04.03.2021

Nowy Napis Co Tydzień #090 / Biały pokój

1.       MATYLDA

 

To ciepłe, wrześniowe południe i dla niej mogłoby być porą idealną do leniwych, pieszych wędrówek. Z żółtawym, jaskrawym światłem, prószącym poprzez gałęzie wprost na ulicę zalaną nowym asfaltem na kolorowych turystów maszerujących nieśpiesznie pojedynczo lub w grupach w rozmaitych kierunkach, z owym prawie niewyczuwalnym akcentem nieuchronności nadchodzącej jesieni, przywołało obrazy budzące melancholię i bolesną czułość. Dlatego pomyślała sobie, że właśnie w taki czas, zamiast wlec się wśród tłumu w niewygodnych półbutach, powinna była akurat w tym konkretnym momencie znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Przykładowo na Krymie – iść pod rękę z mężczyzną jakąś senną aleją i głośno szurać stopami w suszu pierwszych przywiędłych liści, spiętrzonych przy krawężnikach. Mogłaby w aktorskim geście rozłożyć ręce, wolno, ostrożnie unieść głowę i otworzyć usta, by wpadały w nie słone, czarnomorskie podmuchy, chłonąc ów dziwny smutek, jaki przeważnie niesie ze sobą miejsce, w którym przyszło się znaleźć tylko na jakiś czas. Miejsce obce i czujne – ostrzegawczo błyskające barwami szyb, neonów i luster. Miejsce drażniące świadomość, że trzeba będzie odjechać, kto wie, czy nie na zawsze.

Przystanęła na środku ulicy, pozwalając się mijać przechodniom i samochodom. Krzykliwi, młodzi, spoceni turyści wydali się jej nierealni. Przetarła palcami czoło. Owszem, powinna być nie tu,a gdzie indziej. To mógłby być Sewastopol – pachnący rybami, moczem, solą, kurzem i smrodem spalin. Dobrze byłoby teraz snuć się wśród ruin Chersonezu albo dotrzeć do portu, żeby popatrzeć na statki. Albo w jakimś zaułku obserwować koty. Bowiem na Krymie znajduje się wprost niewyobrażalna ilość rozmaitych kotów; burych i pręgowanych, białych, rudych, łaciatych, długowłosych i krótkowłosych, rasowych i dachowców – głównie bezpańskich. Wie o nich, ponieważ na jakimś blogu ktoś kiedyś zamieścił sporą liczbę fotografii – tak, tak tysiące fotek zdziczałych krymskich kotów. Mogłaby mieć aparat i sama pstryknąć kilka zdjęć, nie litując się nad kocią bezdomnością – na tamtych fotografiach zwierzęta nie były chude, zatem miały się dobrze.

Słońce ściekło z ukosa; przecedziło się przez szczelną z pozoru koronę krzywego kasztanowca i rozlało jak olej. W jasnych plamach iskrzyło, jakby ktoś w nie nasypał garście szklanych opiłków. Postąpiła kilka kroków. Torba zaczęła ciążyć, wpijając się w ramię. Westchnęła. Ostro zabrzęczał dzwonek – piegowaty młodzieniec z rowerem torował dla siebie drogę. Ocknąwszy się nieco, zeszła ze środka jezdni i poczłapała chodnikiem, zmierzając w kierunku dworca. To ledwie kwadrans drogi – dotrze tam, potem złapie pociąg…

Lecz przecież mogliby tak wędrować z tym zmyślonym mężczyzną, trzymając się za ręce albo gestykulując, rozprawiać o czymś. O Potiomkinie, okrętach czy czerwonej Massandrze. Mogliby naraz zaśmiać się głośno i dostrzec, jak przechodzący obok ciekawie odwracają głowy, żeby na nich popatrzeć. Miałaby na sobie lekką, długą, satynową sukienkę – zieloną bądź szmaragdową. W kwiaty. I podobną torebkę, i parasolkę. I szliby, szliby gdzieś, przed siebie – bez celu, ot tak po prostu. A światło byłoby takie samo jak tutaj, teraz… Tylko inne powietrze.

