27.07.2021

Ręce nad Wrocławiem

Najpierw usłyszałem przekleństwa Czosnowskiego. Cieć, najwidoczniej nie na żarty wkurzony, miotał obelgi z szybkością karabinu maszynowego. Gdy zszedłem na dół, zobaczyłem, jak stoi w rozkroku ze ścierą w jednej ręce, drugą, zaciśniętą w pięść, wygrażając jakiemuś niewidocznemu wrogowi.

– Co się stało, panie gospodarzu? – zapytałem z należytą rewerencją. Co jak co, ale z Czosnowskim opłacało się być w dobrych stosunkach.

– Kary boskiej nie ma na tych cholerników! – wybuchnął cieć, wskazując na ścianę sieni, tę od schodów. – Dwa lata walczyłem z administracją, żeby położyli nowy tynk – i co? Widzi pan, co zrobili?

Dopiero teraz zauważyłem, że na ścianie rzeczywiście położono warstwę świeżego jeszcze tynku. Ktoś natychmiast wykorzystał tę darowaną przez los gładką i czystą przestrzeń, malując na niej rozczapierzone graby. Graficiarz okazał się bardzo poświętliwy, nie posłużył się żadnym szablonem, tylko przyłożył do ściany własną dłoń, opryskując ją dookoła czerwoną farbą w spreju, niewątpliwie zainspirowany malunkami Aborygenów. Efekt okazał się całkiem interesujący, ręce ciągnęły się dość wyrównanym szlaczkiem od schodów w stronę bramy. Czosnowski jednak nie był zachwycony.

– W nocy skurwiel musiał to zrobić – powiedział trochę spokojniejszym tonem. – Aktywny jakiś pacykarz, bo naprzeciwko, pod siedemnastym, też nasmarował, tam tynk położyli przed tygodniem. Kurde, ze trzy warstwy akrylu trzeba dać, żeby to przykryło. I charakternik jakąś specjalną farbą pryskał, bo zmyć tego nie mogę, żaden rozpuszczalnik nie bierze.

Pokiwałem ze zgorszeniem głową i wyraziłem ostentacyjne potępienie dowcipnisia. Trochę mi było żal Czosnowskiego; poniemiecka rudera, w której wynajmowałem kawalerkę, dawno powinna iść do rozbiórki – nie szła, ponieważ połowa wrocławskich budowlańców wyjechała do Irlandii i nie miał kto tego wykonać. Stary cieć musiał zwijać się jak ukropie, aby rozpadającą się kamienicę jakoś utrzymać w kupie. Poradziłem mu, aby spróbował zdrapać farbę szpachelką i zacząłem się żegnać, bo już byłem spóźniony, kiedy z ponurą miną wskazał na bramę.

– Pan uważa przy wyjściu – rzucił. – Znowu wystawili Kwaśniewską.

Kwaśniewscy, z dziada pradziada patologiczni, mieszkali na drugim piętrze, w sześć osób, stłoczeni w dwóch pokoikach z kuchnią. Gdy mieli ochotę na więcej miejsca lub planowali kolejną tygodniówkę, wystawiali przed kamienicę nestorkę rodu – babcię Henię, po czym dzwonili na pogotowie. U staruszki, której wybił prawie dziewiąty krzyżyk, zawsze coś szwankowało, mimo że pochodziła z Kresów, z krzepkich wieśniaków znad Zbrucza. Lecz wrocławskie moczary nie takich potrafiły zmóc, więc i u żelaznej babci reumatyzm rozgościł się na dobre. Kwaśniewscy – sparzeni tym, że kiedy sami próbowali umieścić Henię w szpitalu, to odmawiano im obcesowo, twierdząc, że przywożą okaz zdrowia – wpadli na iście genialny pomysł. Wynosili babcię na starym materacu przed bramę, kładli na chodniku i dzwonili na pogotowie, zgłaszając wypadek na ulicy. Gdy przyjeżdżała karetka, sanitariusze, zobowiązali prawem, zabierali staruszkę i tak długo wozili od szpitala do szpitala, aż w końcu któryś wymiękał i przyjmował kobiecinę ze strachu, że jak delikwentka zemrze po odmowie, to prasa nie da żyć i powyzywa łapiduchów od morderców. A jak już szpital babcię przyjął, to oczywiście musiał przeprowadzić pełny zakres badań, co trwało parę dni, dając Kwaśniewskim czas na nieskrępowaną balangę. Zawsze twierdziłem, że naród, który przetrwał pół wieku komunizmu, nie tak łatwo podda się byle liberalnej gospodarce i jakimś głupim reformom.

Gdy odchyliłem skrzypiące drewniane wrota i znalazłem się na ulicy, zobaczyłem leżącą przy hydrancie na materacu staruszkę, mimo ciepłego poranka starannie okutaną w sfatygowaną jesionkę. Kiedy tak nad nią stałem, zastanawiając się, czy aby Kwaśniewscy nie zapomnieli zadzwonić na pogotowie, co im się raz zdarzyło, podniosła głowę owiniętą w bajecznie kolorową wiejską chustę i zapytała, wpatrując się w mnie bladoniebieskimi, wypukłymi oczami krótkowidza:

– Czy już?

– Nie, babciu, jeszcze nie – odkrzyknąłem w jej kierunku, gdyż cierpiała na lekką głuchotę.

Zrezygnowana położyła się z powrotem, a ja dalej dumałem, czy samemu nie zadzwonić na pogotowie – wyciągałem telefon, gdy wreszcie usłyszałem jękliwy odgłos syreny, a po paru sekundach zza zakrętu wypadła pędząca na sygnale erka. Gdy kierowca zobaczył, po kogo jadą, od razu dał po hamulcach. Za późno, rozpędzona karetka zatrzymała się parę metrów od naszej bramy. Widziałem, jak kierowca i sanitariusz wymieniają się bezradnymi spojrzeniami. Znaczy się, mieli już do czynienia z babcią Kwaśniewską. Stałem wciąż przy babci i obserwowałem, jak nieszczęśnicy biją się z myślami, czy aby nie lepiej wrzucić bieg i zwiewać stąd, gdzie pieprz rośnie, udając bezczelnie, że nikogo do zabrania nie ma. Gdy tak się mocowali z własną psyche, z wnętrza sanitarki wyjrzał przez okienko lekarz. Na widok babci zrobił boleściwą minę i chciał splunąć na chodnik, kiedy raptem zauważył mnie, uważnie przyglądającego się całej sytuacji. Jego facjata była mi dziwnie znajoma, chyba kiedyś mieliśmy ze sobą do czynienia na gruncie zawodowym. Medykus przełknął ślinę i ryknął do kolegów wciąż siedzących w szoferce:

– Jazda, gamonie, łapać za nosze! Nie widzicie, że ta pani cierpi?

Sanitariusz wychylił się z kabiny i zdziwiony spojrzał na lekarza, ale widząc, że ten nie żartuje, ze stęknięciem zlazł na chodnik i poczłapał do tylnych drzwi sanitarki. Lekarz spojrzał na mnie z niemym pytaniem, a gdy skinąłem aprobująco głową, wyraźnie się odprężył.

Gdy potem oddalałem się w stronę przystanku zerówki, pomyślałem, że jednak czwarta władza to potęga.

***

We wrocławskiej redakcji tabloidu „Fakty i Akty” panował niezobowiązujący, prawie wakacyjny rozgardiasz. Marcin, nasz naczelny, z nogami na biurku, rozparty w fotelu niczym turecki basza, jak zwykle marzył o pierwszej okładce w wydaniu krajowym. Do tej pory zdarzyło nam się to raz, gdy zmontowaliśmy materiał o jednym pijanym oficjelu z Warszawy, który został omyłkowo zawieziony zamiast do hotelu, do agencji towarzyskiej. Dał nam o tym cynk zaprzyjaźniony ochroniarz, a ponieważ oficjel uznał, że nie będzie zbyt szybko korygował tej pomyłki, przydybaliśmy gościa, jak po dwóch godzinach stamtąd wychodził. Bardzo ładnie wyszedł na tle balkonu z pozdrawiającymi go panienkami. Bardzo też ładnie nam się potem tłumaczył, że jako rasowy polityk musi docierać do elektoratu, gdziekolwiek on jest. „Przecież te panie też mają prawa wyborcze!” – podkreślał z naciskiem. Daliśmy materiał zatytułowany: „Seksualny elektorat posła Lechowskiego” i naczelny miał swój dzień chwały.

Ale to było dawno i od tego czasu nie trafiło nam się nic równie spektakularnego. Nasze spokojne prowincjonalne miasto nie generowało żadnych wielkich skandali, którymi można by poekscytować resztę kraju. Wręcz przeciwnie, od miesięcy panowała bryndza, a my zapychaliśmy kolumny śmieciami.

– Zajebię tego kutafona! – zawył Sebastian, w skrócie Sebanem zwany, nasz grafik. – Co mi ten głupek dał za gówno?! To ma być ta bestia pożerająca bezbronne staruszki?! Kiedy się ten kutas mył ostatnio?

Zajrzałem mu przez ramię. Obrabiał właśnie kolumnę z wiadomościami miejskimi. U samej góry bił po oczach czerwoną czcionką tytuł: Bestia na Grochowskiej!, a zamieszczony poniżej podtytuł podkręcał spiralę: Krwiożerczy pies zaatakował bezbronną staruszkę. Materiał ilustrowało zdjęcie staruszki, babiny podobnej do Heni Kwaśniewskiej, wgapionej w obiektyw ogromnymi, zestrachanymi oczyma. Obok, zgodnie z naszym standardem, powinna się szczerzyć owa psia bestia, a zamiast tego merdał przyjaźnie ogonkiem do kamery przesympatyczny ratlerek, taki misio-pysio groźny może dla much, na pewno nie staruszek. Całość sprawiała wrażenie wielce surrealistyczne, ale nasi czytelnicy raczej by tego nie zrozumieli. I teksty, i ilustracje miały być proste jak drut telegraficzny, żadnych aluzji czy metafor.

– I co ja mam z tym zrobić? – zapytał Seban. – Jak mam z tej milutkiej psiny zrobić bydlaka pożerającego na śniadanie staruszki z Grochowskiej?

– Jak to jak? Taki mistrz Photoshopa? To powinna być dla ciebie bułka z masłem – zakpiłem dobrodusznie. – Ratlerka zostaw, tylko powiększ, a zęby wieź od jakiegoś buldoga, mamy tego trochę w bazie foto. Przyfastrygujesz mu mordę wyszczerzonego buldoga i będzie jak ulał!

– Ani myślę! – zaperzył się Seban. – To mam przez gnoja pół dnia w Photoshopie siedzieć? Niech tam zapierdala jeszcze raz i przyniesie nowe zdjęcie.

Seban znany był ze swej pracowitości. Nienawidził zwłaszcza poprawek po spartolonej przez innych robocie. Takich partaczy nazywał „złodziejami mej młodości”, którą zamierzał spędzić na winie, kobietach i śpiewie. Zresztą jak my wszyscy.

Drzwi redakcji otworzyły się z hukiem i do środka wpadł winowajca, czyli Krystian, nasz fotoreporter. Nie witając się z nikim, walnął do kąta torbę z aparatami i klapnął ciężko na krzesło przed moim biurkiem. Jak zwykle narobił tyle hałasu, że nawet Marcin przebudził się ze swego snu o wielkości.

– Słyszeliście nowiny?– zapytał Krystian, ignorując Sebana, który wzywał go do swego kompa, aby pogadać o ratlerku. – O tym, że znowu zaginęła licealistka z dziewiątki? To już będzie trzecia! I to w ciągu dwóch tygodni! Co wy na to?

Pisaliśmy o sprawie przy okazji pierwszego zaginięcia, ale niczego konkretnego nie dało się ustalić. Okoliczności wskazywały, że domniemana zaginiona dała długą w Polskę, zwłaszcza że zostawiła okolicznościowy liścik, pełen pretensji do rodziny, szkoły i świata. Sugerowaliśmy, że chodzi tu o ofiarę patologicznej rodziny, ale szybko przestaliśmy drążyć temat, bo ojciec dziewczyny przysłał do redakcji swego adwokata. Pan papuga był naprawdę niezły, porządnie wystraszył Marcina i daliśmy spokój. Drugiego zaginięcia nawet nie odnotowaliśmy.

– Zostawiła też liścik, bardzo podobny do poprzednich – dodał Krystian. – Ciekawa epidemia, nie sądzicie? Trzy zniknięcia w takich samych okolicznościach. Moim zdaniem coś tu śmierdzi.

Zauważyłem, że w miarę jak mówił, Marcin rozbudzał się coraz bardziej. W jego ospałym oku zajarzyła iskierka znamionująca wybuch kolejnej nadziei na pierwszą stronę krajowego wydania.

– Ty, Kret, zajmiesz się tym – oznajmił władczo, wskazując na mnie palcem.

Ksywę „Kret” przywiozłem z wojska. Z nudów grywaliśmy tam w pokera na drobniaki i gdy kiedyś usmolonymi rękami – wcześniej przez dwie godziny czyściliśmy broń – po raz kolejny zgarniałem stos monet ze stolika, jeden z moich kolesi nie wytrzymał i wybuchnął: – „Nie mogę już patrzeć na te jego krecie łapy!” Inni uznali przezwisko za wyjątkowo adekwatne i tak zostałem Kretem.

– Znaczy mam się dokopać co i jak? – zapytałem, nie wierząc własnym uszom. – Przeprowadzić normalne, dziennikarskie śledztwo?

Marcin skinął z powagą głową, niczym król odprawiający ambasadora do zamorskich krajów. Chwila rzeczywiście była uroczysta, ponieważ nigdy wcześniej takowego śledztwa nie przeprowadzaliśmy. Nie po to tabloidy zostały powołane, aby cokolwiek śledzić i dociekać.

– Masz się dokopać do prawdy o tych zniknięciach – oświadczył naczelny i przymknął oczy, dając nam znak, że audiencja skończona.

Nawet dobrze – minęło południe i miałem ochotę wyskoczyć na Rynek na piwo. No i oczywiście zacząć to kopanie.

***

Na Rynku pod pręgierzem siedział jak zwykle Józek, ubrany w sprany T-shirt i dżinsowe spodenki, z nadzianym na czubek pomarszczonej czaszki słomianym kapeluszem osłaniającym go od ostrego słońca – jak zwykle był też na kacu i światło dnia raziło go boleśnie. W miarę upływu lat coraz bardziej przypominał uwędzonego nad stepowym ogniskiem Tatara, a to z racji upodobania do nocnego życia i przesiadywania w zadymionych knajpach.

Józek ćmił niedbale fajkę i udzielał wywiadu jakiejś natchnionej reporterce, rozglądając się jednocześnie za kimś znajomym, kto mógłby mu postawić w „Związkach Twórczych” piwo. Na mój widok rozpromienił się i usiłował czmychnąć dziennikarce, młodziutkiej i całkiem sympatycznej blondyneczce, jak odruchowo zakonotowałem. Zrobiło mi się jej żal i powstrzymałem go uniesioną prawicą, gdy podrywał tyłek z kamiennego stopnia.

– Spoko, mamy czas – powiedziałem. – Niech pani pyta – rzuciłem w stronę dziewczyny, która, rumieniąc się, znowu podsunęła Józkowi dyktafon.

– Twierdzi pan zatem, że jest księciem Wrocławia? – zapytała, a rzeczony książę skinął z powagą głową. – A właściwie dlaczego miałby pan nim być?

Józek popatrzył na nią z dezaprobatą, nie znosił bowiem w swym otoczeniu osób małej wiary.

– Ma pani przed sobą – oświadczył, bezwiednie prostując się i wypinając dumnie pierś – ostatniego potomka piastowskiego władcy tego miasta, księcia Henryka Pobożnego. Niestety, z nieprawego łoża – dodał z westchnieniem. – Gdyby było inaczej, przyjmowałbym na Ostrowiu Tumskim, w siedzibie przodków.

