25.01.2021

PODRÓŻ DO GŁĘBI NOCY

I

 

Z niedobrych przeczuć zrodzony ten stan,
stan, który mógłbym nazwać w przybliżeniu
wahaniem między ponownym wejściem w gorejący las
a zanurzeniem w bulgocącym bagnie,
wyborem bez wyboru, pułapką do samych granic
skończonych możliwości – trzeba było pokonać.
Pierwszym – może ostatnim świętym – był stary
Jan-Pustelnik, ten sam, który niejednokrotnie
dawał nam przykład jak unikać pokus,
zachować obojętność wobec bogactw świata,
osiągać spokój ducha i spokój istnienia; czy tylko tym
należy tłumaczyć jego nagłą decyzję zawrócenia
do źródeł? – widzieliśmy jak ogień wolno jadł
jego zgrzebne szaty, wspinał się po nich tańcząc
bez dymu, bez pośpiechu, zamienił go całego
w skamieniałą pochodnię, choć pogardą milczenia
odpowiedział mu ten, którego tak kochały
wszystkie ptaki, leśne mrówki i my –
niegodna banda włóczęgów mających dość wędrówki
(kiedy się długo idzie, każdy zakręt staje się taki sam;
znużeni nie oczekiwaliśmy już za nim niczego
o czym moglibyśmy powiedzieć: witaj nowe).
Potem inni gubili się w czarnych odmętach nocy –
musiałem zostać sam, ale też czy nie byłem sam
nawet wtedy, kiedy najuważniejszy obserwator rzekłby:
oto szczęściarz, któremu dane w marszu
jak rybie w wodzie spełniać swe powołanie?
Byłem sam, to pewne, jak i to, że nie mogłem liczyć,
tak jak i wtedy, na nic. Tylko ten las płonący za mną,
bagna wokół i ta wąska ścieżynka wiodąca w środek
nigdzie się nie kończącej nocy, tak ten stan
zawieszenia trwał, jak gdyby przyrodzonym był mi
towarzyszem podróży. Musiałem go pokonać.

 

II

 

A zejść z tej drogi to jak przerwać pieśń,
której i tak już nikt do końca nie wysłucha,
lub: której od początku już nikt nie chciał
słuchać; tak ja, naczynie wypełnione próżnią
w próżni szedłem – unoszony przez nurt
bezwolny kloc, który się nagle zbudził w mętnym
stawie; tylko żaba jakaś w pobliżu pluśnie,
oto i cały ruch w tej mdłej sadzawce.
Przewidziałem to kiedyś, sto lat temu lub więcej
w prowansalskiej oberży, gdy jeden z rzezimieszków
wygłosił swój Testament. Że jest niepokonany
nadal. Żaden cieśla nie tknął jego słojów siekierą,
żaden drwal ostrą piłą. Wierna pamięć podpowiada
obrazy kniei: przetrwał wieki i królem
dalej został ten powalony dąb. Czy i ja nim byłem?
Szedłem naprzód. Naprzód? Młotkiem w pęknięte pudło
skrzypiec; wszak to by oznaczało że mógłbym gdzieś
dojść wreszcie. Nigdzie – lepiej powiedzieć, by
w mniejszym zostać błędzie. Nigdzie, jak zawsze.
Przecież nie kpiną wcale było to podłe miejsce –
przeznaczeniem, albo innym losem przewrotnym?
Celem? Skąd mogłem wiedzieć. Tylko błędne ogniki
gwiazdą, blask pożaru latarnią, a popiół we mnie
treścią, którą gdzieś – gdzie? – musiałem donieść.
Zejść z tej drogi?

 

III

 