Ktoś ją szturchnął niechcący – przyspieszyła kroku. Jednakże wnet zwolniła, wodząc wzrokiem po murach murszejących kamienic. Przyglądała się starym bramom rozdziawionym jak czarne gardła, posępnym kariatydom, rynnom zżartym przez rdzę, zgrzybiałym frontonom i paszczom maszkaronów zerkających z attyk. Z oporem posuwając się do przodu, zahaczała wzrokiem o żelazne balkony i zakurzone pelargonie na parapetach. Właśnie wtedy dostrzegła to otwarte okno…

Zatrzymała się zaskoczona. Szara, kilkupiętrowa stara kamienica nie była od chodnika oddzielona ogrodem. Okno znajdowało się tak nisko, że stając na czubkach palców mogłaby weń wsadzić głowę, by zapuścić żurawia. Wahała się przez moment, a jednak zrezygnowała, stawiając jedynie kilka kroków wstecz – dla lepszej widoczności.

W jaskrawobiałym, wielkim, puściusieńkim pokoju nie było innych sprzętów, prócz dwóch piętrowych łóżek – oba stały przy oknie, przeraźliwie widoczne. Brak firanek przyciągał wścibskie oko – jasne drewno i wysunięte z ram, wzburzone białe materace naznaczały tę przestrzeń stygmatem tajemnicy. Aseptyczne wręcz wnętrze… Pomyślała, że może to szpital. Albo przytułek dla starców. W odruchu niezdrowej ciekawości zbliżyła się ku bramie, szukając tabliczki ze stosownym napisem. Nic! Jedynie czarny guzik dzwonka, zardzewiały domofon, zacieki po deszczu, kurz…

Postała jeszcze chwilę, gapiąc się w brudną klamkę. Cofnęła się, żeby ponownie zerknąć w otwarte okno. Wydało się jej, że w białym, wietrzącym się pokoju, śnieżny tynk emanuje irracjonalny chłód, że biegną nim podskórne dreszcze. Coś skrzypnęło – drzwi albo podłoga. Wzruszyła ramionami. Jesienna melancholia wyparowała i oto rozświetlona, wczesnowrześniowa ulica zionęła nużąca nudą. Wydłużyły się cienie. Wtem przyszło jej na myśl, że na Krymie jest wojna. Gdzieś w głębi poczuła ciężar, który stał się nieznośny. Weltschmerz…

Pociąg właśnie odjechał, gdy dotarła do dworca…

 

2.    ANGELIKA

 

Obudziła się i w odruchu pragnienia wyciągnęła rękę po szklankę – ręka zawisła w próżni. Dźwignęła ciążącą głowę; rozejrzała się wokół. Bez okularów przestrzeń była nieostra; zaledwie majaczyły się kształty, zlewając w ciemniejsze smugi. Powoli przesuwając siną, żylastą dłonią, namacała gumowy wężyk cewnika i pudełko biszkoptów. Wyczuła krochmalną pościel. Acha, była tu. W łóżku. W tym twardym, okropnym łóżku. W tym bieluśkim pokoju. Naprzeciw, po drugiej stronie okna leżą Różai Wanda. A tuż pod nią – Helenka, która ma równo sto lat. Wszystkie trzy prawie głuche. Wszystkie trzy są leżące. A jej się zachciało pić, więc musi zawołać siostrę. Lecz może gdzieś pod poduszką jest schowana butelka wody mineralnej? Niech tylko znajdzie te okulary!

O, są! Już można zobaczyć świat. Uniesiona na łokciu pije wodę i patrzy. Widzi mleczną biel ściany. Łóżko obok jest puste. Dlaczego? Próbuje sobie przypomnieć. Już wie – one umarły. Róża wczoraj nad ranem – najpierw kaszlała, kaszlała… Słyszała ten kaszel nocą – głuchy, jakby przez mgłę, jakby przez papierową, nieszczelną przegrodę. Słyszała stłumione głosy. Może nawet otwarła powieki.A potem je zamknęła i zapadła się –w śnienie. A rano, kiedy to pielęgniarka wtoczyła kwadratowy, metalowy wózeczek z dzbankiem kawy i manną, zapytały o Różę. Siostra Malwina – bezszelestna dzięki podgumowanym podeszwom sandałów – zbliżyła się z miską i łyżką, aby je karmić. Usiadła wpierw przy Helence – to wtenczas się wygadała, że już Róża odeszła. Pamięta to. Pamięta również jak płakała Wanda – cicho, prawie bezgłośnie. Nic, bidulka, nie zjadła. Tylko szlochała ciągle – wbrew zakazom siostry. Następnie przyszli z kroplówką, a głowa wyczerpanej Wandy opadła na wilgotną poduszkę. I już się nie podniosła. Widziała jak ją zakryto sztywną, białą płachtą i wywieziono.

