31.05.2021

Praga

Niedziela, godzina 12:00. Praga, kościół Dominikanów, ulica Tyńska.

To nasza ławka. Tak ją nazywam. Ile już lat? Chodzimy do tego kościoła co tydzień, od trzydziestu pięciu lat. Niezbyt dobrze widać stąd ołtarz – siedzimy za wewnętrzną, kutą bramą. U nas wszystkie kościoły są zamykane na dzień. Można wejść tylko do przedsionka. Turystów, którzy chcą zobaczyć świątynię, zatrzymuje właśnie ta brama. W czasie mszy i nabożeństw jest otwierana, jak dzisiaj. Ale przez kraty nie widać dobrze ołtarza. Marice to nie przeszkadza, mnie denerwuje, ale cóż. Byleby ona była zadowolona. Dziś przyjechał nowy ojciec z Poznania. Marika zawsze się wzrusza, jak widzi kogoś z Polski, świeżo po przyjeździe. Na pewno będzie chciała pójść po mszy do zakrystii, choć na chwilę. Porozmawiać z nim albo pobyć i powąchać polskie powietrze. Ona mówi, że każdy naród inaczej pachnie. Może ma rację? Tu się zawsze miesza powietrze z całego świata. To mój prywatny test. Jak idę przez most Karola (Karlův most), to nasłuchuję czeskiego. Zdarzają się dni, że nie słyszę ani razu mojego ojczystego języka. Ten most jest przez cały dzień nabity ludźmi! Trzeba się przeciskać, zatrzymywać, nieraz rozdzielam wycieczkę na pół, zdeterminowany szukam wyjścia. I słucham. Oni pięknie szwargoczą, szeleszczą, międlą słowa w ustach. Wymachują rękami, wpatrują się. Słuchają przewodnika albo ulicznych grajków. I nie mówią. Ani słowa po czesku. To wszystko Czechy. Most, pomniki, Wełtawa pod nogami. Powietrze, słońce, widokówki. Bruk i kurz. Muzyka, malarze karykatur. Cała przestrzeń wokół turystów jest Czechami. Rozpaczliwie porozumiewają się w swoim języku. Potem idą na nasze knedliczki, zapijają „Złotym bażantem” i rozpaczliwie nie mówią po czesku. Choć teraz nie wiem, czasem mi się miesza… Płynnie przechodzę z czeskiego na polski, jeden jest bardziej miękki, drugi bardziej szeleści… Marika lubi w ogóle ze mną rozmawiać, nie zwraca uwagi, w którym języku. Jak jest smutna, zawsze miesza obydwa. Och, jak ona się pięknie żali po czesku! Zawsze mnie tym wzrusza. Tak dobiera słowa, tak mi w oczy patrzy. Znów się śmieję do siebie, Marika na mnie patrzy, ona tak skupiona. Mówi, że w kościele myśli nie uciekają. Ja krążę, skaczę z tematu na temat. Tyle wspomnień z kościołem. Jak ona się ucieszyła, że w Pradze są polscy dominikanie! Od razu chciała iść, pojechaliśmy późnym wieczorem, ciemna ulica. Dwie godziny czytała tablicę ogłoszeń! Nie mogła się oderwać od swojego języka, zachwycona, że w sercu starej Pragi wisi tablica ogłoszeń po polsku!

Kościół był zamknięty, ledwo doczekała do niedzieli. Na początku małżeństwa Marika obiecywała, że będziemy chodzić do kościoła na czeską mszę. Nie wytrzymała. Powiedziała, że Pan Bóg do niej nie mówi po czesku i ona musi się przestawiać – rozmawia z Bogiem po polsku, a po czesku musi odpowiadać księdzu i to przestaje być dla niej czytelne. Przypomniałem sobie o dominikanach.