Dziewczę wybałuszyło na niego zdumione oczy.

– Jak to możliwe? – pisnęła.

Józek znowu westchnął i rzucił mi wściekłe spojrzenie. Przeze mnie znowu, zamiast obalić lecznicze piwo, będzie musiał opowiedzieć swoją „historię” kolejnej osobie, która nie chciała mu uwierzyć na słowo.

– Tu, we Wrocławiu, wszyscy o tym wiedzą… – powiedział, wciąż mając nadzieję, że mu się upiecze. – Szkoda strzępić języka.

– Niestety, jestem z Leszna – wyjaśniło dziewczę, ponownie się rumieniąc. Sprawiała całkiem apetyczne wrażenie w tej swojej małomiasteczkowej nieśmiałości. – Studiuję dziennikarstwo i muszę napisać reportaż na zaliczenie.

– Józek, nie możesz tego pani zrobić – wtrąciłem. – Okaż swą książęcą łaskę.

– Niech wam będzie – poddał się, z rezygnacją wznosząc oczy do nieba. – Oczywiście oficjalnym potomkiem Henryka Pobożnego był Henryk Probus, spłodzony z Jadwigą Trzebnicką, ale trzeba pani wiedzieć, że mój przodek wcale nie był taki pobożny jak wynika z rzeczonego przydomku. I tak jak to często w tamtych czasach bywało, miał na mieście niewiastę, niejaką Bogumiłę, córkę garbarza Gaudentego. Ta niewiasta była jego sekretną konkubiną, z którą począł synów Niemierzę i Przemysława, i ten drugi jest moim bezpośrednim przodkiem, gdyż Niemierza zmarł w niemowlęctwie… Ten właśnie Przemysław ożenił się z kolei z Helgą, córką handlarza solą Holderbrandta z Fryzji, i spłodził…

Dziewczyna słuchała tego zafascynowana, niczym powieści o Nibelungach, a ja wyraźnie widziałem, że biedaczka przepadła z kretesem, gdyż ani chybi połknęła wrocławskiego bakcyla.

– Sama pani chciała – wtrąciłem. – Takich cudaków mamy tu naprawdę wielu.

– Ach, bo Wrocław to takie romantyczne miasto! – wykrzyknęła panienka afektowanym tonem. No tak, miałem rację, była już stracona dla reszty ludzkości.

– Reumatyczne raczej – rzuciłem zgryźliwie, pamiętny porannego łupania w stawach. Nie tylko babcię Kwaśniewską zmógł tutejszy bagnisty klimat. – To co, wieczorem w „Związkach”? – zapytałem Józka, właściwie niepotrzebnie, bo zawsze tam siedział. Przytaknął i parząc surowo na panienkę, kontynuował:

– Ad rem, proszę. Tedy ów Przemysław spłodził pięciu potomków, z których wieku dojrzałego doczekało troje, to jest…

Józek, jak już raz włączył taśmę, nie dawał się zatrzymać. Uśmiechnąłem się do niego sympatycznie i z niejakim żalem zostawiłem oboje przy pręgierzu, bo ta młoda adeptka dziennikarstwa podobała mi się coraz bardziej. Nie mogłem jednak dłużej czekać, bo w międzyczasie Klub mógł się znudzić posiedzeniem i rozejść, a chciałem z nimi pogadać.

Gdy dochodziłem do rogu Kuźniczej i Wita Stwosza, zauważyłem spory tłumek zebrany przed „Złotym Psem” i gapiący się w stronę Uniwersytetu. Ludzie, wyraźnie podekscytowani, pokazywali coś sobie rękoma. Podszedłem bliżej i zaczepiłem pierwszego z brzegu gapia, młodego ziomala w czerwonej bejsbolówce.

– Nie widzisz pan? – zapytał i wskazał ręką wzdłuż Kuźniczej. – Patrz pan nad Wyspę Słodową, to zobaczysz.

Rzeczywiście, coś tam się unosiło, w odległości kilometra, najwyżej dwóch, niezbyt wysoko, jakby dwie czerwone plamy, a może chmury, bardzo niewyraźne z tego dystansu.

– Co to za cholerstwo?! – wykrzyknąłem, nie wierząc własnym oczom. – Atak chemiczny?

– Spoko, to tylko komórki – odparł ziomal. – Mówili rano w radio, że się urwały z uwięzi.

– Jakie komórki? – wciąż nic nie kumałem.

– Ano takie – ziomal sięgnął do kieszeni i pokazał mi swój telefon. – To balony reklamowe, zaczęli właśnie nową kampanię. Extra promocja, rewelka, jeden aparat za złotówkę, drugi za pięć groszy i kurs symultanicznych rozmów za friko. Łapiesz pan? – nie łapałem, co poznał po mojej minie, bo dodał: – No żebyś mógł na ten przykład z tych telefonów nawijać do dwóch lasek równocześnie. Rano mieli puścić na samolotach dwie łapy, takie balony z reklamą, i ciągać je do wieczora nad miastem, ale się urwały zaraz na początku, jeszcze nad lotniskiem. No i sobie same fruwają, a oni próbują je złapać. Widzisz pan ten helikopter nad Arsenałem?

Rzeczywiście, nad zachodnią pierzeją Rynku pokazał się niewielki śmigłowiec i skręcił w stronę Wyspy Słodowej, nad którą bujały się owe dwa balony, istotnie, gdy się uważnie przyjrzałem, przypominające bulwiaste, rozczapierzone łapy, widać było nawet powiewające za nimi nitki urwanych lin cumowniczych. Obaj uciekinierzy, jakby przeczuwając, co się święci, nie czekali na powietrznych łowców, tylko majestatycznie popłynęli wzdłuż Odry w stronę mostu Grunwaldzkiego.

Zaśmiałem się z niedowierzaniem, obserwując to cudactwo, i oddaliłem się w kierunku „Żaka”. W kawiarnianym ogródku przy długim stole siedział Klub i pił piwo. No i rzecz jasna dysputował, o czym się dało. Dziś na tapecie był Sapkowski.

– Czy on rzeczywiście jest takim mistrzem, jak przyjęło się mówić? – rzucił znad kufla El Comandante, tłumacz i były oficer Wojska Polskiego, znany ze swej słabości do kubańskiej rewolucji i ulubionych cygar Fidela. – Powiedzmy sobie szczerze, jego ostatnie kawałki można uznać za dyskusyjne.

– Przesadzasz, kochanieńki, przesadzasz – odparował Doktor, nasz klubowy medyk już na szczęśliwej emeryturze, dzięki czemu miał wreszcie czas na ulubione lektury. Był dusza człowiekiem i wiele wybaczał, nawet największym partaczom. – On poniżej pewnego poziomu nie schodzi.

– Ale kiedyś skakał po szczytach – obstawał przy swoim El Comandante.– A teraz biega sobie dolinami.

– Gdzie dla Sapkowskiego dolina, dla drugiego góra – zauważył sentencjonalnie Doktor. – Cierpisz na zawyżone oczekiwania, a czasy, jak to zwykle w Polsce, mamy ciężkie.

– Mistrz to ma być mistrz – upierał się El Comandante. – Nie mam racji, Kret?

– No pewnie, dość tego relatywizmu w sztuce i moralności publicznej – oświadczyłem i klapnąłem obok Margo, naszej klubowej lwicy, fertycznej brunetki, specjalistki od reklamy i Public Relations, kiwając wymownie na kelnera. Facet zniknął we wnętrzu kawiarni i po chwili wrócił z Żywcem. – Co to jest, do kurtki szmacianej, jeden z drugim myślą może, że laury są dożywotnie? Tak jest, jak wiecie, w głównym nurcie, lecz my damy przykład temu zdeprawowanemu społeczeństwu i zaczniemy deprecjonować i detronizować. Na początek może być i Sapkowski.

Margo zaklaskała mi ostentacyjnie i z wdzięczności postawiłem jej piwo. Na posiedzenie stawiła się żelazna obsada Klubu, czyli jeszcze Bibliotekarz, człek o wyglądzie profesora uniwerku, acz prosty, emerytowany inżynier elektryk prowadzący naszą klubową bibliotekę, znany z tego, że w razie potrzeby dotrze do potrzebującego czytelnika z książkami pod dowolny adres i o każdej porze dnia i nocy. Obok niego siorbał swoją herbatkę klubowy abstynent Fizyk, pracujący na Uniwerku i zabezpieczający Klub od strony naukowej, dalej zasiadał Jędrzej Glebowski, poczytny autor fantasy i wynalazca nurtu erotyczno-skatologicznego w fantastyce, Pablo, młody bankowiec oraz Wiedźma, najmłodsza z nas, drobniutkie dziewczę studiujące antropologię. Zawsze kpiłem z niej, głosząc, że przystała do nas, aby napisać magisterkę o Klubie jako rodzaju intelektualnego plemienia miejskiego. Z żelaznego składu brakowało Edka Dębczaka, romanisty i pisarza, produkującego z namiętną pasją dobrą, „galanteryjną” (jak sam kiedyś powiedział) fantastykę wszelkich odmian i gatunków.

– A co z Dębczakiem? – zapytałem. – Na urlop miał zdaje się jechać w przyszłym tygodniu?

– No właśnie, co z Edkiem? – powtórzyła Margo i spojrzała po Klubie, ale miny zebranych świadczyły, że nikt nic nie wie.

– Rozmawiałem z nim wczoraj i miał być – powiedział Bibliotekarz. – Glebowski też z nim gadał.

Wszyscy spojrzeli na pomienionego, ale Glebowski nie nadawał się dzisiaj do głębszych kontaktów. Znowu go dopadło – wyraźnie zasępiony wpatrywał się ponuro w drink pod tytułem „Wściekły Pies”, obserwując z melancholią, jak smużka tabasco spolegliwie układa się na dnie kieliszka na warstwie soku malinowego.

– Słuchajcie, odkochałem się – oświadczył zgnębionym głosem.

Klub zrobił zbiorową minę w stylu „Znowu?!”, a Glebowski złapał kieliszek i wychylił go z gracją świadczącą o niezgorszej kondycji fizycznej, widać nietkniętej mimo duchowych dolegliwości. Poprawił piwem i spojrzał na świat odrobinę jaśniejszym wzrokiem.

– Nie martw się – pocieszył go Doktor. – Na pewno w ciągu tygodnia w kimś się zakochasz.

Klub podchwycił wątek i wszyscy na wyprzódki zaczęli zapewniać Glebowskiego, że we Wrocławiu nie brakuje ładnych kobiet, a Fizyk mu nawet szybko wyliczył na serwetce, że, uwzględniając okoliczności (wakacje!) i istniejące w wielkomiejskiej populacji proporcje kobiet ładnych do brzydkich, jest prawdopodobieństwo jak trzy do dziesięciu, że kolejną miłość swego życia spotka już dzisiejszego wieczoru. Te zapewnienia tak podniosły nieszczęśnika na duchu, że zamówił następnego „Psa”. Ja jednak miałem dla nich inny temat.

– Słyszeliście coś o tych zaginięciach uczennic z dziewiątki? – zapytałem i zapadła krępująca cisza. – Coś się może gada na mieście?

– Dla mnie to banalna sprawa – powiedział El Comandante, który zawsze bagatelizował wszelkie nieszczęścia i katastrofy. – I nie rozumiem, po co ten raban. Przecież to proste, małolaty zmówiły się i postanowiły zrobić sobie wolne od szkoły i rodziny. W moich czasach urywało się w takich wypadkach nad morze, do Sopotu na przykład…

– Ale to już nie są te czasy – zauważył Bibliotekarz. – Teraz taką dziewczynę prędzej znajdziesz zgwałconą i uduszoną w studzience kanalizacyjnej.

– Masz niestety rację – Doktor zaczął odpakowywać podarunek od El Comandante, kubańskie cygaro. – Dawniej rubryki kryminalne zajmowały dwie szpalty na przedostatniej stronie popołudniówki. Nawet jak pijany zięć zarąbał siekierą teściową, nie robiono z tego sensacji, zresztą, zdarzało się to nie częściej niż raz w miesiącu i tylko w Trójkącie Bermudzkim.

Trójkątem Bermudzkim zwano okolice ulicy Traugutta, tam gdzie wynajmowałem swoją kawalerkę. Wielopokoleniowe, meliniarskie rodziny w rodzaju Kwaśniewskich były w tej dzielnicy normą.

Pablo dopił swoje piwo i spojrzał na zegarek. Pewnie śpieszył się na kolejne biznesowe spotkanie.

– Znam matkę jednej z tych dziewczyn, pracuje w naszym banku – powiedział. – I wierzcie mi, nie wygląda to dobrze. Raczej nie jest to wycieczka w Polskę, dziewczyna miała ze sobą trochę kłopotów, ale uczestniczyła w grupie wsparcia, była pod stałą opieką terapeuty. Podobno nieźle im szło i nagle ta historia. Matka twierdzi, że absolutnie nic nie zapowiadało zniknięcia! Więcej, terapia pomagała i z córką łączyły ją coraz lepsze relacje. Tyle wiem.

– Dzięki, zawsze to jakiś konkret – chciałem postawić mu piwo, ale się wymówił, wskazując na zegarek.

– O, patrzcie, Lenart – pisnęła Wiedźma, wskazując w stronę kamienicy „Jaś i Małgosia”. Istotnie, przed budynkiem stał Lenart i patrzył w naszym kierunku, jakby nie bardzo pewien, czy może podejść. Margo pomachała do niego zachęcająco.

Lenart był dziwny. Przyprowadził go kiedyś Glebowski i przedstawił jako znanego na mieście psychologa – jak się potem okazało, korzystał z jego porad po kolejnym niepowodzeniu miłosnym – i od tej pory facet pokazywał się od czasu do czasu, w ramach tak zwanego „Klubu zewnętrznego”, luźnej grupy ludzi, którzy przychodzili na zebrania, ponieważ lubili z nami incydentalnie poprzestawać. Lenart wykazywał się tu średnią aktywnością, zdarzało mu się bywać regularnie, aby potem zniknąć na miesiąc lub dłużej. Dość dziwnie też wyglądał: wysoki, chudy jak szczapa, o głowie okrągłej i łysej jak kula bilardowa, obciągniętej brązową, jakby spaloną kwarcówką skórą i oczach skrytych w wąskich szparkach, którymi lustrował nas uważnie. W sumie dość go lubiliśmy, odzywał się rzadko, za to zawsze do rzeczy.

Teraz zachowywał się tak samo – zajął opuszczone przez Pabla miejsce, zamówił piwo i bez słowa sięgnął do kieszeni po torebkę z tytoniem. Wyjął z niej zwitek bibułek i zaczął niezgrabnie skręcać papierosa, te samoróbki zawsze wychodziły mu dość kulfoniaste, ale palił je z wyraźnym upodobaniem.

– Mnie też zrób – poprosił Glebowski. W jego oczach widziałem żal, że to nie marycha.

Lenart, wciąż milcząc, uczynił zadość tej prośbie i obaj zasnuli stół kłębami gęstego dymu. Glebowski opowiadał o nim ostatnio dziwne rzeczy, między innymi to, że podobnoż bakcyl wrocławski rzucił się Lenartowi na psyche, i to bardzo osobliwie. Gość wyraził oto przekonanie, że jest ostatnim prawdziwym breslauerem, to znaczy potomkiem wysiedlonych po czterdziestym piątym Niemców. Wszyscy inni mieszkańcy Wrocławia to uzurpatorzy, użytkownicy cudzego świata. „Co najdziwniejsze” – zauważył Glebowski – „to on żadnym Niemcem nie jest, znam jego rodzinę, to Lenartowicze z Polesia, spod Pińska, dobra polska szlachta, a on zmienił nazwisko jakieś dwa lata temu, skracając je do Lenart. Co mu odbiło z tą niemczyzną, to nie wiem”. Pamiętam, że wzruszyłem wtedy ramionami i odparłem, że lekarze też czasem chorują, więc deko ześwirowany psycholog nie czyni tu wiosny. Przy Klubie jednak Lenart o swych domniemanych niemieckich korzeniach się nie wypowiadał, a i my nie wypytywaliśmy. W wolnym kraju każdy ma prawo wariować na swój własny sposób.