Trwała w dziwnym letargu. Minął dzieńi nadszedł duszny, wilgotny wieczór. A potem ta parna noc. Przez uchylone okno wnikał uliczny gwar – chichoty, pijackie wycia i rozmowy przechodniów. Drgnęła, gdy coś brzdęknęło; ktoś rozbił jakieś szkło. Pomyślała, że taką porą lubią upadać gwiazdy – wtedy mogłaby sobie pomyśleć jakieś życzenie, jednak przez wielkie okno nie było widoczne niebo. Coś bolało ją w boku. Sepleniła do chorej Heli o Róży i Wandeczce. O zbieżności ich śmierci. A rankiem, gdy ją zbudzono, nie było i Helenki…

Śniło się jej, że jest młodą dziewczyną; że ma dwadzieścia lat. Że leży na furze siana albo w ogromnym stogu – pachnie trawą i słomą. I słychać brzęczące roje jakichś drobnych owadów – może trzmieli czy pszczół. Śniło się jej, że drzemiei w tej drzemce,w tym półśnie dotyka ją wiele rąk – białych, o miękkich, ruchliwych palcach i czystych, krótko obciętych, kwadratowych paznokciach. Śledziła je z głębi snu. Owych rąk było osiem albo nawet i dziesięć – i wszystkie takie same: prawe. A może lewe? Były bardzo podobne do dłoni przystojnego lekarza, który do nich zagląda. I dotykały ją wszędzie – delikatnie, nienatarczywie, aż jej ciało wezbrało miłą falą gorąca. Krzyknęła. A dźwięk, nim wybrzmiał, rozniósł się głuchym echem, płosząc i sen, i ręce.

Wzdrygnęła się. Ogarnięta przemożnym uczuciem grzechu, jęła szperać w pamięci. Uczyniła coś złego – ale co? Nie pamięta. Jednak owa świadomość – dokuczliwa, drążąca –wzbudziła w niej wielką trwogę. Dlatego nader uparcie wytężała swój mózg. Musiała zrobić coś złego! Możliwe, że coś ukradła. Może Wandzi? Może tę bombonierkę, pełną czekoladekz wiśniami? Miała na nie ochotę – na samą myśl o słodyczach ślina ciekła do ust. Pewno minioną nocą zakradła się i zabrała jej smakołyki, następnie trzęsącymi palcami odwijała je z folii. I jadła, jadła, jadła – dopóty, dopóki w kolorowym, tekturowym pudle nie ukazało się dno. Jednak nie – przecież jest tutaj.W łóżku – w tym okropnym, piętrowym. W tym bieluśkim pokoju. Nie potrafi się podnieść, nie umie zesunąć stóp, unieść ciała, a potem dzierżąc uchwyt drabinki, zejść ostrożnie po stopniach. Nie potrafi już chodzić. Zresztą to niemożliwe: Wanda zmarła dzień wcześniej – opróżniono jej łóżko, wyniesiono przedmioty. Lecz jak nie to, to co…? Nie pamięta. Posiada tylko tę niezbitą pewność, że zrobiła coś złego i musi się wyspowiadać. Zaczeka, gdy przyjdzie ksiądz…

A cóż ty mogłabyś uczynić grzesznego, moja droga córko? – uśmiechnął się, gładząc jej żylaste dłonie. Popatrzyła mu w oczy, zgadując czy ją rozumie. W zielonkawych źrenicach była dal i pokora, miłosierdzie i smutek. A jednak nie rozumiał, bo nie mógł. Nie poznał ohydy jej grzechu – jak mogłoby być to możliwe, skoro ona sama tego nie pamięta…

Udzielił jej rozgrzeszenia i odszedł. Słyszała, jak pisnęła tafla linoleum pod podeszwą jego wyglansowanych butów i jak zamknęły się drzwi.