Wtedy w ogóle mało rozumiała czeski język. Mówiłem do niej po czesku, ona mi przez trzy lata odpowiadała po polsku. Trzy lata! Chodziła do pracy, miała koleżanki i cały czas tylko po polsku. Powiedziałem w końcu – albo zaczniesz mówić do mnie po czesku, albo przestanę z tobą rozmawiać. Następnego dnia przeszła na czeski. Płynnie i bez żadnego problemu. Tylko jak się denerwowała, że mi nie smakuje, bo przyprawiła po swojemu, szła do kuchni i narzekała na mnie, tłukąc garnkami. Po polsku, oczywiście. Potem była w ciąży i była spokojna. Cieszyła się na dziecko. Napisała list do swojej siostry do Szczecina, nie było telefonu w domu, nie mogła doczekać się odpowiedzi. Potem jeszcze jeden i jeszcze… Pisała raz w tygodniu. Codziennie chodziła do skrzynki na listy, sprawdzała kilka razy. Ale nigdy nie dostała odpowiedzi. Nie wiedziała, że Agnieszka wyjechała do RFN. Ukrywała plany przed rodziną, nikt nie wiedział. Wyjechała, podała nowy adres i kontakt się urwał. Marika dostaje od niej kartki od czasu do czasu. Ciągle zmienia miejsca zamieszkania, nie dochodzą do niej listy Mariki. Więc któregoś dnia Marika po prostu przestała je pisać. To było ważne dla niej, kupowała papeterię, zapalała lampkę, wkładała nabój do pióra. Wygładzała kartkę, ze skupieniem obmyślała każde zdanie. Po dwóch tygodniach dostawała list z powrotem opieczętowany przez niemiecką pocztę z adnotacją: „adresat nieznany”. Stawiała go na komodzie pod lustrem, tam, gdzie odkładamy korespondencję, jakby był dla domownika. Potem, przechodząc przez przedpokój, nieraz brała go do ręki i obracała długo. W końcu, wychodząc do pracy, brałem ten list i wyrzucałem do Wełtawy. Po powrocie do domu Marika chwaliła się nową papeterią i pisała nowy list.

Od kiedy straciła kontakt z siostrą, nie ma nikogo w Polsce. Jej tata zmarł, kiedy była młoda, mama krótko po naszym ślubie. Raz pojechaliśmy do Szczecina. Bardzo chciała mi pokazać swoje miasto, swoje ulice i dzieciństwo. Wziąłem tydzień wolnego w pracy i pojechaliśmy. Chyba mieliśmy wtedy żółtą skodę – tak, to był nasz drugi samochód. Chodziliśmy po smutnym, wietrznym mieście, Marika była szczęśliwa, że tam jesteśmy. Pokazała mi przedszkole, szkołę. Chodziliśmy jej starymi ścieżkami, zbieraliśmy kasztany. Zatrzymaliśmy się w mieszkaniu po rodzicach, na koniec pobytu musieliśmy zrzec się praw do niego w urzędzie miasta. Marika płakała całą drogę powrotną i nigdy nie chciała pojechać drugi raz. Kiedy zasnęła, z jej rąk wypadły klucze. Ściskała w dłoni klucze do mieszkania po rodzicach. Schowała je do szuflady, cały czas tam leżą.

Chciałem ją zabrać na wakacje do Polski, mówiłem – „Mariko, pojedźmy w góry albo nad morze. Może sama wybierz, gdzie chcesz pojechać?”. Ona nic nie mówiła i znów spędzaliśmy wakacje w Czeskim Raju. Ja mógłbym spędzić tam całe życie. Myślę często, że chciałbym tam zamieszkać na emeryturze. Ciągle coś nowego znajduję, ale Marika? W końcu to nie Polski Raj, ona jeździła w inne miejsca w dzieciństwie. Przecież musi tęsknić, a nic o tym nie mówi. Muszę z nią porozmawiać, może też chciałaby spędzić emeryturę w Czeskim Raju? Może znalazłby się dla nas jakiś mały domek, nawet dwa pokoje by wystarczyły.