Tym razem postanowiłem wykorzystać Lenarta na niwie zawodowej. Jako psycholog mógł mi przecież coś o tych dziwnych zaginięciach powiedzieć.

– Słyszałeś może o tych zaginionych dziewczynach? – zapytałem go. – Są podawane dość dziwne motywacje tych niby „ucieczek” z domu, ciekaw jestem opinii fachowca…

Spojrzał na mnie tymi wiecznie zmrużonymi oczyma – dopiero teraz zauważyłem, że ma czarne jak smoła źrenice, twarde i błyszczące niczym grudki lodu. Błysnęło w nich na chwilę jawną niechęcią.

– Wybacz, stary, ale nie znam tej sprawy – wycedził.

Trochę się zdziwiłem, ponieważ rzecz zrobiła się głośna na mieście, ale nie zdążyłem zareplikować, bo nagle zrobiło się mrocznie, prawie ciemno, tak jakby doszło do niespodziewanego zaćmienia słońca. Zaskoczeni zadarliśmy głowy do góry.

Były nad nami, obydwie. Wisiały dokładnie nad ogródkami piwnymi na północnej ścianie Sukiennic, jedna za drugą, na wysokości może pięćdziesięciu metrów. Dwie czerwone, pulchne, rozczapierzone łapy, jakby stanął nad nami w powietrzu monstrualny, spasiony małpolud. Na jednej wymalowano slogan: „Gadaj na dwieście procent!”, na drugiej: „Podwójna fantazja za 1,05 zł!”. Tkwiły nieruchomo nad naszymi głowami, nieznacznie tylko falując i marszcząc się, jak gdyby targane wewnętrznymi kurczami.

– Hmm, naprawę zastanawiające… – mruknął Fizyk, umoczył palec w herbacie i wystawił go do góry. – Przed chwilą wiało dość silnie od wschodu, a teraz mamy zupełną flautę. Specjalnie przystanęły, bo o tej porze na Rynku jest najwięcej ludzi?

Milczeliśmy zagapieni w majestatycznie kołyszące się nad nami balony, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– To miasto jest iluzją – rzucił Lenart i głęboko zaciągnął się papierosem.

***

Na mieście niczego się nie dowiedziałem, więc wróciłem do redakcji i zacząłem od początku. Szło ciężko. Mój dobry znajomek, młodszy aspirant Pluta z Komendy Miejskiej, w ogóle o sprawie zaginięć nie chciał ze mną rozmawiać. Gdy uparcie domagałem się czegokolwiek, bodaj cienia jakiegoś śladu, wystękał w końcu, że ekipa dochodzeniowa ma zakaz jakichkolwiek rozmów na temat śledztwa. To też było jakąś informacją – policja zaczęła traktować sprawę zaginionych dziewczyn naprawdę poważnie. Musiałem sam ruszyć w teren, ale najpierw postanowiłem pogrzebać w necie.

Najwięcej informacji znalazłem na stronach organizacji zajmujących się poszukiwaniem osób zaginionych. Rodziny, prócz zdjęć, dały dość dokładny opis okoliczności towarzyszących zniknięciu dziewczyn: wszystkie wyszły z domu wieczorem, mówiąc, że idą do koleżanki lub na spotkanie z chłopakiem, nie odpowiadały na telefony, zresztą ich komórki znikały z sieci, jakby zaraz wyłączane lub niszczone, były też zwyczajnie ubrane, nie brały żadnych toreb czy innego bagażu mogącego świadczyć o tym, że zamierzają oddalić się na wycieczkę krajoznawczą. Pierwsza zniknęła prawie dwa tygodnie temu, druga przed pięcioma dniami, trzecia przedwczoraj. Dziewczyny łączyło coś jeszcze – wszystkie były uczennicami dziewiątki, dość renomowanego liceum położonego przy placu Dominikańskim, choć uczyły się w innych klasach, jedna w drugiej, dwie w trzeciej, mieszkały też w innych dzielnicach. To wskazywałoby, że te zniknięcia mogą być powiązane i ze sobą, i ze szkołą. Policja pewnie też tak myślała, skoro utajniła śledztwo.

– O co wam chodzi, moje panie? – mruknąłem, zestawiając obok siebie fotografie zaginionych uczennic. Ania, Ela i Małgosia… trzy młode dziewczęce twarze patrzyły na mnie niemo, enigmatycznie uśmiechnięte, sztucznie upozowane do szkolnych, legitymacyjnych fotek. Przenosiłem wzrok od jednej do drugiej i czułem, że jest coś, co mi umyka, czego nie potrafię uchwycić. Wgapiałem się coraz intensywniej, ale nie mogłem dojść do żadnych wniosków. Potrzebowałem pomocy fachowca.

W redakcji oprócz mnie siedział jeszcze Seban, klnący jak szewc i wciąż pracujący nad staruszką i ratlerkiem, jako że materiał miał iść do jutrzejszego wydania i musiał do dwudziestej skończyć kolumnę. Jeździł zajadle graficznym piórkiem po desce, pewnie przerabiając ratlerka na psa Baskerville’ów.

– Mistrzu, zrób sobie przerwę i chodź no tutaj! – zawołałem, odsuwając się od kompa. – Potrzebuję twego sokolego oka.

Seban rzucił mi mało przyjazne spojrzenie, najwidoczniej dziś szło mu jak po grudzie.

– A co ja z tego będę miał? – zapytał cierpiętniczym głosem.

– Jak to co? Prawdziwy skarb, moją wdzięczność.

– Ha, ha – zaśmiał się ponuro. – Kiepska waluta, koleś. Powiedz mi, ile takich wdzięczności trzeba dać za piwo?

Ale już ruszył dupsko i podszedł do mojego kompa. Powiększyłem mu fotki, aby mógł się lepiej przyjrzeć.

– Całkiem fajne laseczki, jak najbardziej w wieku rębnym – zauważył. – To niby te zaginione, co? A co właściwie chciałbyś wiedzieć?

– Sam nie wiem… szukam czegoś, co by je łączyło… No bo mogły na przykład paść ofiarą zboczeńca, jakiegoś perwersa gustującego w licealistkach, i mają wspólne cechy…

Grafik pochylił się nad ekranem i uważnie przyjrzał się fotografiom.

– No to ten twój perwers gustuje w niebieskookich, jasnych blondynkach. Na moje oko to niefarbowane autentyki.

Dopiero teraz spowijająca mój mózg ćma pierzchła jak od uderzenia płomienistego afrykańskiego słońca. Seban oczywiście miał rację, pod tym względem dziewczyny były do siebie wręcz bliźniaczo podobne. Musiałem bardzo osłabnąć na umyśle, skoro sam tego nie zauważyłem.

– Dzięki, stary, bardzo mi pomogłeś.

Seban spoczął przy swoim biurku i pokazał mi palcami znak V. Znaczyło to, że za konsultację wiszę mu dwa piwa. Facet potrafił się cenić.

Wróciłem do netu. Ciekawiło mnie, co o tym wszystkim pisały dzieciaki na listach dyskusyjnych i blogach. W sieci o sprawie gadało się całkiem sporo, głównie o tym, że były to całkiem fajne koleżanki i nikt nie wie, dlaczego dały w długą. Zresztą część dyskutantów wątpiła w tę samowolkę – najpopularniejsza teoria głosiła, że we Wrocławiu objawiła się inkarnacja Kuby Rozpruwacza i lada chwila z Odry wypłynie pierwsza poszatkowana ofiara. Przepatrując bardzo teraz oblegany blog najbliższej przyjaciółki Eli, wyczytałem coś, co sprawiło, że w moim – tym razem wystarczająco trzeźwym – mózgu zapaliło się czerwone światełko. Psiapsiułka pisała oto: „Jak jej matka znalazła ten list pożegnalny wetknięty pod drzwi, to narobiła rabanu na całą kamienicę”.

List pożegnalny wetknięty pod drzwi!!!

Gdy ktoś pisze ostateczne pożegnanie, zostawia wiadomość w najbardziej widocznym miejscu, na stole w jadalni, przyklejony do lodówki czy wreszcie na swoim biurku. Na pewno nie zamyka drzwi, a potem wtyka pod nie papier.

Chyba że ten ktoś nie był Elą. I zjawił się z listem jakiś czas po wyjściu dziewczyny z mieszkania.

Sięgnąłem po telefon i jeszcze raz wybrałem numer do aspiranta Pluty.

– A, to znowu ty – powiedział, nie kryjąc irytacji. – Daj se luz, człowieku, i tak ci nic nie powiem.

– Nic nie musisz mówić, tylko posłuchać – odparłem. – W każdej z tych spraw jeden element się powtarza. List pożegnalny nie znajdował się w mieszkaniu, tylko na zewnątrz, wetknięty w drzwi, pod próg, może w skrzynkę na listy… Było tak?

Po drugiej stronie słuchawki zapadło dłuższe milczenie.

– Lepiej zostaw tę sprawę fachowcom – odezwał się w końcu. – Na twoim miejscu nie drążyłbym więcej tego tematu.

I rozłączył się. A ja poczułem się jak pies gończy, który wreszcie trafił na właściwy trop, wątłą jeszcze smużkę zapachu, która mogła doprowadzić… No właśnie, do czego?

– I koniec z tym, do kurwy nędzy! – ryknął triumfalnie Seban. – Jakby mi się dzisiaj zdarzyło spotkać na swojej drodze ratlerka, to bym chyba gnoja zajebał.

Podszedłem i stanąłem mu za plecami. Rzeczywiście, wykonał kawał solidnej roboty. W rozwartym, wyszczerzonym i spływającym pianą psim pysku można by schować pół kuli ziemskiej, nie tylko jedną wystraszoną babinę. Aż dreszcze brały od patrzenia.

– Wysyłam to do Wawy i idę sobie – oświadczył. – Tak mi ta bestia dała w kość, że jak dzisiaj nie walnę litra i nie zerżnę jakiejś głupiej cipy, to jutro odwiozą mnie do wariatkowa. A ty co, zostajesz i dalej gmerasz?

Przytaknąłem. Pomyślałem przy tym, że uwielbiający rzucać mięsem Seban był wzorcowym przedstawicielem pokolenia JPP. Tego prawdziwego.

Od jeść, pić, pierdolić.

***

Gmerałem w necie do późnego wieczora, ale nie udało mi się zbyt wiele znaleźć. Wiedziałem, że kluczową sprawą jest ustalenie elementu łączącego zaginione dziewczyny. Fakt, że wyglądały bardzo podobnie i chodziły do tej samej szkoły mógł wskazywać na istotną okoliczność – sprawca lub sprawcy (bo po rozmowie z Plutą nabrałem pewności, że nie chodziło o ucieczki z domu, lecz porwania) swoje ofiary dobierali według klucza (wygląd!!!) i poznali je na terenie liceum lub w okolicach. Przez chwilę pomyślałem o blogerach wypisujących fantazje o nauczycielu opętanym przez ducha Kuby Rozpruwacza, ale odrzuciłem tę ewentualność – gliniarze z pewnością sprawdzili to w pierwszym rzędzie. Następni w kolejce byli koledzy z klasy, ale i ten trop policja pewnie już zdążyła sprawdzić. Tu mogło chodzić o kogoś, kto kręcił się przy szkole lub w pobliżu, nie będąc z nią na stałe związanym. O ile cała seria zaginięć nie była po prostu sprawą przypadku. Bardzo mało prawdopodobnego.

Nie było wyjścia, musiałem jutro pofatygować się do dziewiątki i porozmawiać z kim się da, z kolegami zaginionych i ich nauczycielami. Niemożliwe, żeby nikt nic nie zauważył. Czasem wystarczało cokolwiek, nawet mało istotny detal, aby wpaść na właściwy trop, musiałem go tylko znaleźć.

Na dzisiaj miałem dosyć. Przetarłem kciukami zmęczone oczy i zerknąłem przez okno. Zapadał właśnie zmierzch, było dobrze po dziewiątej. Tak solidnie nie pracowałem od dawna, uznałem więc, że zasłużyłem na piwo na Rynku. Zresztą i tak chciałem jeszcze pogadać z Józkiem.

Zgasiłem kompa, zabrałem swoje manele i wybyłem z redakcji, czyli wielkiego przeszklonego boksu na drugim piętrze biurowca przy Piłsudskiego. Odmeldowałem się w recepcji i postanowiłem podrałować do piwopoju pieszo, dla ogólnej zdrowotności i z realnej potrzeby, gdyż plecy po paru godzinach przy biurku napierdzielały mnie niemożebnie.

Dlaczego tak fajnie pije się we Wrocławiu? Wiele razy tłumaczyłem to znajomym warszawiakom, którzy nijak nie potrafili tego pojąć. Przede wszystkim Wrocław to miasto skonstruowane na miarę, nie za duże, nie za małe, takie w sam raz, pozbawione typowej dla Wawy gigantomanii – tu się nie wędruje kilometrami szerokich, pustych ulic, zastawionych po bokach ponurymi socrealistycznymi blokami z szarego betonu, przypominającymi wielopiętrowe bunkry. Człowiek czuł się w tych przepastnych wąwozach niczym króliczek zagubiony w Wielkim Kanionie. Wrocław uniknął podobnego losu. Na nasze poniemieckie miasto komuna żałowała pieniędzy, więc nie zdążono go zalać betonem i wciąż można było pospacerować małymi, przytulnymi uliczkami zabudowanymi dziewiętnastowiecznymi kamienicami, w których nadal pozostało coś z tego starego Breslau… miasta, które tu było przedtem, sytego, dostatniego, mieszczańskiego, wiodącego spokojny żywot wyzbyty dzisiejszej gorączki i nieustannej pogoni.

To chyba warszawiakom najbardziej się podobało – ten spokojny, hedonistyczny rytm miasta nieco przypominający krakowskie klimaty, ukrywający trwający przecież i tutaj wyścig szczurów. Nie był on jednak zbyt radykalny, kto chciał się naprawdę pościgać, wypadał do stolicy i tam zasuwał, ile mu się żywnie podobało, gryząc się w galopie z innymi ambitnymi warszawiakami świeżego chowu. We Wrocławiu pracowało się po to, aby wieczorem pogwarzyć w knajpie z przyjaciółmi o kwestiach ogólnoegzystencjalnych, nawet nie o kobietach, tym przekleństwie rodzaju człowieczego. Tutaj nie odbywało się żadne opętańcze cherchez la femme, tylko szukało się kolesiów do ludzkiej gadki przy piwie i – w przeciwieństwie do innych miast – czasem znajdowało.

Józka znalazłem w „Związkach”. Siedział pod barem w narożnym boksie i spożywał w towarzystwie dwóch ubranych w kolorowe bluzeczki małolat, chyba licealistek, którym zapewne udzielał nauk. Dzieweczki – wcale sympatyczne bydlądynki, jakby powiedział Witkac, na dodatek całe w kręconych loczkach – wpatrywały się w niego niczym we współczesną inkarnację Buddy. Józek, żywa legenda wrocławskiej kontrkultury, szalenie im imponował.

Klapnąłem sobie obok niego.

– Józek, nie masz wstydu, brachu. Te ślicznotki mogłyby być twoimi wnuczkami, gdyby ci pierwszy numerek wyszedł.

Obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem. Musiał już sporo wchłonąć od południa.

– Przedstawiam ci Tolę i Olę. Bardzo fajne, siostrzyczki.