Dobrą chwilę syciła się momentem spowiedzi, wierząc we własną bezgrzeszność, lecz – jak rysa na lodzie albo drobna szczelina na przeźroczystej, szlachetnej, kryształowej powierzchni, pojawił niepokój – i narastał, narastał. Rozcapierzał się jak szatańskie palce albo dzika roślina. Coś szurnęło pod łóżkiem. A kran kapał i kapał. Pomyślała – to diabeł ukucnął nad umywalką. A ta dudniąca w głowie kanonada kropel jest upadaniem drobin jego spermy lub śliny. Strach zamienił się w chłód – rozlał się wewnątrz wątpi…

Zgadywała, że może jest już wczesne południe i zaraz przyniosą obiad. Na myśl o tym oblizała spierzchnięte wargi wysuszonym językiem. Ale już chwilę później pomyślała o grzechu. Nadal nie potrafiła sobie niczego przypomnieć, jednak świadomość winy była jak wrzący lód – stopy marzły, a sopel w brzuchu, wydłużając się, parzył i puchnął – czuła jak się wygina, jak podchodzi do gardła. Coś się w niej zapaliło – czerwony, podskórny płomień polizał nasamprzód płuca, a następnie podbrzusze, potem, biegnąc przez żyły – przez zwiotczałe uda, kolana, łydki – chyłkiem zmierzał do stóp.

Zawoła siostrę Malwinę – bełkot zmienił się w skowyt: zabrzmiał cicho i zamilkł. Usta nie chciały słuchać! Jednak musi to zrobić; zdobyć się na wysiłek – musi zawołać siostrę: głos się zatlił w jej czaszce. Przesunął się z mózgu w krtań, w której utknął jak piłka. Musi zawołać siostrę – więc natęża swe gardło, natęża… I oto wydobywa zeń pisk, jaki wydaje z siebie przekłuty balon, nadmuchany do granic.

 

3.       MALWINA

 

Zatrzymała się w progu przy półotwartych drzwiach.

– Trzeba zabrać tę pościeli odesłać do pralni – powiedziała, a krępy, łysawy człowieczek przytaknął, kiwając głową.

Patrzył się na jej postać, odbitą w owalnym lustrze wiszącym w przestronnym holu. Wiedziała, że na nią patrzy. Pomyślała, że nadal podoba się mężczyznom. Machinalnie obciągnęła poły ciasnego białego fartucha, napiętego szczególnie na piersiach, pośladkach i brzuchu. Kiedyś wyjedzie z tego przeklętego miasta i zacznie nowe, artystyczne życie. Inne – nie tak zwyczajne. Może będzie śpiewaczką. Solistką w jakimś zespole. Ma ładny, niski tembr głosu i miłą aparycję. Oczywiście nie obejdzie się bez kilku kuracji – upiększających oraz wyszczuplających, ale ona jest na to gotowa od kilku dobrych lat. Czeka tylko na moment – na jakiś impuls czy znak. A kiedy już to nastąpi, porzuci precz tę codzienność bez cienia żalu. Nie musi zamykać oczu, by zobaczyć swój dom – parterowy; z drewna, czerwonych cegieł i zbrojonego szkła. W ogrodzie posadzi kilka brzoskwiniowych drzewek, mirabelkę i dwa derenie. I kilka różanych krzaczków. Bez, glicynie i jaśmin. Będzie tam ławka, studnia oraz wielka huśtawka. Tak! A ona – smukła, wręcz eteryczna, powiewając chińskimi szalami, stanie pośród zieleni i… cudownie zaśpiewa. Przyjaciele artyści będą rzęsiście klaskać, klaskać… A ona się im ukłoni. Będzie kawior i wino w wysmukłych, cennych karafkach z niemieckiego kryształu…

– A panienka Malwinka dzisiaj jak jaki anioł. A pępuszek – cymesik!