 

Już widzę, że Ondricek się wyłączył. Jak tylko na niego nie patrzę, przestaje słuchać. Ma rozmarzone oczy, ręce zaplótł na brzuchu. Przestał się rozglądać, to znaczy, że nie słucha. Ja go sprawdzę po mszy. Nie będzie wiedział, o czym były czytania. Popatrzy mi w oczy i powie – „Mariczko moja, ja nic nie zrozumiałem, tak szybko mówili po polsku. Wiesz, że ja nie wszystko jeszcze rozumiem!” Popatrzy na mnie błękitnymi oczami i tyle. A za tydzień będzie to samo. Czaruje mnie Ondricek co niedzielę. Nie mogłam się przyzwyczaić do czeskiej mszy. Jakoś ten język nie pasuje mi do kościoła. Tyle czasu… Taki kawał drogi. Zawsze to samo.

– Ondricku, spóźnimy się!

– Nie, Mariko, już wychodzę. Mamy jeszcze czas.

– Znów metro nam ucieknie.

– Mariczko, zdążymy na pewno. Nie denerwuj się.

Wychodzimy z domu. Ondricek wraca się po parasol i sprawdza, czy na pewno wyłączył gaz. Idziemy na stację Luka. Musimy jeździć metrem, choć wolę autobus. W metrze Ondricek się ożywia, opowiada. Spotyka znajomych. Nie chce wysiąść. A w autobusie zawsze śpi.

Po mszy Ondricek zabiera mnie na obiad do gospody. W tygodniu nie jemy razem. Wieczorem zazwyczaj idzie na piwo.Nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Jak może codziennie wychodzić wieczorem! Tłumaczyłam – „Ondricku, przecież mamy tylko siebie. Jak możesz mnie dzień w dzień zostawiać?” On wzdychał głęboko, przytulał mnie i wychodził. W końcu zrozumiałam, taka jest jego czeska dusza, codziennie musi być zlana kuflem piwa, to jak kąpiel, jak oczyszczenie. Nie umie bez tego żyć. Kupowałam mu piwo, robiłam gulasz, wszystko na nic. Wypijał, zjadł i tak poszedł. Przestałam z nim walczyć.

Miałam nadzieję, że nasze dzieci będą tu chrzczone, pójdą do komunii… Cóż, nie udało się. Może gdybym była w Polsce, wiedziałabym do jakiego lekarza pójść. Tutaj, wszystko jest trudne do ogarnięcia. Niby tak blisko, niby tak podobny język.

Kiedy przyjechałam, byłam pewna, że dam sobie radę. Byliśmy tacy młodzi! Zlot skautów w Dreźnie, Ondricek był drużynowym, ja drużynową. Od początku był dla mnie dobry, ciepły, serdeczny. Szukał mnie ciągle, dosiadał się na stołówce. Czasem poszliśmy na spacer, na wieczorze pożegnalnym płakał. Trzymał mnie za rękę i łzy mu ciekły jak grochy. Rozmawialiśmy po rosyjsku, on po olimpiadzie z języka rosyjskiego, ja ledwie dukałam. Po powrocie zabrałam się poważnie do nauki, zaimponował mi. Wymieniliśmy się adresami, biedny nie umiał nawet wymówić „Szczecin”! Był taki wytrwały! Pisał do mnie co tydzień, ja do niego też. Nie wierzyłam, że z tego coś będzie, nie wierzyłam wcale. Żeby być razem musieliśmy wziąć ślub, nie mógł mnie zameldować u siebie, nie mogłam do niego wyjechać bez papierów. Mama była zła, że nie pójdę na studia. Obiecałam, że pójdę w Pradze, ale potem… Nie było czasu…

Ślub miał być w Szczecinie, ale nie chcieliśmy brać w kościele, więc pojechaliśmy do Pragi. Bałam się ślubu kościelnego, a taki cywilny zawsze można anulować – tłumaczyłam mamie. Kręciła głową i mówiła – „Jak możesz wyjść za kogoś, od razu myśląc o rozwodzie?”. Ratusz w Pradze, wyszliśmy po ceremonii w tłum turystów, robiono nam zdjęcia pod zegarem, turyści też pstrykali, ciekawe w ilu albumach jestem w białej sukience?

Mama i siostra wyjechały, ja zdjęłam sukienkę. Mieszkaliśmy z mamą Ondricka. Mieliśmy jeden pokój. Teraz mamy całe mieszanie po rodzicach, ale Ondricek nie pozwala niczego zmienić. Meble wymieniliśmy, ale układ sprzętów jest taki sam i od pierwszego dnia pobytu muszę uważać na wystający kant komody.