Lolitki zachichotały i potrzasnęły zalotnie loczkami. Rzeczywiście wyglądały na siostry, dość do siebie podobne, ładne, no i blondynki… też właściwie mogłyby zaginąć, pasowały do okrytego przez Sebana wzorca. Pstryknąłem na kelnera, zamówiłem dla siebie i Józka po piwie, a dla małych po coli.

– Samą colę mamy pić? – zapytała ta w różowej bluzeczce, na oko starsza i bardziej pyskata od siostry. – Tak bez wsadu?

– Wsad będzie po maturze – odparłem i ignorując lolitki, zwróciłem się do Józka: – Słychować coś może?

Mniemany książę Wrocławia sięgnął po piwo i degustował je przez dłuższą chwilę.

– W temacie?

– No wiesz, co tam chodzi po małolatach… Może objawił się jakiś nowy guru albo sekta? Coś, co by ostatnio kręciło nastolaty.

Józek pomachał do brodatego jegomościa, w którym rozpoznałem zapoznanego malarza Rypkę, mistrza negatywnego abstrakcjonizmu i sztuki picia spirytu bez popitki. Chciał się do nas przysiąść, ale gestem dałem mu do zrozumienia, żeby spadał. Po ostatniej odjazdowej imprezie w jego pracowni moja wątroba przez tydzień orbitowała w okolicach Jowisza.

– Chodzi ci o te znikające panienki? – spytał Józek, wyraźnie niezadowolony, że tak obcesowo pozbyłem się Rypki. – Myślisz może, że znowu pojawił się ten facio od wycieczek na Bandalaj?

Pisaliśmy o tej historii, zwanej aferą Bandalaj Ekspres, przed pół rokiem. W środowiskach młodzieżowych objawił się oto natchniony ufologicznie osobnik, mieniący się Przewoźnikiem i głoszący, że jest w kontakcie z kosmitami, którzy, świadomi rychłej zagłady Ziemi na skutek efektu cieplarnianego, oferują ratunek wybranym, w tym tysiącu Polaków; mieli ich przewieźć na dziewiczą, rajską planetę Bandalaj, aby dali tam podwaliny pod nową cywilizację. Bodaj ośmioro małolatów dało się rozrobić tą kretyńską gadką i facet zabrał ich w Karkonosze, gdzie na polanie pod Śnieżką mieli czekać na statek Obcych. Czekanie umilali sobie imprezą, piwo postawił Przewoźnik, z tym, że było z domieszką usypiacza, i to bardzo silnego. Imprezowicze ocknęli się po trzech dniach, tyle że nie wszyscy w kompletnym stanie. Cztery osoby miały wycięte po jednej nerce, trzem uszczknięto po płacie wątroby, brakowało też kilku rogówek i sporo fragmentów skóry, a nawet jednego palca. Śledztwo wykazało, że w pobliskim ośrodku wypoczynkowym Przewoźnik urządził prowizoryczną salę operacyjną i tam ze wspólnikami dokonał nielegalnego pobrania organów. Wiele potem było wrzasku i złorzeczenia, ale głośne, policyjne śledztwo niczego nie wykazało. Przewoźnik z kumplami po prostu rozpłynął się w powietrzu, oczywiście wraz z wyciętymi narządami. A ja w redakcyjnym komentarzu zastanawiałem się, dlaczego nie pobrał u wzmiankowanych kandydatów do emigracji na Bandalaj mózgów, gdyż organy te absolutnie nie były im do niczego potrzebne i mogły zostać odstąpione bardziej potrzebującym.

– Nie mogę wykluczyć, że ktoś wpadł na pomysł, że parę nerek da się jeszcze na jakąś bajdę ustrzelić. Najlepsze interesy robi się na ludzkiej głupocie, Przewoźnik jedynie po raz kolejny to udowodnił.

Józek znowu czerpnął piwa i z namysłem pokręcił przecząco głową.

– Te powycinane nery bardzo ich ostudziły. Parę grup to się nawet rozleciało z tego powodu, bo młodziaki przestały wierzyć swoim guru i chyba się zestrachały. W każdym razie w ostatnich tygodniach nic nowego się nie pojawiło.

– Mówicie o tych zaginionych? – wyrwała się jedna z sióstr, tym razem ta młodsza.

– Wiesz coś o tym? – zapytałem, patrząc na nią ostro. Blondyneczka zatrzepotała gwałtownie rzęsami i poczerwieniała.

– Nieee… zupełnie – wystękała. – My po prostu chodzimy do tego liceum, do dziewiątki.

Starsza przytaknęła i dodała:

– A ja znałam tę pierwszą, Ankę, chodziłyśmy przez rok do tej samej klasy.

– Tylko przez rok? – zdziwiłem się. – Co, potem kiblowałaś?

Dziewczyna obrzuciła mnie oburzonym spojrzeniem.

– Nie ja, tylko ona. Za bardzo dyskotekowała, to i olewała budę. A belferka takich nie lubi, to ją usadzili.

– Ale potem się poprawiła – dodała młodsza. – Jak poszła do tej grupy terapeutycznej, którą dyrekcja stworzyła dla takich za bardzo rozrywkowych.

To brzmiało nawet ciekawie. O tej grupie terapeutycznej już przecież dzisiaj słyszałem. Starsza siostra wydęła pogardliwie wargi.

– Phi, kolejny durny pomysł naszej pedagog – prychnęła. – One wszystkie tam należały, te zaginione, i co? Dały w długą jak nic, i tyle warte są te terapie.

Brzmiało to coraz ciekawiej. Może tu właśnie tkwił ten punkt zaczepienia, którego poszukiwałem?

– A kto prowadzi tę… grupę?

Siostry spojrzały po sobie i równocześnie wzruszyły bezradnie ramionami.

– Nie wiemy – wyznała starsza. – To jakiś facet, psycholog, pedagog sprowadziła go specjalnie do tego. Przyjdź do naszej budy, to ci powiedzą.

I tak się zamierzałem tam wybrać. Chciałem jeszcze pogadać z dziewczynami o tym psychologu, kiedy zadźwięczała moja komórka. Dzwoniła Margo.

– Czekamy przed „Złotym Jeleniem”, jesteś potrzebny – rzuciła tym swoim bezdyskusyjnym tonem i natychmiast się rozłączyła. Chyba coś się działo.

– Czas na mnie – oznajmiłem, a widząc zawiedziony wzrok Józka, postawiłem mu kolejne piwo. Siostry też wyglądały na zawiedzione, więc dodałem do coli po porcji tiramisu. Bezalkoholowego.

Zawsze byłem zwolennikiem zimnego wychowu młodzieży.

***

Klub kłębił się na rogu Kuźniczej i Wita Stwosza, wykazując oznaki wyraźnego poruszenia; wszyscy gorączkowo gestykulowali i gadali równocześnie. Margo usiłowała zapanować nad chaosem i ostrym głosem wydawała jakieś dyspozycje.

– El Comandante i Pablo sprawdzą knajpy na zachodniej pierzei Rynku, a potem wzdłuż Odrzańskiej – usłyszałem. Obaj wezwani skinęli głowami. Był jeszcze Glebowski, stojący trochę z boku i nadający do telefonu, oraz Fizyk, Bibliotekarz i Wiedźma. Nic z tego rozgardiaszu nie rozumiałem.

– W cziom dieło, riebiata? – zapytałem.

Margo zwróciła ku mnie rozkazująco wyciągnięty palec.

– Weźmiesz Wiedźmę i sprawdzicie pierzeję południową, potem plac Solny, Ruską i Antoniego. Edek zniknął!

Zrazu pomyślałem, że się przesłyszałem.

– Zniknął? Dębczak? A skąd wiecie?

Sapnęła z irytacją, widać po raz kolejny musiała opowiedzieć całą historię.

– Przed godziną dzwoniła do mnie Edyta, jego żona. Miała nockę i kiedy wróciła, Edka nie było w domu. Myślała, że poszedł do sklepu, ale kiedy nie zjawił się do południa, zaczęła do niego wydzwaniać. Jego komórka cały czas milczała, więc spanikowana zaczęła dzwonić po znajomych, a potem po szpitalach, bo Edek wciąż nie dawał znaku życia.

– Wcięło człowieka – dodał Fizyk. – Nigdzie nie możemy go namierzyć.

– Może wpadł na chwilę do sąsiedniego wymiaru? – rzuciłem, ale wszyscy zrobili tak kwaśne miny, że dotarła do mnie powaga sytuacji. Zwłaszcza że podszedł do nas Glebowski. Nie miał dobrych wieści.

– Mój człowiek w policji nic mi nie powiedział. Patrole z pewnością go nie zatrzymały, brak takiego meldunku. A oficjalne zgłoszenie o zaginięciu przyjmą dopiero jutro.

Przyszło mi do głowy, żeby porozmawiać z aspirantem Plutą, ale przypomniałem sobie, że to nasz wspólny znajomy i Glebowski z pewnością dzwonił właśnie do niego.

– Nie ma na co czekać – rzekł Bibliotekarz. – Bierzmy się do roboty.

– Meldunki do mnie esemesami co piętnaście minut – zaordynowała Margo.

– Tak jest, pani kapitan – zasalutowałem jej po amerykańsku do gołej głowy, kiwnąłem na Wiedźmę i bezzwłocznie oddaliliśmy się do wyznaczonych rewirów.

Nikt co prawda tego głośno nie powiedział, ale wiedzieliśmy, co mogło się przytrafić Edkowi – facet był już dobrze po czterdziestce i wyjątkowo boleśnie przeżywał kryzys wieku średniego. Przeszukanie okolicznych knajp wydawało się w takim wypadku czymś zupełnie naturalnym.

Zaczęliśmy z Wiedźmą od poczty i pociągnęli wzdłuż pierzei w stronę Solnego. Sprawdzałem metodycznie wszystkie lokale, zajrzałem nawet do „Cesarsko-Królewskiej”, gdzie obecność Edka wydawała się kosmicznie nieprawdopodobna, gdyż sam uśmiech kelnera kosztował tam dychę. Jeśli zalewał na mieście robala, to w jakiejś knajpie z bardziej ludzkimi cenami. W odwiedzanych lokalach nikt nic nie wiedział; indagowani kelnerzy i barmani rozkładali bezradnie ręce, kiedy im pokazywałem na komórce fotę Dębczaka, którą przytomnie rozesłała nam Margo. Na placu Solnym, przed pubem „John Bull”, zatrzymałem się, byłem coraz bardziej zniechęcony. W tym mieście było stanowczo za dużo knajp.

– Nie ma sensu, żebyśmy łazili we dwójkę – powiedziałem do Wiedźmy. – Szybciej pójdzie, jak się rozdzielimy. Ty sprawdź Ruską, a ja Antoniego. Spotkamy się w „Mleczarni”.

Wiedźma skinęła zdawkowo główką i rozeszliśmy się do swoich rejonów. Szybko przeleciałem lokale przy Antoniego, w większości zamknięte, gdyż były to cukiernie (plus kilka zakładów pogrzebowych, co uznałem za zły omen). W zaułku prowadzącym obok remontowanej synagogi mieściła się „Mleczarnia”, szalenie modna knajpa wśród wrocławskiej artystycznej młodzi, z przystępnymi cenami. Jeśli Edek spożywał gdzieś w tej okolicy, to tylko tam.

Przed wejściem do knajpy stał Rypka i kiwał się na wsze strony niczym trzcina na wietrze, ale bynajmniej nie myśląca. Gdy mnie ujrzał, zamarł na moment, zaczem rozjaśnił się w radosnym uśmiechu.

– Witaj, przyjacielu! – zawołał entuzjastycznie, rozwierając szeroko ramiona. – Oto prawdziwy miłośnik sztuki, który nie zostawi artysty w potrzebie. Stary, naprawdę niewiele mi trzeba, jeszcze ze dwie setki i będę dobry.

Skrzywiłem się kwaśno i zręcznie ominąłem jego wyciągnięte graby.

– Moim zdaniem już jesteś dobry. Czas na wyro, koleżko.

Rypka pokręcił głową, z uporem typowym dla nałogowych pijaków.

– I co, nie wspomożesz? Pozwolisz, że taki artysta sczeźnie na tym poniemieckim bruku? Taki z ciebie Polak?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, ponieważ z knajpy wytoczyło się większe towarzystwo młodzi płci obojga, które, niczym fala odpływu, po prostu porwało za sobą Rypkę. Rzeczony nie miał nic przeciwko temu i słyszałem, jak zaczął im tłumaczyć, na czym polega wyższość abstrakcjonizmu negatywistycznego nad pozytywistycznym. Udzieliłem mu w duchu błogosławieństwa na dalszą drogę i nie zwlekając, wstąpiłem w katakumby „Mleczarni”.

***

W zadymionej piwnicy było mało co widać. W kilku połączonych komorach, urządzonych w autentycznym średniowiecznym podziemnym składzie towarowym, biesiadowała przy piwie dobra setka młodzi artystycznej, kopcąc, ile wlezie. W kłębiącym się pod sufitem smogu można by powiesić obok siebie z pięć siekier. Wytężyłem wzrok, lecz cezariańskiego – to znaczy na czubie mocno wyłysiałego – czerepu Dębczaka nigdzie nie dostrzegałem. Pokazałem jego zdjęcie młodej barmance urzędującej za drewnianym kontuarem, ale pokręciła przecząco głową. Już miałem wyjść, aby poczekać na Wiedźmę na zewnątrz, kiedy moją uwagę zwrócił inny łysol. Przy dyskretnym, usytuowanym w odległym kącie stoliku siedział Lenart i konferował z młodziutką blondynką. Gdy mnie spostrzegł, drgnął gwałtownie, po czym wychylił się ku dziewczynie i szepnął coś jej do ucha. Kiwnęła główką na znak zgody, podniosła się i skierowała ku wyjściu. Kiedy mnie mijała, bardzo blisko, dostrzegłem szkliste, zasnute łzami oczy na bladej, wymizerowanej twarzy. Hm, co ten Lenart właściwie wyprawia? – pomyślałem. Czyżby bawił się w loliciarza?

Chciałem go o to zapytać – nie czekał, aż podejdę, skinął na mnie i wskazał wolne krzesło przed sobą.

– To jedna z moich pacjentek – wyjaśnił z kamienną miną. – Wiesz, te kłopoty z rodzicami… Pewnie sam to przechodziłeś w jej wieku.

– Przechodziłem – potwierdziłem, usiadłem i zacząłem rozglądać się za kelnerką.

– Coraz więcej takich zagubionych duszyczek do mnie przychodzi – powiedział. – Szczególnie tuż przed kanikułą. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wielu małolatów marzy o tym, aby dać dyla z domu, zwłaszcza kiedy zaczynają się wakacje.

– Tak jak te zaginione?

Lenart nie odpowiedział, sięgnął po filiżankę i pił małymi łykami kawę, ale chyba już wystygła, bo najwyraźniej mu nie smakowała.

– Jak idzie twoje śledztwo? – zapytał jakby od niechcenia, wpatrując się w fusy na dnie filiżanki. – Jakieś postępy?

– Niespecjalnie – odparłem, zdziwiony, że Lenart jednak interesuje się tą sprawą. W południe niezbyt go przejmowała. – A co, słyszałeś coś może?

– Nie, nic – zaprzeczył. Od sąsiedniego stolika dobiegła nas fraza wypowiedziana po niemiecku. Zerknąłem odruchowo w tamtym kierunku: parka młodych Niemców pochyła się nad książką, chyba albumem fotograficznym, i pokazywała coś sobie na rozkładówce. Lenart też na nich patrzył, wyciągnął swe tytoniowe utensylia, starannie skręcił papierosa i odpalił go od świeczki, nie przejmując się tonącymi marynarzami.

– Pewnie myślą, że są u siebie, w starym Breslau – powiedział, wydmuchując ku sufitowi smugę dymu. – A to przecież nieprawda. Jego tutaj nie ma.

