie chciały się ruszyć, więc podważałam je drągiem. Trudno je było przesunąć.

– I co tam było?

– Nic. Tylko wilgotna ziemia. I kilka ohydnych dżdżownic. Tylko robaki i ziemia.

Spadają pierwsze krople. Ksiądz poprawia kapelusz.

– Oj, dzieciaki, dzieciaki! Oj, ta wasza fantazja! W parowie nie ma włazu i żadnego pokoju. To tylko ludzkie gadanie, taka lokalna legenda.

– Nie ma?

– Nie ma. Naprawdę. Chodźmy, bo zaraz lunie.

Lunęło. Zerwał się wiatr.

 

***

 

Jasiek Socha przewracał się i przewracał w przepoconej pościeli. Czas upływał powoli. Przez uchylone okna wpadały ostre głosy nocnych ptaków i szmer gałęzi. Gdzieś w głębi wioski zaszczekał pies i wnet odpowiedziały mu okoliczne kundle.

Nad ranem zaczęło szarzeć. Wtedy to wreszcie zasnął.

Śniło mu się, że czarna, ogromna burzowa chmura zawisła ponad dachami. Pociemniało i ludzie zaczęli wychodzić z chat. Skądś wiało okrutną grozą – jeszcze nieokreśloną, bezimienną. Ale wszyscy to czuli – coś wisiało w powietrzu. Przytulili się z bratem do ojca, który ściągnął kapotę, by ich obu osłonić. Przed czym? Jasiek nie wiedział. I naraz ktoś w tłumie krzyknął, że należy uciekać. Dokąd? No, do parowu. Wszyscy ruszyli – jak na ustalony znak. Wszyscy biegli co tchu.

– Szukajcie! Szukajcie włazu!

– Trzeba odnaleźć pokój!

Mężczyźni brnęli w glinie, odrzucali kamienie. Tylko stary Habakuk stał pośrodku wąwozu i w kółko powtarzał: – Aj waj, aj waj…

Jasiek głośno oddychał. Tłukło mu się po głowie, co powtórzyła Wikta. Że nie ma żadnego włazu, że niczego tam nie ma.

A groza trwała w powietrzu.

Podniosła się lepka mgła i niczym pierścień mlecznego dymu owijała się wokół pni oraz nagich korzeni, wypłukanych ze skarpy. Wiatr ją wolno wywiewał z popękanego gardła parowu, a potem na mrocznym niebie zza chmury wychynął ostry jak sierp siny rogal księżyca i zaświeciły kamienie…

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Piliszewska, Parów, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...