Pępuszek? Jaki pępuszek? Z roztargnieniem zerknęła na zapięcia fartucha. Materiał opinający ciało nie wytrzymał napięcia. Guzik wysunął się z dziurki i w powstałą szczelinę wcisnął się wałek tłuszczu – różowy, z wklęśnięciem pępka.

– Wam w głowie ciągle jedno! – warknęła. Nie pokaże po sobie, że połknęła rzucony komplement jak delikates.

– Ale czy to nie dziwne? Wszystkie cztery umarły prawie że równocześnie – zagaił krępy człowieczek, niezrażony oschłością.

– Były stare i chore.

– Ale to nienormalne. Padły jedna po drugiej– jak muchy.

– Nic w tym nienormalnego. Były stare i chore.

– Ale żeby tak naraz…?

– Trzeba zabrać tę pościel i odesłać do pralni!

Mężczyzna zabrał zwinięte, brudne prześcieradła i ruszył w głąb korytarza. Ona zaś nieruchomo tkwiła w przymkniętych drzwiach. Pusty pokój przyciągnął wzrok – bezmyślnie lustrowała zimną biel nagich ścian. Wyjęte z ram materace czekały na świeżą pościel, a dwa piętrowe łóżka na nową starość. Z karnisza zdjęto zasłony i skurzoną firankę – a jednak się wydawało, że biała, hermetyczna przestrzeń pokoju odcięta jest od ulicy przezroczystą przegrodą. Chwyciła za klamkę, żeby zatrzasnąć drzwi, kiedy naraz dostrzegła w oknie głowę kobiety.

Złodziejka… – przebiegło jej przez myśl. Ciekawe, co ukradnie, skoro pokój jest pusty? Materace? Obserwowała okno, tymczasem głowa kobiety uniosła się i siostra Malwina zrozumiała, że tamta musiała stanąć na palcach. To jednak nie złodziejka, nie wygląda na taką. Dlaczego więc wściubia nos do cudzego pokoju? Dlaczego patrzy i patrzy? Tymczasem nieznajoma odeszła kilka kroków, nachalnie gapiąc się w głąb. Może to jakaś krewna? Możliwe, że przyjechała, żeby odwiedzić chore? Po prawdzie odwiedzający pojawiają się rzadko, ale gdy już przychodzą, mają ze sobą kawę, kwiaty i pomarańcze, ciastka i bombonierki. No a tamta kobieta nic takiego nie trzyma. Ma wprawdzie wielką torbę, przewieszoną przez ramię, jednak sądząc po kształcie, dźwiga tam coś innego. W takim razie nie krewna.

Obca naraz odeszła – Malwina wysunęła się ciut zza drzwi, żeby lepiej zobaczyć. Dostrzegła, że kobieta stoi teraz przy bramie.

– Tłusta i wścibska suka! – pomyślała ze wzgardą.

Właśnie zastanawiała się, czy nie należałoby podejść do okna i po prostu zapytać nieznajomą, gdy tamta cofnęła się, zerknęła w kierunku okna, wzruszyła ramionami i ruszyła w kierunku dworca. Malwina widziała, jak maleje wśród tłumu, coraz bardziej schylając ramię obciążone torbą – jakby dźwigała wielkie cegły albo kamienie…

Zamknęła drzwi i wyszła. Zatrzymała się w holu przed owalnym lustrem. Poprawiła fryzurę. Misternie skręcone, tlenione loczki leżały wręcz idealnie, a przecież odczuwała w głębi jakiś dyskomfort. Próbowała przywołać miraż swego ogrodu, lecz eteryczna wizja odbiegła nazbyt daleko – zawisła gdzieś hen!, w przestworzu, poza zasięgiem myśli.

Długą chwilę śledziła w lustrze własne odbicie, po czym obiema dłońmi ujęła poły fartucha, naciągając materiał na wydętym brzuchu. Zapięła guzik…

 

Opowiadania Anny Piliszewskiej zasiliły w tym tygodniu Czytelnię portalu. Zachęcamy do zapoznania się z twórczością autorki, która została pozyskana w ramach Tarczy dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Piliszewska, Biały pokój, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 90

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...