– Jak najbardziej – zgodziłem się. – Od czterdziestego piątego roku mamy Wrocław, niemieckie Breslau umarło. Dokładnie szóstego maja, w dniu kapitulacji.

Nie skomentował tego, obserwował tylko z zagadkowym uśmiechem, jak młodzi Niemcy przewracali karty albumu i szwargotali coś do siebie, pokazując palcami różne szczegóły. Wreszcie udało mi się złapać kelnerkę i zamówić piwo. Wyglądało na to, że Wiedźma ma na Ruskiej więcej roboty niż sądziłem i jeszcze na nią poczekam.

Lenart zgasił papierosa i natychmiast zaczął skręcać następnego. Skórkowany stanowczo za dużo palił. Zakasłałem ostentacyjnie, ale niespecjalnie się tym przejął. Uniósł bibułkę do ust i poślinił brzeżek.

– Słyszałeś o magach z sekty Thule?

Przytaknąłem. Glebowski, znany amator różnych historycznych, a raczej pseudohistorycznych ciekawostek opublikował głośne swego czasu opowiadanie Magowie Breslau, w którym opisał, jak członkowie tajemniczej, powiązanej z SS sekty okultystycznej przybyli do Wrocławia na kilka tygodni przed upadkiem twierdzy, aby za pomocą magicznych praktyk, a przede wszystkim znajdującego się na Ostrowie Tumskim czakramu, otworzyć międzyprzestrzenny portal i przenieść miasto do innego wymiaru, mając nadzieję ocalić przed zagładą choć ten kawałek Tysiącletniej Rzeszy Hitlera. Na zdrowy rozum – brednia, w fantastyce – pomysł na niezłe opowiadanie.

– Za głównego maga sekty uchodził Klaus von Zernack. Wiesz, że zjawił się we Wrocławiu w lutym czterdziestego piątego? I nie ma jakichkolwiek dowodów na to, że go opuścił?

Spojrzałem na niego podejrzliwie – kpił czy o drogę pytał?

– Człowieku, ty wiesz, co się wtedy tu działo?! Mógł zginąć na sto tysięcy sposobów! Na przykład rozerwany na strzępy bombą lotniczą, przysypany gruzem, spalony czy pogrzebany żywcem w piwnicy. A może dał nogę z twierdzy razem z gauleiterem Hankem i dopadli go w Czechach, rozwalili i zadołowali w lesie? A poza tym był to szarlatan, a nie żaden mag, ponieważ magia, jak wiadomo, nie istnieje. Istnieje tylko magiczne myślenie.

Lenart uśmiechnął się enigmatycznie, ale wcale nie wyglądał na przekonanego. Wyciągnął rękę i położył dłoń na ceglanym murze.

– Autentyk, prawdziwe średniowiecze, co?

– Bez wątpienia – też sięgnąłem ku ścianie i postukałem palcem w cegłę. – Uczciwa robota śląskich murarzy, na oko – trzynasty wiek.

– Atrapa – rzucił Lenart. – Zręczna atrapa. Przecież nie mogli zostawić po prostu dziury. Zasłonili ją imitacją.

Ta jego gadka stawała się coraz bardziej niepokojąca. Czyżby Glebowski miał rację i Lenartowi niemieckie Breslau rzuciło się na mózg? To było możliwie, prawie rok temu pisaliśmy w „Faktach i Aktach” o psychologu mającym spore sukcesy terapeutyczne w leczeniu osobników trapionych przez myśli samobójcze, który sam cierpiał na ostrą psychozę maniakalno-depresyjną, co wyszło na jaw, gdy go znaleziono we własnej wannie z żyłami pięknie podciętymi w gorącej kąpieli. Lekarzu, lecz się sam – pomyślałem szyderczo, patrząc na Lenarta skręcającego któregoś tam papierosa. Z pewnością też na coś cierpiał i chciał się wykończyć tą machorką.

– Diabłu bym duszę zapisał – mruknął, zaciągając się głęboko.

– Za co? – zerknąłem na zegarek. Wiedźma przesadzała, przelecenie knajp wzdłuż Ruskiej nie mogło trwać tyle czasu.

– Za to, żeby zobaczyć prawdziwe Breslau… A nie tę atrapę – postukał wymownie w piastowski mur. Młodzi Niemcy zamknęli z trzaskiem album, podnieśli się i zaczęli przepychać ku wyjściu. Dopiero teraz zauważyłem, że kilka kroków od nas, w korytarzu wiodącym do małej salki dla niepalących, stoi Wiedźma i przygląda nam się dziwnie. Skinąłem na nią i dopijając pospiesznie piwo, zerwałem się z krzesła.

– Muszę spadać, stary, wrócimy jeszcze kiedyś to tych twoich magów.

Lenart rozgniótł peta w wypełnionej po brzegi popielniczce.

– Nie sądzę – powiedział. – Jutro mamy letnie przesilenie, Noc Kupały.

Nie zwróciłem na te słowa należytej uwagi, gdyż wydały mi się oderwane od kontekstu, poza tym chciałem się wreszcie dowiedzieć od Wiedźmy, czy coś się wyjaśniło w sprawie Dębczaka. Zostawiłem go przy stoliku, flegmatycznie skręcającego kolejnego papierosa, i poszedłem ku wyjściu, zgarniając ze sobą dziewczynę.

***

Po wyjściu z zadymionych kazamat „Mleczarni” dłuższą chwilę oddychałem głęboko, napawając się nocnym, świeżym i chłodnym powietrzem. Wiedźma stała obok i swoim obyczajem nie odzywała się pierwsza, co zawsze uważałem za jej podstawową zaletę. Zresztą nic nie musiała mówić, po jej minie widziałem, że Dębczak się nie odnalazł.

– Ani śladu? – zapytałem na wszelki wypadek. Milcząco potwierdziła i zerknęła na zegarek. Zorientowałem się, że właśnie odjeżdżały ostatnie autobusy, a ona mieszkała daleko na Krzykach. A jutro, jak zwykle, miała pewnie wcześnie rano kolokwium.

– Dobra, dla ciebie będzie koniec – zdecydowałem. – Sam pogadam z Margo. Możesz spadać do domu.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością, pomachała mi ręką i pobiegła w stronę Świdnickiej. Ja postanowiłem pokręcić się w okolicy Rynku, oczywiście nie licząc specjalnie na odnalezienie Edka, który najwyraźniej nie pragnął być odnaleziony. Wyciągnąłem komórkę i połączyłem się z Margo.

– I co, jest? – zapytała z nadzieją.

– Nie, i raczej nie będzie – odparłem. – To co, zwijamy akcję?

Westchnęła ciężko.

– Wygląda na to, że nie damy rady. Za dobrze się, skubany, zamelinował.

– Albo udał się do alternatywnego, prawdziwego Breslau – zażartowałem. – Czytałaś u Krajewskiego, jakie tam były fantastyczne knajpy?

Ale Margo nie była w nastroju do żartów.

– Edyta szaleje z niepokoju. Jutro zgłasza zaginięcie na policję.

Pogwarzyliśmy jeszcze parę minut i doszliśmy do zgodnego wniosku, że dalsze działania Klubu nie mają sensu. Zrobiliśmy, co było można i powtórne lustrowanie tych samych knajp mijało się z celem. Obiecała mi, że odwoła ludzi, a ja szparko przemierzyłem Solny, natykając się na Rypkę, który – widać porzucony przez rozochocone towarzystwo – stał oparty o latarnię, i opuściwszy spodnie, oddawał ostentacyjnie mocz, mamrocząc przy tym: „Jakiż artysta szcza, gówniarze…” Miał szczęście, że w pobliżu nie było żadnego czarnego ze Straży Miejskiej – mnie kiedyś podobna przyjemność kosztowała sto pięćdziesiąt zeta.

Ominąłem go, zachowując bezpieczną odległość, i wpadłem na Rynek. Wypełniał go tłum, tak gęsty, że nawet gdyby Edek przemknął dziesięć metrów ode mnie, nie byłbym w stanie go dostrzec. Noc zapowiadała się wyjątkowo ciepła i ludzie, którym, podnieconym jutrzejszym przesileniem i początkiem lata, najwyraźniej nie chciało się spać. Wylegli tłumnie na ulice, bo i Oławską ciągnęły liczne gromady. Widać wrocławianie postanowili nie czekać na jutrzejsze oficjalne sobótkowe egzekwia i nawalić się już teraz. Musiałem przyznać, że rozumowali całkowicie poprawnie, jutro przecież mogli poprawić, a nawet przewalić dzisiejsze rekordy. Większość imprezowiczów była zajęta tradycyjnym kręcielem, to znaczy ludziska wędrowali wokół Ratusza zgodnie z ruchem wskazówek zegara, głodnym okiem wypatrując wolnych stolików w kawiarnianych ogródkach. W oddali pod Fredrą zobaczyłem Fizyka i Pabla, ale pomachałem im tylko – na dzisiaj miałem dość dociekań, gdzie diabli ponieśli Dębczaka i pchły jego. Inni klubowicze też się mogli szwendać w pobliżu, więc postanowiłem schronić się w jakimś skrytym miejscu. Pomyślałem o „Radiobarze”, bo po „Mleczarni” nabrałem ochoty na młodzieżowe klimaty. Minąłem „Pizzę Hut” i zszedłem po schodkach do kolejnych knajpianych kazamat, tym razem, dla odmiany, ultranowoczesnych.

W środku było jak zwykle tłoczno. Przecisnąłem się do wyłożonego lustrami baru, oświetlonego neonówkami w kształcie gitar, i ze zdziwieniem odkryłem, że sterczy przy nim, ze szklanką piwa w ręce, Glebowski. Nie zauważył mnie, pogrążony w ewidentnym stuporze gapił się na małą scenkę położoną po drugiej stronie wąskiego, za to długiego lokalu. Na podwyższeniu przy ścianie balowała z chudym jak szczapa brunecikiem bez szczególnych właściwości zupełnie boska dziwa, ogniście ruda, o długich, wijących się włosach, które rozwiewał podmuch śmigła kręcącego się za nimi w okrągłej kratownicy umocowanej na ścianie. Wiejący od wentylatora wiaterek podwiewał też jej sukienkę z jasnoróżowej satyny, ukazując kształtne uda, których nie powstydziłaby się Cindy Crawford za swoich najlepszych lat. Zerknąłem kątem oka na Glebowskiego i pojąłem, że znowu go chwyciło.

– Zakochałem się – jęknął rozpaczliwie, wciąż wpatrzony w tańczącą dziewczynę. – Jezusie miłosierny, szaleję za tą kobietą!

– Do boju, kamikadze! – zachęciłem go, odbierając zamówione piwo. Jędrek zerknął na mnie nieprzytomnie, po czym zaczął się przepychać pod podest. Wyglądało na to, że na jakiś czas – koło tygodnia – będziemy go mieli z głowy. A Fizyk po raz kolejny udowodnił, że jest naprawdę dobry w rachunku prawdopodobieństwa. Zacząłem rozglądać się za jakimś wolnym stolikiem, gdy siedząca parę metrów od podestu blondynka pomachała do mnie entuzjastycznie. Poznałem dziennikarkę od Józka. Siedziała z jakimiś dwoma leszczami, pewnie kolegami z uczelni. Przecisnąłem się do nich, mijając sterczącego przed sceną Glebowskiego – wpatrywał się w rudą tancerkę niczym chutliwy franciszkanin w Madonnę. To znaczy z mieszaniną pożądania i nabożności.

Klapnąłem sobie na wolne miejsce obok blondynki. Kolesie, pryszczaci okularnicy wyglądający na nałogowych graczy komputerowych, co poznałem po nerwowych ruchach prawej ręki klikającej co chwila w niewidoczną myszkę, solidarnie obrzucili mnie niechętnymi spojrzeniami, ale się nimi nie przejąłem.

– I jak tam poszło z Józkiem? – zapytałem dziewczynę.

Nie wiedzieć czemu spiekła raczka. Co ten stary kozioł jej nawygadywał, do diaska?!

– Doszliśmy do siedemnastego wieku, a potem zapytał, czy nie zechcę być jego księżną.

Uśmiechnąłem się pod nosem. Tak, niewątpliwie to był Józek, jakiego znaliśmy i kochaliśmy.

– On nie ma szczęścia do kobiet. Chciałabyś usłyszeć jego prawdziwą historię?

Skinęła głową wyraźnie zaciekawiona, ale kolesie nie chcieli. No, chyba żeby Józek był postacią z Warcrafta.

– Olga, zmywamy się stąd, bo jedzie starzyzną – oznajmił ten bardziej pryszczaty. – Idziesz z nami?

Dziewczyna odwróciła się do nich plecami i wpatrywała się we mnie z ostentacyjnym zainteresowaniem, więc, zgodnie z zapowiedzią, zmyli się grzecznie.

– Wreszcie poszli… – powiedziała z ulgą, gdy oddalili się dostatecznie. – Nie mogła już dłużej słuchać, jak bredzili o nowych platformach. Po co oni w ogóle odklejają się od komputerów? Powinni siedzieć przy nich bez przerwy.

– Jak opanują technikę ciągnięcia piwa prosto z twardziela, to pewnie przylutują się do kompów na dobre – zauważyłem zgryźliwie.

– Miałeś opowiedzieć o księciu – przypomniała.

Patrzyłem na Glebowskiego podziwiającego swą nową miłość wdzięcznie gibającą się przed wentylatorem i pomyślałem, że takie opowieści są stare jak świat. I wszystkie brzmią podobnie.

– W latach sześćdziesiątych zeszłego wieku Józek był obiecującym absolwentem prawa, bardzo dobrze ocenianym, wróżono mu wielką karierę w prokuraturze. W Polsce panował wtedy komunizm i wiele spraw nie było tak prostych jak dzisiaj. Józek miał bowiem żonę, Marię, z pochodzenia Żydówkę. W sumie żaden problem, żyli sobie spokojnie do sześćdziesiątego ósmego, do tak zwanych wypadków marcowych.

– Coś czytałam – wtrąciła Olga – chodziło o nagonkę na Żydów?

– Nie tylko, inteligencji też się oberwało. W każdym razie polityka partii komunistycznej była jasna: studenci do nauki, pisarze do piór, a Syjoniści do Syjonu, czyli Żydzi won z Polski. A potem zaczęło się wcielanie tych szczytnych haseł w czyn. Józek opowiadał mi kiedyś o tym. To naprawdę nie było nic zabawnego, apogeum nastąpiło po słynnym telewizyjnym przemówieniu Gomółki, pierwszego sekretarza PZPR, w którym ten stary komuch prawie wzywał do pogromów. No i zaraz przystąpiono do rzeczy. Dla Józka pierwszy akt koszmaru zaczął się następnego dnia rano, kiedy po śniadaniu wyszedł do pracy. Zamknął za sobą drzwi i zdrętwiał – na całej ich szerokości ktoś wysmarował żółtą farbą sześcioramienną gwiazdę. Farba wyglądała na świeżą i Józek pognał jak szalony na dół, na ulicę, w płonnej nadziei złapania malarzy. Nie znalazł oczywiście nikogo. Nieznani sprawcy działali wyjątkowo operatywnie. Wrócił na górę i pożyczonym od sąsiadów rozpuszczalnikiem zmył drzwi. Niewiele to jednak pomogło, gdyż Maria już wiedziała. Od wielu dni wisiało to w powietrzu. A potem zaczęło się regularne rozrabianie narodowo obcych elementów – Maria pracowała w jakiejś młodzieżowej organizacji i tam nagle wszyscy zaczęli jej unikać, czyniąc aluzje w rodzaju, że prawdziwi Polacy powinni trzymać się razem. Józek też dostawał za swoje, bo jego przełożeni jasno mu dawali do zrozumienia, że z taką żoną to on wielkiej kariery nie zrobi. Ale prawdziwy dramat zaczął się wtedy, gdy ojca Marii, starego profesora, skądinąd zagorzałego marksistę, z dania na dzień usunięto z katedry w Instytucie Filozofii… Starzec doznał wylewu i wylądował w szpitalu w stanie krytycznym. Maria siedziała przy nim cały czas, ogarnięta skrajną histerią, a Józek zaczynał pojmować, że traci żonę…

– Nie próbował czegoś zrobić? – spytała Olga. – Tak na wszystko pozwalał? To pogwałcenie praw człowieka, przecież istniały jakieś sądy!