Więc zejść z tej drogi? Tak – niepotrzebny swoim nogom,
swoim myślom, trwałem w tym martwym marszu
jak wysoko w powietrzu zawieszony ptak, albo
jak klatka filmu: trzaska bat, jeszcze konie ochoczo
podrywają kopyta, ale szprychy kół nieruchome,
już nie pójdą, bo gdzieś tam operator uszkodził swą
maszynę. Jednak odkryłem w tym pułapkę. Oto
w którą bym nie postąpił stronę, tam biegła
ta ścieżynka, zawsze za mną był las płonący, bagna
wokół, żaden krok nie był mylnym. Żaden
krokiem fałszywym?! A więc wszystko to fałszem, 
fałszem, bo i czym więcej było, skoro nie mogłem
zbłądzić, ani ugasić żaru w sobie, choć zdawał się
popiołem w dawno wygasłym piecu, lasem i bagnem, drogą
co trwała jak wzniesiony bat, rozchylone uda
wciąż tej samej kochanki. Wszystko fałszem!
Miasto kiedyś mijałem – podobnie jak w tym zmarłym
mieście, zgadłem w swej drodze klatkę;
klatka bez granic, labirynt bez ścian, muszą być urojeniem,
ciężkim snem, z którego pora wreszcie się obudzić;
także tęcza coś, co na pewno było, przypomniała, 
lecz nie mogłem rozstrzygnąć: triumf mi wróży,
czy też równie nieuniknioną klęskę? Jak dziecięca krucjata
wlokłem tę klatkę – chyba jedynie w niej
wiedziałem, że mam skrzydła. Otwarta klatka
jak otwarta rana.

 

IV

 

                                           piosenka nieznajomego

 

 

Podnietą dla wędrujących stała się twoja troska,
więc to, na co bez ciebie także się odważono, 
stanie się twoim udziałem. Dostąpisz wielkiego zaszczytu
chłonięcia piękna trawy, po której jakże spokojnie
hasają pasikoniki, piękna drogi, której pył
jakże kojąco działa na bose stopy. Dostąpisz
jedynej miłości. Od tej chwili nie zniszczysz
piękna zastanego, ani nie będziesz chciał go zmienić.
Pozostawisz swobodę wszystkiemu, co obok ciebie istnieje, 
i co żyje, lub jest martwą skałą, a w zamian za to
zyskasz swobodę dla siebie. Tajemnicą kultu
niech zostanie odtąd godzina, w której każdy, 
jak ty obecnie, po raz pierwszy uderzał ostrogami
powietrze wolnego świata. I ty także ulegniesz urokowi
chwili, której – wierz mi – nie da się już
odpokutować. Otulmy więc ją szczelnie,
jak troskliwy woźnica derką otula konia
i nie zapomnijmy, wprost przeciwnie, drążmy ją,
tą i inne, które nieprzerwanym ciągiem muszą
po niej nastąpić w wagonach towarowych pociągów, 
jadących z zachodu na wschód, albo w statkach pijanych, 
które nas przewożą z krainy do krainy
i z baru do baru. Siedzimy na trapezie machając nogami,
jest nas wesoła gromada, kompania pięknych mężczyzn
i pięknych kobiet, tych, co zawsze samotni, 
choćby nie wiem ile twarzy nas otaczało,
na swój sposób smutni, choć raźno gra orkiestra,
i na swój sposób szczęśliwi, choć dużo cudzego bólu,
na który przecież nie jesteśmy obojętni,
ciężarem przykleja się nam do pięt. Czytam niedowierzanie
w twych oczach, lecz nie osłabi nas nawet wszechwładna moc
złota, ani miłość do nas; już z natury jesteśmy tak stworzeni.
A ciebie także piętnem naznaczył nasz wiatr,
i ty szlak umiłujesz, jeśli tylko pojmiesz…

 

V

 

Wszystko to fałszem! Chyba Conrad by jeden mógł
opisać obraz: kadłub statku gra bielą, kipi morze,
ale głupiec, kto pięknem cieszy się w tej chwili –
tam wyławiają chusteczkę jakąś, tam but – to okręt
ratowników; takim to głupcem był, kto zmyślił
tę piosenkę, nigdy nie widział szlaku, albo, 
co też możliwe, chciał sobie zażartować. Gdzież
oni wszyscy? Czy do dzisiaj trwa niespełniony sen –
ich marsz do głębi nocy? Czy prowadzi gdzieś
wąska ścieżka, może trakt bity, może bezdroża?
Otrząsnąłem się jednak szybko z tych myśli,
po co, skoro tak, czy inaczej, sam muszę się uporać
ze swoją drogą; może doszli do kresu? Może…
A może – aż strach – już się poddali? Bo: czy ta noc
ma kres? Czy ta droga ma kres? Czy ta podróż
może mieć kres? Czy ten poemat… Wreszcie –
czy ktoś się za tą drogą kryje

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Cezary Listowski, PODRÓŻ DO GŁĘBI NOCY, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...