No i nie rozwiedliśmy się, pisałam listy do mamy, potem mama zmarła. Nagle, zupełnie z dnia na dzień, przestała być. Pojechałam na pogrzeb sama, nie wiem czemu byłam na nim sama. Nie chciałam brać Ondricka. To był mój ból. Mój smutek. Niedługo później pochowaliśmy naszego synka i już więcej nie udało mi się być w ciąży. Ondricek był dla mnie bardzo dobry. Nosił mnie na rękach, przynosił śniadanie do łóżka. Musiałam wychodzić mój ból i cierpienie. On wychodził rano do pracy, ja szłam razem z nim. On skręcał do fabryki, ja szłam dalej prosto, aż Praga się kończyła i wychodziłam na pola. Wtedy zawracałam i szłam w inną stronę, cały czas prosto. Wracałam do domu na obiad, który Ondricek przynosił mi ze stołówki. Potem wychodziłam razem z nim i znów chodziliśmy godzinami, aż przychodziła pora Ondrickowego piwa i wtedy on ciągnięty przez magnes kluczył i szedł do ulubionej gospody. Ulubionej w tym tygodniu, bo miał ich całe mnóstwo. Ja wracałam do domu i oglądałam swoje schodzone buty, oglądałam swoje schodzone stopy i nogi wkładałam do wiadra z chłodną wodą. Zanim Ondricek wrócił, już spałam i ciągle tak samo wyglądały nasze dni. Szłam i szłam przez Pragę. Brakowało mi wiatru, Wełtawa spokojna nie przypomina rozhuśtanego od wiatru Zalewu w Szczecinie. Wygląda jak chwyt turystyczny, spokojna, stara, pewna siebie rzeka. Łaskawie pozwala się oglądać, ale śpi jak ogromna ryba. Chowa swój charakter pod leniwym nurtem, niechętnie mówi o sobie. Nie dąży nigdzie, nigdzie się nie spieszy. Od Łaby wciąż daleko do morza, więc po co ma przyspieszać?

Czasem jest mi tu dobrze. Niekiedy nawet myślę – „U nas, w Pradze”. Jak tu jestem, myślę, że jestem w domu, w Polsce. W Szczecinie też są dominikanie, nawet w ubiegłym roku był tu jeden ze Szczecina. Zaprosiliśmy go na kolędę. Tu się nie chodzi po kolędzie, musieliśmy po niego specjalnie pojechać autem. Ondricek sam pojechał, czekałam w domu z kolacją. Stół nakryłam białym obrusem, zapaliłam świece. Ondricek pojechał czerwoną skodą, chodziłam od okna do okna, on przecież nie jeździ autem do centrum, zawsze się o niego denerwuję.

 Ten młody ojciec ze Szczecina spytał, czemu żyjemy już tyle lat bez ślubu kościelnego? Właściwie nigdy mi to nie przeszkadzało, tu mało kto ma ślub kościelny. Żyjemy zgodnie, po co nam ślub? A Ondricek dodał z poważną miną – „Ślub kościelny? Nie, nie. Bo to by już było na zawsze”.

To nasza ławka, można tak powiedzieć. Od pierwszej wspólnej mszy tu siedzimy. Ondricek się wiercił, próbował zmieniać. Namawiał, żeby może bardziej do przodu albo gdzieś z boku? Wstawał w czasie mszy, przekręcał głowę, żeby mi pokazać, jak mu się niewygodnie patrzy na księdza przez kraty. Stawał bokiem, wysuwał tułów do przodu. Duszno mi w kościele. W tym miejscu trochę chłodniej, trochę wieje.

No i minęły te wszystkie lata bez dzieci. Tylko Marika i Ondricek. Ondricek i Marika. To on zaczął mnie tak nazywać. Polska Marzenka mu się nie podobała. To znaczy podobała, ale chciał mnie nazywać po swojemu. Tak jak on wymyślił. Zostałam Mariką dla wszystkich. W biurze też wołali na mnie Marika. W pokoju cztery Mariki. Jedna Maria, druga Miriam, trzecia Marketa i ja – Marzenka. Już nikt o tym nie pamięta, że jestem Marzenka, tylko ja sama.