Patrzyła na mnie szczerym, ufnym wzrokiem osoby, która komunizm znała z lektur lub opowieści rodziców. Dlatego pewnych spraw nigdy jej nie wytłumaczę.

– Wtedy w Polsce prawem była wola komunistów. Józek nie mógł nic zrobić. Kiedy stary profesor zmarł, patrząc na trupiobladą twarz Marii zrozumiał, że ona nie zostanie w takim kraju ani dnia dłużej. Mógł albo z nią wyjechać, albo…

Olga milczała, nie potrzebowała więcej wyjaśnień. Chciałem jednak dokończyć.

– Z roboty i partii wyleciał po niespełna roku, kiedy na zebraniu powiedział głośno, co on myśli o kraju, który tak potraktował jego żonę i teścia. Był co prawda w sztok pijany, ale nie potraktowano tego jako okoliczności łagodzącej. Zresztą pił od dnia jej wyjazdu. A potem poszło już gładko… i w końcu został księciem Wrocławia.

– Dlaczego mi o tym opowiedziałeś?

Położyłem dłoń na jej ramieniu i lekko ścisnąłem. Nie wzdrygnęła się i nie odsunęła, co uznałem za bardzo obiecujący objaw.

– Duszno tu, wyjdźmy na świeże powietrze.

Nim opuściliśmy „Radiobar”, zakonotowałem odruchowo, że ruda piękność zeszła z podestu i odpowiada coś ze śmiechem na zaczepkę Glebowskiego, który widocznie postanowił od razu przystąpić do frontalnego ataku. Pokręciłem z podziwem głową i chwyciłem Olgę za rękę. Wyszliśmy po wąskich schodkach wprost na północną pierzeję Rynku. Tłum przewalających się po wrocławskim bruku balowiczów wydawał się jeszcze gęstszy i znalezienie wolnego stolika w ogródku graniczyło z cudem. Z drugiej strony na dzisiaj miałem dosyć.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

Ta Olga potrafiła być naprawdę uparta. Zadarłem do góry głowę i popatrzyłem na niebo, bezchmurne i rozgwieżdżone. Wielkie ręce od komórek, jeśli jeszcze fruwały, to nad innym rejonem miasta. Choć najpewniej zostały dawno złapane. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwe. Wciąż oczekiwała na odpowiedź.

– Bo, widzisz, to miasto, tak jak nasz Józek, ma swoją ciemną stronę. Nie przyszło ci do głowy, że ten arkadyjski obrazek otwartego i przyjaznego Wrocławia to pozór, taki ładny malunek skrywający mroczny dramat?

– Nie rozumiem – odparła prostodusznie.

– Ja też, moja droga – mruknąłem. Nie miałem ochoty na kolejne pytania, więc pociągnąłem Olgę do okienka pizzerii i przytkałem ją kawałkiem wegetariańskiej. Sam wziąłem kowbojską i pogadując nieśpiesznie o ulubionych gatunkach pizzy, oddaliliśmy się spacerkiem wzdłuż Oławskiej. Manewr ten nie był tak całkiem przypadkowy, gdyż kawałek dalej, za Dominikańskim, znajdowała się dzielnica, w której wynajmowałem swoją kawalerską norkę. Dziewczyna, nawet jeśli rozpoznała moje intencje, nie wygłosiła żadnego komentarza i wydawała się nie mieć nic przeciwko. W Galerii Dominikańskiej wzięliśmy jeszcze po coli i żartując sobie z polatujących nad Wrocławiem czerwonych łap – Olga przymierzała się do napisania o nich reportażu – skierowaliśmy się w stronę ulicy Traugutta, przy której stała moja kamienica.

Gdy wchodziliśmy do bramy, z mroku klatki schodowej wynurzył się facet z obtłuczonym kijem bejsbolowym w łapach, z twarzą zasłoniętą kominiarką, demonstrujący niedwuznacznie wrogie zamiary. Stanąłem jak wryty i odruchowo zasłoniłem Olgę, gdy typ opuścił pałkę i niespodziewanie odezwał się głosem Czosnowskiego:

– A, to pan. Bo ja tu czekam na tych cholerników malarzy…

Pstryknął w kontakt i zabłysło światło. Zobaczyłem, że zapaćkana rękami ściana została starannie na nowo pomalowana, jeszcze czuć było farbą. Czosnowski, ciągle w bandyckiej kominiarce na głowie, obrzucił Olgę spojrzeniem pełnym uznania.

– Przepraszam, że wystraszyłem, ale sama pani widzi, jaka to dzielnica. Element spokoju nie daje.

W tym momencie z góry dobiegły chóralne, dzikie wrzaski. Jakieś mocno imprezujące towarzystwo pijackimi głosami usiłowało wykonać pieśń historyczno-patriotyczną pod tytułem Hej, sokoły. Pierwsze takty jakoś im poszły, ale potem reszta rozlazła się w jazgotliwy, nieartykułowany bełkot.

– Kwaśniewscy? – rzuciłem domyślnie.

Czosnowski oparł się ciężko o pałkę i podrapał po brodzie, wsadziwszy dłoń pod kominiarkę.

– Zaczęli zaraz jak tylko pogotowie zabrało starą. Na mój nos to będzie tygodniówka. Dobrze im idzie, tak jak wtedy, kiedy ten najmłodszy, Damian, pamięta pan, taki mały czarniawy pokurcz, zapił się na śmierć.

Stojąca wciąż z tyłu Olga szturchnęła mnie w plecy.

– I to ma być ta twoja ciemna strona miasta? – syknęła mi do ucha.

Zaśmiałem się i pociągnąłem ją za sobą na górę.

***

Von Zernack z niepokojem spojrzał w górę. Od północnej strony, od zajętego przez Rosjan Hundfeldu słychać było charakterystyczne głuche buczenie zwiastujące nadejście kolejnego nalotu. Rosyjskie bombowce do tej pory oszczędzały Ostrów, ale w każdej chwili mogło się to zmienić. Obejrzał się na resztę grupy, pomykającej wraz z nim Martinistrasse. Magowie Kress i Sapkauer też z niepokojem spoglądali na zasnute dymami niebo. Najbardziej odstawały więźniarki – w marszu wyciągnęły się w długi szereg, aż Zernack wystraszył się, że któraś odważniejsza dziewczyna, nie bacząc na eskortę, pryśnie w mroczny zaułek, jakich przy Kreuzstrasse nie brakowało, i tyle będą ją widzieli. A do obrzędu potrzebował dokładnie czterech.

– Schnell! – ryknął, wskazując na Schmidta, esesmana dowodzącego konwojem. – Nie mamy czasu, trzeba je pogonić.

Schmidt kiwnął łbem i łysnął dziko oczyma spod okapu hełmu, po czym z kolei ryknął do swoich ludzi, którzy zaczęli poganiać dziewczyny, tłukąc je kolbami po plecach. Grupa wyraźnie przyśpieszyła…

Przekartkowałem kilka ostatnich stron i przekonałem się, że opowiadanie Glebowskiego ma otwarte zakończenie. Prowadzona przez von Zernacka grupa dotarła w końcu do katedry i parę chwili później na Ostrów Tumski spadł grad sowieckich, ciężkich bomb burzących. Nie zostało jasno stwierdzone, czy mag zdążył przeprowadzić obrzęd i otworzyć portal. Co prawda, jak wyjaśniał epilog, katedra została później przeszukana, ale, co wszyscy wtedy w Breslau wiedzieli, z człowieka trafionego bezpośrednio bombą lotniczą nie zostawał nawet guzik. A taka właśnie pięćsetkilowa piguła wpadła do wnętrza katedry, doszczętnie rujnując zabytkowe wnętrze. Znaleziono jakieś ludzkie szczątki, ale tak zmasakrowane, że nie sposób było kogokolwiek zidentyfikować. Czy bomba zabiła wszystkich obecnych w katedrze, czy jedynie tych, którzy nie zdążyli przejść, opowiadanie nie rozstrzygało.

Olga zamruczała i przewróciła się na drugi bok, ściągając kołdrę na swoją stronę. W nocy dała mi niezły wycisk, czego się wcale po nieśmiałej prowincjuszce nie spodziewałem. Cóż, młodzież dojrzewała coraz szybciej, a i wymagania miała coraz większe. Ja ze swoim zaawansowanym trzydziestakiem na karku czułem się chwilami jak dinozaur. Choć dla tak ładnych dziewczyn zawsze robię, co mogę.

Odłożyłem książkę i pomyślałem, że koniecznie muszę pogadać z autorem opowiadania. Glebowski, gdy je płodził, chwalił się, że korzysta z anglojęzycznej monografii opisującej magiczne i okultystyczne praktyki SS, którym podobno patronował sam Himmler, w tym oczywiście także sektę Thule. W opowiadaniu wykorzystał tylko niektóre przedstawione tam wątki. Nie miałem czasu na szukanie tej pracy, prościej było zadzwonić do twórcy „Magów Breslau”.

Ostrożnie wstałem i starając się nie budzić Olgi, oddaliłem się do aneksu kuchennego oddzielonego od pokoju przesuwanymi drzwiami. Zamknąłem je za sobą i siadając na stołku przy zlewie zawalonym niemytymi od tygodnia garami, sięgnąłem po telefon. Cwaniak wyłączył komórkę, ale jak zwykle zapomniał o domowym. Po dziesiątym dzwonku wreszcie odebrał.

– Daj pospać, człowieku… – usłyszałem błagalny głos. Niestety, dziś nie było mnie stać na miłosierdzie.

– Już po dziewiątej. Przypominasz sobie, że jak pisałeś Magów Breslau, to wspominałeś o monografii autorstwa jakiegoś Anglika, Morrowa chyba?

– I po to mnie budzisz w środku nocy? Czy ty, Kret, nigdy nie śpisz?

Chyba był naprawdę niezadowolony. W tle słyszałem jakieś dziwne odgłosy, jakby mruczenie czy posapywanie. Czyżby nocne łowy w „Radiobarze” zakończyły się powodzeniem?

– Wybacz, ale to ważne. Postaram się streszczać. Czy pamiętasz, dlaczego ten Morrow – czy jak mu tam – uważał, że czakram znajduje się w prezbiterium wrocławskiej katedry?

Glebowski ziewnął rozdzierająco, powiedział coś niewyraźnie do tego kogoś przebywającego z nim w pokoju, po czym usłyszałem człapanie bosych stóp po posadzce i odgłos zamykanych drzwi. Chyba poszła do łazienki.

– Wyczytał to z wyciągów zrobionych ze średniowiecznych traktatów magicznych. Zapisano tam, że tumski czakram został odkryty przez tego słynnego śląskiego czarownika Witelona. Podobno korzystali z niego templariusze. Witelon wysuwał też przypuszczenie, że wiedzieli o nim przedhistoryczni Słowianie, a i budowniczym katedry wiedza ta nie była całkiem obca. Tak przynajmniej twierdził ten Morrow. To u niego znalazłem też domniemanie, że von Zernack zjawił się w Breslau właśnie z powodu czakramu. Ale ten transwymiarowy portal to już moja licentia poetica.

Milczałem przez chwilę, trawiąc te informacje. Oczywiście były całkowicie niedorzeczne, ale jeśli wierzył w nie ktoś taki jak Lenart, to nie mogłem ich lekceważyć.

– A dlaczego von Zernack udał się do katedry akurat dwudziestego drugiego marca?

– Zajrzyj, dobrodzieju, do byle podręcznika magii hinduskiej, to się dowiesz, że moc czakramu osiąga swoje apogeum cztery razy w roku, podczas równonocy i przesileń. Tylko wtedy można ją skanalizować i użyć do własnych celów – powiedział mentorskim tonem, którego tak w Klubie nie znosiliśmy. Gdyby tak wymądrzał się na zebraniu, zaraz by go zgasił El Comandante lub Fizyk.

– W czasie przesileń też? Czyli dzisiaj?

– Tak jest, dzisiaj mamy przesilenie letnie i wreszcie zaczną się wakacje. Wyjeżdżam wkrótce nad morze, gdzie, jak mam nadzieję, nie będę z rana nękany przez niedoinformowanych osobników – powiedział tonem pełnym pretensji. W tle usłyszałem odgłos otwieranych drzwi i plaskanie bosych stóp. Znaczy się, wróciła z łazienki.

– Co, znowu mamy dylemat mordercy? – rzuciłem kąśliwie. – Nie wiesz, co zrobić z ciałem?

– Mylisz się, człowieku małej wiary – odparł z emfazą. – Spotkałem kobietę mojego życia – w tle rozległ się kobiecy, perlisty śmiech.

Czyżby jednak udało mu się wyrwać rudą? Jeśli tak, to rzeczywiście zadzwoniłem nie w porę. Z dobiegających z telefonu dźwięków wynikało, że koło Glebowskiego spoczęło z hałasem jakieś ciało – jeżeli rudej, to z pewnością bardzo ponętne. „No i tak to zostawimy, mój czarodzieju?” – powiedziała niskim, lekko ochrypłym głosem. Jędrzej coś tam zaczął jej tłumaczyć, a ja pojąłem, że czas kończyć.

– Powodzenia, mistrzu – powiedziałem, a Glebowski przerwał połączenie.

Drzwi do pokoju rozsunęły się hałasem, szarpnięte poirytowaną ręką. Ujrzałem w nich Olgę, przewiązaną w pasie ręcznikiem. Też widocznie była w łazience i niefortunnie wyszła z niej nieco za szybko.

– Dylemat mordercy, co? – krzyknęła, nie kryjąc oburzenia. Jej krągłe piersi zakołysały się kusząco. Dopiero teraz w pełni mogłem ocenić, jak świetnie jest zbudowana. Nie, z tą dziewczyną stanowczo nie musiałem zmuszać się do nekrofilii.

– To nie ja, to mój kolega… – tłumaczyłem się niezdarnie. – Ten facet ciągle rozpowiada, że nienawidzi kobiet!

Założyła ręce na piersi i przyjrzała mi się z namysłem. W jej zwykle ciepłych i ufnych oczach nie zobaczyłem bodaj iskry uśmiechu. Chyba naprawdę podpadłem.

– Może się jakoś zrehabilituję? Na przykład zrobię śniadanie?

Obrzuciła krytycznym wzrokiem zapchany brudnymi naczyniami zlew i pokręciła przecząco głową. Wzrok miała surowy, świadczący o tym, że już wydała wyrok.

– Tylko jedno może cię uratować – oświadczyła. – Dogrywka. I to bezzwłoczna.

Gdy oklapły wlokłem się za nią w stronę rozgrzebanego łóżka, pomyślałem z ponurą satysfakcją, że Glebowski wcale nie przesadzał w swej awersji do rodzaju niewieściego.

Właściwie to również nie lubiłem kobiet. Sęk w tym, że nie potrafiłem przestać ich pożądać.

***

Fruwały sobie beztrosko nad Dominikańskim, te same wielkie, czerwone łapska. Bujały się jedno tuż obok drugiego, kilkadziesiąt metrów nad wejściem do galerii handlowej, a wokół polatywał także ten sam mały, niebiesko-biały helikopter. Pilotujący go chłopcy próbowali zajść zbuntowane balony metodą psa pasterskiego, raz nadlatując z lewej, raz z prawej strony. Z otwartych drzwiczek kabiny wychylał się facet z kuszą w ręku i strzelał do łap jakimiś rzutkami, pewnie kotwiczkami, bez rezultatu, bo je za każdym razem wciągano z powrotem.

– Ciamajda ten strzelec – zauważył stojący obok mnie staruszek w słomkowym kapeluszu, podpierający się zgrabną laseczką. – Panie, myśmy w oddziale to mieli takiego jednego z sokolim okiem, chyba Ziemiański mu było, co to na trzysta metrów esesmanowi trupią czaszkę na czapce rozwalał, taki był dobry. A ci dzisiejsi to same ciemięgi – machnął z rezygnacją ręką.

– To nie takie proste – powiedział chudzielec koło czterdziestki, wyróżniający się nieogoloną szczęką. Stał tuż przy nas i także patrzył w górę. – Jak on strzela, to te balony uskakują. Dokładnie wtedy, jakby ktoś nimi komenderował.

– Głupoty pan gadasz! – zaperzył się staruszek. – Ten cały powietrzny Wilhelm Tell ma po prostu krzywe oko, ot co!

Nie słuchałem dalszej polemiki, ponieważ musiałem natychmiast oddalić się do dziewiątki. Wczoraj dzwoniłem z redakcji i umówiłem się z panią pedagog na jedenastą i byłem – z racji wymuszonej przez Olgę porannej dogrywki – piekielnie spóźniony. A z tego, co pamiętałem jeszcze ze swojego liceum, „panie uczycielki” organicznie nie znosiły spóźnialskich.

W dziewiątce zastałem nieopisany rozgardiasz – na śmierć zapomniałem, że mamy właśnie koniec roku szkolnego i wszystko w budzie stanęło na głowie i krzyczało: uczniowie z radości, że będą mieli święty spokój przez dwa miesiące, nauczyciele, że muszą przejść biurokratyczno-papierkową gehennę. I głównie ich widziałem na szkolnych korytarzach, jak z obłędem w oczach latali z dziennikami i stosami świadectw. Gdy znalazłem gabinet pani pedagog, pocałowałem klamkę – jak mi wyjaśniono na portierni, nie mogła na mnie czekać, bo wezwano ją do kuratorium. Byłem ugotowany.

Próbowałem pogadać z nauczycielami, ale nikt nie miał dla mnie czasu, nie pomagało nawet pokazywanie legitymacji prasowej. Z braku lepszego konceptu błąkałem się czas jakiś po szkolnych kazamatach, w nadziei, że kogoś jednak upoluję i namówię na wywiad. I gdy kręciłem się przed gabinetem wicedyrektora, zauważyłem kątem oka, że ktoś wychodzi z męskiego klopa: wysoka sylwetka z charakterystyczną łysiną. Facet był odwrócony do mnie tyłem, ale dałbym sobie uciąć rękę, że to Lenart. Szybko zmierzał w stronę schodów.

– Lenart! – krzyknąłem za nim. – Poczekaj, mam sprawę!

Jeśli mnie słyszał, to nie dał tego po sobie poznać. Nawet się nie odwrócił, przyśpieszył tylko kroku, dopadł schodów i prawie biegnąc, poleciał na dół. Przez chwilę, zaskoczony, gapiłem się na jego oddalające się plecy, a potem pobiegłem za nim. Musiał skurczybyk pognać pełnym gazem, bo już go nie zobaczyłem, mimo że wyleciałem za nim na ulicę. Pewnie zdołał ukryć się w tłumie, który szczelnie wypełniał plac Dominikański, obserwując łapy, płynnie krążące wokół siebie nad skrzyżowaniem, jakby tańczyły podniebnego kadryla. Nawet nieźle to wyglądało, ludzie głośnymi okrzykami komentowali co bardziej udatne figury. Helikoptera nie widziałem, widać ekipa pościgowa zrobiła sobie przerwę. Zakląłem szpetnie i wróciłem do środka.

Przed pokojem nauczycielskim nieoczekiwanie zmaterializowała się para dyżurnych, chłopak i dziewczyna – znajoma, Tola czy też Ola od Józka. Ona również mnie poznała i przyjaźnie wyszczerzyła ząbki.

– Słuchaj, dzieweczko – zwróciłem się do niej – znasz może tego łysego faceta, co tu biegł przed chwilą?

– No pewnie – uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – To nasz psycholog, prowadzi tę grupę z trudnościami… Lewart czy jakoś tak… Będziesz dzisiaj w „Związkach”? To tiramisu było całkiem niezłe, mimo że bez wkładki.

– Możliwe – powiedziałem, pożegnałem się zdawkowo i ruszyłem ku wyjściu. Moja rozrzucone puzzle powolutku układały się w całość. Lenart wiał przede mną nie bez powodu, nie chciał, abym wiedział, że to on jest tym psychologiem, który w dziewiątce zajmował się uczniami z tak zwanymi trudnościami wychowawczymi. I wiele wskazywało na to, że był jedynym elementem wspólnym we wszystkich trzech sprawach – ciekawe, czy policja już na to wpadła? Z drugiej strony, jeśli posiadał czyste papiery, nie powinien wzbudzać przesadnego zainteresowania gliniarzy. Bo przecież tylko ja wiedziałem, że Lenart ma hyzia na punkcie magii i czakramów… O ile miał.

Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Glebowskiego.

– A, to znowu ty, Kret – powiedział, tym razem bez irytacji. Widać jego luba oddaliła się do domu i w niczym ważnym mu nie przeszkadzałem. – O co chodzi?

– O Lenarta – mówiłem powoli, starannie ważąc słowa. – Czy on wypytywał cię o te sprawy związane z katedrą, czakramem i magami z Thule?

Glebowski milczał przez chwilę, jakby zaskoczony tym pytaniem.

– Wiesz, że wielokrotnie – odparł wreszcie. – Zaraz po tym, jak ukazało się opowiadanie, pierwodruk był w „Fantastyce”. Bardzo był namolny, więc mu w końcu dałem tego Morrowa, żeby sam sobie poczytał… o kurka, do tej pory nie oddał!

– Wcale mnie to nie dziwi – mruknąłem. – No dobra, dzięki.

– Czekaj, Kret – tym razem to on nie chciał przerwać rozmowy. – Dlaczego tak cię to interesuje, te czakramy i inne rzeczy, zawsze się z tego śmiałeś. I co ma z tym wspólnego Lenart?

– Wiesz, gdzie on mieszka?

– Dokładnie to nie, byłem tam raz, jak się sprowadzał do Wrocławia, to kupił stary, poniemiecki dom na Ołtaszynie. Ulicy nie pamiętam. Facet, co jest grane?

Przerwałem połączenie i nie zareagowałem na serię poirytowanych dzwonków od Glebowskiego. Być może to wszystko było stekiem bredni albo zbiegiem przypadkowych okoliczności, ale musiałem rzecz sprawdzić. Skoro powiedziałem „a”, powinienem i „b”. Poza tym nie wierzyłem w przypadki. Zwłaszcza te magiczne.

***

W redakcji panował zwyczajowy, senny rozgardiasz – Seban klął rytualnie na Krystiana, który znowu przyniósł zdjęcie daleko odbiegające od naszych faktowo-aktowych norm i nieszczęsny grafik musiał je ostro podrasować. Za biurkiem naczelnego Marcin tym razem nie drzemał, gdyż – jak mi powiedział Seban – jeszcze wczoraj wezwano go na operatywkę do Warszawy. Szybko odwaliłem swoją bieżączkę, redagując kilka notek z działu miejskiego, co głównie polegało na tym, że do tytułów danych przez reporterów dodawałem przymiotniki typu: „straszne”, „niezwykłe” czy „potworne”, na przykład „Potworna krzywda pana Józefa” (z tekstu wynikało, że sprzedawczyni w warzywniaku nacięła pomienionego na pięć złotych, co wstrząsnęło skromnym budżetem emeryta i niemal doprowadziło starszego pana do śmierci głodowej). Notki zesłałem do składu i sprawdziłem pocztę.

Klub ciągle podniecał się sprawą zaginięcia Dębczaka, który oczywiście się nie odnalazł. Na liście roiło się od fantastycznych hipotez: niektórzy obstawali za tym, że Edek padł ofiarą łowców organów (inni byli sceptyczni, podkreślając duże zużycie wzmiankowanych u zaginionego), a El Comandante i Bibliotekarz głosili, że Dębczak, zbrzydzony współczesną cywilizacją, dał dyla w Bieszczady i tam, niczym jakiś Ghandi czy Tołstoj, postanowił żyć korzonkami i kozim mlekiem, oddając się dumaniom o marnościach świata tego. O dziwo, nikt nie twierdził, że porwało go UFO. Co prawda jako uczciwi miłośnicy fantastyki nigdy nie wierzyliśmy w takie pierdoły.

Wysłałem na listę zapytanie, czy ktoś wie, gdzie mieszka Lenart, a potem próbowałem go wyguglać. W żadnej książce telefonicznej oczywiście go nie było, wyskoczył za to na stronach kilku wrocławskich poradni zdrowia psychicznego, gdzie widocznie miał jakieś godziny. Do biura meldunkowego nawet nie było po co się zgłaszać – zgodnie z ustawą o ochronie danych nie mogli mi udzielić żadnych informacji. Przez dłuższą chwilę rozważałem pomysł, aby zwrócić się do aspiranta Pluty, ale w końcu go odrzuciłem – zwróciłbym uwagę policji na człowieka, co do którego żywiłem jedynie garść niejasnych podejrzeń. Potrzebowałem choć cienia dowodu i musiałem zdobyć go sam. Kiedy tak dumałem, jak zlokalizować Lenarta na tym Ołtaszynie, zadzwoniła Margo.

– Po co ci właściwie jego adres? – zapytała. – Myślisz, że ma coś wspólnego z zaginięciem Edka?

– Nie, skąd taki pomysł! – oburzyłem się demonstracyjnie. – Po prostu chciałem go odwiedzić i pogadać. Powiedzmy, że o pewnych zagadnieniach natury psychologicznej.

– Psychologicznej, mówisz… – w jej glosie wyczułem nutkę podejrzliwości. – To może do niego zadzwoń?

Kurka, że też nie przyszło mi to do głowy. Może w czasie rozmowy zdołam wyciągnąć od niego adres? Powinienem przynajmniej spróbować.

– A znasz telefon Lenarta?

Margo nie znała, Glebowski miał, ale nieaktualny, nikt z Klubu nie potrafił go podać. Facet kręcił się koło nas od przeszło roku i nawet nie wzięliśmy od niego numeru komórki, co za czasy! Bo i też z nikim specjalnie się nie fraternizował, przypomniałem sobie. Pozostały mi paniusie w poradniach.

Pierwsza, do której zadzwoniłem, żadnego doktora Lenarta nie mogła sobie przypomnieć, druga stwierdziła, że już u nich nie pracuje, dopiero trzeci strzał okazał się celny.

– Pan doktor przyjmuje w poniedziałki od szesnastej do osiemnastej – poinformowało mnie uprzejmie dziewczę z recepcji. Mieliśmy piątek.

– Ale ja potrzebuję się z nim skontaktować natychmiast – upierałem się. – To sprawa życia i śmierci, jestem pacjentem doktora Lenarta. Muszę mieć jego telefon lub chociaż adres!

– Takich informacji nie udzielamy – dziewczę było nieodmiennie uprzejme, ale stanowcze. – Proszę przyjść w poniedziałek.

Mogłem do niej tak dalej jak dziad do obrazu, ale się nie poddawałem. Gdy jej wmówiłem, że będzie miała na sumieniu życie zdesperowanego człowieka, wreszcie zgodziła się na podanie numeru komórki. O adresie nie chciała nawet słyszeć, twierdząc, że go nie zna, kadrowa jest chora, a ona nie ma zamiaru włamywać się do jej szafy. Dobre i to. Podziękowałem wylewnie dziewczynie, zapewniając o swej dozgonnej wdzięczności i bombonierce w poniedziałek.

Gdy tak walczyłem, zrobiło się późne popołudnie i do redakcji zajrzał Krystian, bardzo podekscytowany. Machnął ręką na gorączkującego się Sebana, który pokazywał mu wymownie, co go czeka, jeśli do niego zaraz nie przyjdzie, i podszedł do mojego biurka. Nachylił się ku mnie konspiracyjnie.

– Wiesz już? – zapytał.

Nie miałem pojęcia, o co mogło mu chodzić.

– Wczoraj późnym wieczorem zaginęła czwarta! – oznajmił, a po jego oczach poznałem, że facet ma autentycznego cykora. – Gliniarze dostali szału, natychmiast opublikowali jej zdjęcie i wysłali wszystkich ludzi na ulicę. Co się dzieje w tym mieście?! Objawił się jakiś nowy Kuba Rozpruwacz czy co?

– Nie znaleziono żadnych ciał – zauważyłem, wchodząc na stronę Komedy Miejskiej. Rzeczywiście, był komunikat, tym razem wprost napisano o możliwości porwania. To, co zobaczyłem na zdjęciu, sprawiło, że moje wątpliwości co do roli Lenarta prysły jak mydlana bańka. Zaginiona dziewczyna, oczywiście jasna blondynka, Paulina, była tą osobą, którą widziałem z Lenartem w „Mleczarni” i którą podawał za swoją pacjentkę! To już nie mógł być przypadek. Za dużo ich się porobiło.

– Na razie nie znaleziono – odparł Krystian, akcentując pierwsze dwa wyrazy. – To co, robimy z tego newsa?

Oczywiście, że zrobiliśmy. Tak mi się śpieszyło do pogaduszki z Lenartem, że nie wysilałem się specjalnie i poprzestałem na przerobieniu policyjnego komunikatu, tytułując całość efektownym pytaniem: „Krwawy Kuba powrócił?” i okraszając podtytułem: „Czwarta ofiara tajemniczego porywacza. Czy będą następne?” Jak Marcin wróci z nasiadówki w Wawie, to z pewnością udzieli mi pochwały na miejscu. Po czym, tłumacząc się pilnymi obowiązkami, wypadłem z redakcji. Wolałem porozmawiać z Lenartem bez świadków. Zaraz za naszym biurowcem był dyskretny skwerek z paroma ławkami. Usiadłem na jednej i wyciągnąłem komórkę. Tamten długo nie odbierał.

– Kto mówi? – usłyszałem jego ściszony, lekko niepewny głos. Czegoś się obawiał?

– Kret, z Klubu, pamiętasz, rozmawialiśmy wczoraj w Mleczarni. Myślę, że powinniśmy się spotkać i pogadać. I to jak najszybciej.

Przez dłuższą chwilę milczał, jakby zastanawiając się, co odpowiedzieć.

– Jestem ostatnio dość zajęty i nie sądzę, abym dzisiaj znalazł dla ciebie czas – oświadczył oficjalnym tonem, jakbyśmy byli w jego gabinecie przyjęć.

Nie miałem czasu na słowne gierki i postanowiłem zagrać va banque. I powiedziałem mu, wszystko. To, czego byłem pewien i czego się domyślałem. Chyba zrobiło to na nim pewne wrażenie, bo nie odzywał się, słyszałem tylko jego nagle przyśpieszony oddech. Musiał dziubek trochę się zdenerwować, pomyślałem z satysfakcją.

– To jedynie twoje przypuszczenia, nie masz żadnych dowodów – powiedział w końcu. – Moim zdaniem za dużo czytasz i masz skłonność do snucia własnych fikcji. Takie tam konfabulacje.

Nawet nie silił się, aby brzmiało to choć trochę przekonująco.

– Dobra, gościu, w takim razie posnuję je sobie na policji – wycedziłem zimno, bo naprawdę zaczynał mnie wkurzać. – I zobaczymy, czy nie zechcą tej, jak mówisz, fikcji sprawdzić. Po tym czwartym zaginięciu dostali prawdziwego kota i stracili ochotę do żartów.