Nie daje mi spokoju jedna myśl. Czy ta msza, ten nastrój, te drgnienia powietrza, ton głosów, pieśni… czy choć trochę wygląda i przypomina Polskę? Czy jest to tylko czeska msza w czeskim kraju na czeskiej ulicy odprawiana w obcym języku?

Teraz już trudno byłoby mi coś zmieniać. W Polsce nie mam nikogo. Może. Jakie to dziwne uczucie. Nie chcieć niczego zmienić, a nie być do końca pogodzonym z mieszkaniem tutaj. Nie móc wpłynąć na swoje życie. Mieszają mi się zwyczaje, przyzwyczajenia, potrawy i smaki. Nie wiem, czego nauczyła mnie mama, czego teściowa. Nie wiem, co się we mnie łączy z Polską, co z Czechami.

Moje życie skończy się tutaj, na czeskim cmentarzu. Oj, już nie myślę o tym, bo płaczę. Trzeba znaleźć monetę na ofiarę, już chodzą z koszyczkiem.

 

Kościół jest pełen, ławki w równych rzędach w tym samym porządku, głowy wypełniają kolejno jak rozłożona do pasjansa talia kart.

Jak mnie to zawsze dziwi. Ile tu jest ludzi. Nasze kościoły stoją puste. Marika kręci głową, jak przechodzimy obok naszych świątyń. „Tu koncert, tam koncert” – narzeka. Za dużo się dzieje – marudzi. Nasze kościoły są pełne na koncertach. Prażanie, turyści. Płacą słono za bilety, zakładają garnitury i suknie, rozglądają się ciekawie. Tak myślę, bo nigdy nie byłem, Marice to by się nie spodobało. „Na koncert do filharmonii” – powtarza. Ona się lubi zasłuchać, lubi muzykę. Chodzimy na próby generalne Praskiej Orkiestry Symfonicznej, bilety są za drogie. Portier to Karel z mojej klasy, wpuszcza nas bocznym wejściem. Siadamy cichutko z tylu, Marika z chusteczką zmiętą w ręce, bo płacze. Biorę ją za rękę i słuchamy.

Tu ładnie śpiewają. Podobają mi się polskie pieśni. Niektóre już umiem, ale nie śpiewam, bo się wstydzę. Marika wie, że nie śpiewam. Może by i chciała? Zapytam ją. Wtedy zawsze już będę musiał śpiewać. Nie będę pytać.

Wyjdziemy stąd, znów zanurzymy się w rzekę turystów zdążających na most Karola, z Rynku na most, z mostu na Rynek. Prawie jesteśmy w nurcie, prawie ociera się ta rzeka o Kościół. Chyba bym nie chodził na msze, gdyby nie moja Mariczka. Muszę jej o tym powiedzieć. Nie zrozumiała, popatrzyła na mnie srogo, że nie jestem skupiony. Ja wiem swoje, ona cały czas myśli, zastanawia się. Wydaje jej się, że nie wiem. Myśli o różnych sprawach. Jak coś, to taka sroga. Już nie patrzy na małe dzieci, kiedyś wzroku nie mogła oderwać. Pogodziła się chyba.

Po obiedzie pójdziemy na spacer, bocznymi uliczkami, Marika weźmie mnie pod rękę. Lepiej zna miasto niż ja. Może wrócimy na piechotę do domu? Marika zamknie oczy i z zamkniętymi oczami doprowadzi nas pod drzwi, tylko powie – „W lewo, Ondricku”, „W prawo, Ondricku”, „Idź prosto, Ondricku”. Przez całą drogę skupiona, żeby się nie pomylić. To nasza ulubiona zabawa. Czasem próbuję zmylić, zmienić trasę. Chwilę się zastanawia, skupiona wciąga powietrze, nasłuchuje i wraca na właściwy trakt. Taka już jest. Ta moja Mariczka.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Praga, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...