Znowu dłuższa przerwa, jakby to w sobie trawił.

– OK, niech ci będzie, pogadajmy. Jaśminowa osiemnaście. Dom na samym końcu ulicy.

Przerwał połączenie, a ja doszedłem do wniosku, że mówiąc mu, co wiem i czego się domyślam, być może powiedziałem za dużo. Ze skwerku, gdzie się znajdowałem, do Ołtaszyna mogło być najwyżej dwadzieścia minut taksówką. Czy w tym czasie zdąży zatrzeć ślady zbrodni? I czy przypadkiem nie podał mi fałszywego adresu, aby zyskać na czasie? Mogłem to sprawdzić w jeden tylko sposób. |Zadzwoniłem po taksówkę.

***

Ten Ołtaszyn to był naprawdę kaczy wygon co się zowie, na dodatek Jaśminowa była jego ostatnią ulicą, dalej, aż do granicy miasta i poza nią, rozciągały się ogródki działkowe. Jezdnia nie została nawet porządnie wyasfaltowana, pokrywał ją zajeżdżony, wyszczerbiony, poniemiecki bruk. Taksówkę odprawiłem przy numerze dwanaście, pretensjonalnej nowobogackiej willi pozującej na dworek z kolumienkami, spodziewając się dość naiwnie, że jeśli dyskretnie podejdę chodnikiem, to może przydybię Lenarta na jakiejś przestępczej czynności, na przykład zakopywaniu zwłok. Szedłem tedy wzdłuż płotu, osłonięty rzędami wysokich tui, którymi ludzie poobsadzali odrodzenia, chcąc się oddzielić od snującego się na ulicy pospólstwa ekologiczną zieloną ścianą. Liczyłem, że przynajmniej niepostrzeżenie zlustruję mu podwórko w poszukiwaniu wiadomych śladów.

Czaiłem się niepotrzebnie, bo nic podejrzanego nie zauważyłem. Numer osiemnaście okazał się istotnie starym, poniemieckim, idealnie kwadratowym, piętrowym, przysadzistym domem krytym dachówką, jakich jeszcze setki stały na przedmieściach Wrocławia. Od ulicy odgradzała go siatka z żywopłotem niedawno starannie przystrzyżonym. Na podwórku parkował na oko dziesięcioletni minivan Volvo, niebieski, odnotowałem także przystrzyżony trawnik i trochę kłębiastych krzaków po bokach, sugerujących, że o położony na tyłach willi ogród już tak nie dbano. Dom miał nowe, plastikowe okna, poza tym nie widziałem żadnych przeróbek i modernizacji. Widać Lenart naprawdę lubił stare breslauerskie klimaty. Zastanawiałem się, czy istotnie siedział w środku.

Siedział. Nawet nie zdążyłem nacisnąć dzwonka u furtki, kiedy pokazał się w drzwiach ganku, kiwając na mnie ręką. Nie wyglądał na szykującego się do ucieczki przestępcę, był w klapkach i wytartych dżinsach, w ręku trzymał szklankę z czymś jasnobrązowym, chyba whisky. Poszedłem ku schodom ścieżką wyłożoną granitowymi płytami. Gospodarz powtórzył zapraszający gest i cofnął się do wnętrza.

Nie wyglądał na szczególnie zaniepokojonego. Poprowadził mnie w głąb domu, do pokoju pełniącego funkcję salonu połączonego z biblioteką, gdyż zastawionego po sufit półkami z książkami. Mimochodem zauważyłem, że Lenart musiał kupić dom razem z umeblowaniem – nie widziałem prawie żadnych nowych sprzętów, jedynie dość już poobtłukiwany biedermajer, pewnie poniemiecki, podobnie jak ciężkie zielone story w oknach, tu i ówdzie naruszone przez mole. Zaprosił mnie na fotel stojący przy niskim stoliku o wiekowym, popękanym marmurowym blacie, na którym postawił butelkę Granta i szklanki. Uprzejmie zaproponował mi drinka, ale odmówiłem. Sam z wyraźnym smakiem wychylił do dna szklaneczkę i znowu sobie nalał.

– Jakich to zatem twoim zdaniem dopuściłem się zbrodni? – zapytał, wygodnie rozpierając się w fotelu.

Poprawiłem się w swoim i pomyślałem, że też chętnie bym się napił. Odgoniłem jednak tę pokusę, nie po to tu przyjechałem.

– Nic takiego nie mówiłem. Twierdzę tylko, że masz związek z tymi zniknięciami. Tak się dziwnie składa, że jesteś jedyną osobą, która łączy ze sobą te sprawy. Wszystkie zaginione dziewczyny uczęszczały na spotkania grupy terapeutycznej, którą prowadziłeś w dziewiątym liceum. Podejrzewam, że sprytnie nimi manipulowałeś, aby je wywabić z domu, pozorując ucieczki. Pytanie, po co? Chcesz sobie z ich skóry uszyć sukienkę, jak ten świr z Milczenia owiec? A może jesteś zboczonym loliciarzem i każdą po wykorzystaniu mordowałeś i zakopywałeś w piwnicy? A może są ci potrzebne do czegoś jeszcze?

Lenart upił łyczek whisky i odstawił szklankę na stolik. Rozejrzał się z rezygnacją po pokoju.

– To też atrapa. Całe to miasto, ba, cały ten kraj to jakaś atrapa, podróbka autentyku, który gdzieś zaginął… Nie mów mi, że sam nie odnosisz takiego wrażenia. Tak jakby twój świat został podmieniony przez złośliwego demiurga i ten obecny nie ma z nim nic wspólnego, jest jego nieudolną kopią. Lecz ten prawdziwy nie uległ zniszczeniu, gdzieś istnieje, wciąż trwa. Jak sądzę, w innym wymiarze.

Kiedy tak mówił, szczęka opadała mi ze zdumienia. Jeśli Lenart odjechał, to Philipem K. Dickiem, naprawdę zdrowo. W końcu jeśli sam Dick wierzył w ukryte Imperium Rzymskie tajemnie egzystujące do dnia dzisiejszego, dlaczego nie miał w to wierzyć jego ewidentny epigon. Ciekawe, w jakim według niego momencie historii doszło do zamiany i co jest tym ukrytym światem?

Nie wiadomo jakim sposobem w ręce Lenarta zmaterializował się srebrny łańcuszek z pentagramem na końcu. Powiesił go sobie na palcu i kołysał nim miarowo, patrząc mi prosto w oczy.

– Führer mówił o Tysiącletniej Rzeszy. Obiecywał ją wszystkim tym, którzy wytrwają. I ona istnieje, wielka w swej chwale, tam gdzie nie mają do niej dostępu wrogowie. Ale wciąż można się tam dostać, to kwestia klucza. I wiesz co? Myślę, że go znalazłem.

Dopiero teraz zrobiło mi się naprawdę niedobrze, z trudem przełknąłem ślinę. Nie dość, że świr, to jeszcze nazista. Potomek poleskiej szlachty – porąbanym miłośnikiem Adolfa? Gdzie się tym zaraził? Ktoś mu w dzieciństwie podkładał Mein Kampf pod poduszkę? A może matka rżnęła go w gołą dupę mokrą ścierą za byle przewinienie, nazywając „małym Hitlerkiem”? I – jeśli wierzyć behawiorystom – tym sposobem zaprogramowała na resztę życia?!

– Pytasz dlaczego? – mój wzrok odruchowo spoczął na kiwającym się wahadłowo pentagramie, który naraz wydał mi się podobny do swastyki. – To proste. Z obrzydzenia do tej polskiej mierzwy, w której musiałem tkwić przez tyle lat. Z nienawiści do tego wiecznego mazgajstwa, niezorganizowana, z ohydy do waszej cierpiętniczej, narcystycznej kultury, z pogardy dla polnische wirtschaft, do tego wszystkiego, co czyni was niezdolnymi do przyjęcia wartości prawdziwego narodu: porządku, dyscypliny, poczucia dziejowej misji, woli parcia do przodu. Wy potraficie tylko się kłócić i chlać wódę. A mnie rzygać się chce, kiedy na to patrzę!

Jakże trzeba nienawidzić własnego kraju i narodu, aby wygadywać takie brednie. Z przerażającą jasnością zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nic o Lenarcie nie wiem – nikt nic nie wiedział. Facet mógł oszaleć wiele lat temu, ale – co częste u ewidentnych obłąkańców – sprytnie się maskował. Aż do teraz, kiedy postanowił się odsłonić. Poczułem się naraz nieswojo. Że też musiał akurat mnie wybrać na swego powiernika! Lenart uniósł dłoń z łańcuszkiem, na którym wciąż miarowo kiwał się srebrny pentagram. Trochę mnie ta błyskotka dekoncentrowała.

– Świat, który obiecał Führer, miał stać się zupełnym zaprzeczeniem waszego słowiańskiego gnoju. Czysty, uporządkowany, zhierarchizowany, gdzie każdy ma swoje przeznaczone mu miejsce, uwolniony od anarchii i takich jak wy – wolnomyślicieli. Wtedy, przed sześćdziesięciu laty, udało wam się go zgnieść, ale myślę…

Przerwał i uważnie mi się przyjrzał, mrużąc oczy. Nie wyglądał na zadowolonego. Psyknął ze złością i opuścił łańcuszek.

– Tak myślałem – mruknął. – Nie jesteś medium.

Za mymi plecami coś, a raczej ktoś się poruszył, ale nie zdążyłem zareagować. Ten czający się z tyłu ktoś złapał mnie za ramię i poczułem piekące ukłucie. Pomyślałem o ciężkich zielonych storach, za którymi mogłaby się z powodzeniem ukryć drużyna piłkarska i straciłem przytomność.

***

Ocknąłem się nagle, od razu trzeźwy, z szeroko otwartymi oczyma. Siedzieliśmy wokół dużego dębowego stołu z pięcioramiennym płonącym świecznikiem pośrodku, jeśli nadal w domu Lenarta, to w innym pokoju, całkowicie zaciemnionym, o gołych ścianach, jeśli nie liczyć wielkiego portretu Hitlera, oświetlonego czerwoną plamą wiecznej lampki. Z tym, że ja – w przeciwieństwie do innych obecnych – miałem ręce skute z tyłu kajdankami, dodatkowo kilka razy zostałem obwiązany przez pierś sznurem, a uda przytroczono mi do siedzenia krzesła taśmą pakową. Dziewczyny też były, wszystkie, Ania, drobniutka, z dołeczkami w buzi i zadartym noskiem, Ela, wysoka, szczupła, o nieco kocim wyrazie twarzy, Małgosia, o liczku nieco pyzatym i zaokrąglonym, wreszcie ta ostatnia, Paulina, z pełnymi ustami i różowymi policzkami… cztery urocze blondyneczki. Siedziały sztywno wyprostowane, z rękami grzecznie wyłożonymi na obrus, i uśmiechały się ze sztuczną, cielęcą łagodnością, gapiąc się w przestrzeń nieruchomym, szklistym wzrokiem. Lenart skręcał papierosa i też się uśmiechał, ale w jego przypadku z łagodnym obliczem kontrastowały zimne, błyszczące oczy szaleńca.

– Za… zahipnotyzowałeś je? – zapytałem, z trudem pokonując suchość w gardle.

Zrobił zabawną, wieloznaczną minę, ale nie zaprzeczył.

– I w pokoju załatwiła mnie strzykawą któraś z nich? Takie jej wydałeś polecenie?

Bez słowa przytaknął, skupiony na zlepianiu skręta. Mnie zaś ułożył się kolejny fragment układanki.

– Każdą wywabiałeś z domu, hipnotyzowałeś, tak że była ci powolna niczym zombi, potem dziewczyna pisała list o ucieczce, który podrzucałeś pod drzwi lub wtykałeś do skrzynki.

Uniósł do góry brew, ale nie skomentował mej dedukcji.

– Później przywoziłeś je tutaj i przetrzymywałeś, wciąż w głębokiej hipnozie, ale, do diaska, Lenart, po co? Naprawdę jesteś zboczkiem i posuwanie takich sztywnych lasek sprawia ci frajdę? Zamiast bawić się w porywacza, trzeba było zainwestować w gumowe lale, miałbyś to samo, a nawet lepiej.

Prychnął zdegustowany, dając do zrozumienia, że spodziewał się po mnie czegoś więcej.

– A może chodzi ci o obrzęd… ten, który rzekomo przeprowadził Otto von Zernack?

Tym razem spojrzał na mnie z uznaniem, wstał i nachylając się, odpalił skręta od świeczki. Nad jego pochyloną głową unosił się Adolf, w świetle czerwonej lampki wyglądający jak wampir skąpany w morzu krwi. Lenart zaciągnął się z lubością. Doleciał do mnie charakterystyczny, słodkawy odorek marychy.

– Wyrabiasz się, kolego – powiedział, puszczając w mym kierunku smużkę dymu. – Masz rację, zdołałem zrekonstruować zaklęcie Witelona. I dzięki niemu dziś otworzę czakram, a tak naprawdę – portal do Breslau. Tego prawdziwego.

Jeśli do tej pory miałem cień nadziei, że Lenart to nie szaleniec, lecz cyniczny porywacz imitujący – ze względu na możliwość wpadki – obłęd, to po tych słowach nie mogłem już żywić żadnych złudzeń. Padło mu na mózg, równocześnie Dickiem i średniowieczną magią. Było naprawdę niedobrze. Spojrzałem na dziewczyny, ale z tej strony nie mogłem oczekiwać pomocy. Żadna nie ruszyła nawet palcem, siedziały bez ruchu jak manekiny, patrząc niewidzącym wzrokiem w przestrzeń.

Znowu zaciągnął się marychą i dmuchnął mi w twarz dymem. Wciągnąłem go odruchowo i zakasłałem. W gardle czułem coraz większą suchość.

– I co teraz, zarżniesz nas na kamieniu ofiarnym? – wychrypiałem.

Nie odpowiedział, przyglądał mi się za to uważnie, popatrując kątem oka na zegarek.

– No, czas na ciebie – powiedział.

Nie wiem, co drań kazał mi wstrzyknąć, ale poczułem, że znowu tracę przytomność. Poderwałem gwałtownie głowę, lecz nie byłem w stanie odeprzeć fali gwałtownej senności. Poddałem się więc, pochyliłem nad stołem i zległem na obrusie, do końca wpatrzony w łagodne oczy Pauliny.

***

Leżałem oparty plecami o coś twardego i cienkiego, co uwierało mnie w łopatki. Wzrok z trudem przyzwyczajał się do panujących wokół ciemności. Dopiero po dłuższej chwili poznałem, że znajduję się w jakimś kościele – panujący we wnętrzu świątyni głęboki mrok rozjaśniało jedynie kilka świec ustawionych na bocznym ołtarzu z obrazem Matki Boskiej. Rozglądnąłem się gorączkowo, wykręcając szyję. Siedziałem na schodkach u wejścia do prezbiterium, oparty o żelazną kratę oddzielającą je od przedsionka – ręce miałem wykręcone do tyłu, przełożone przez pręty i skute kajdankami. Parę metrów przede mną, na kawałku wyłożonej sześciobocznymi płytkami posadzki przedsionka, bielały jakieś niewyraźne, podługowate kształty, jakby nagie ludzkie ciała, ułożone w krzyż. Usłyszałem kroki, pojaśniało i z lewej bocznej nawy wynurzyła się wysoka postać odziana w czarną opończę z zasłaniającym twarz kapturem, trzymająca w ręku pięcioramienny świecznik. Postać zmierzała w stronę prezbiterium – rozjaśniło się na tyle, że w leżących na podłodze ciałach rozpoznałem porwane przez Lenarta dziewczyny. Spoczywały na wznak, stykając się nogami, każda miała prawą rękę opuszczoną wzdłuż ciała, a lewą wyciągniętą prostopadle do boku. Wpatrywałem się w tak upozowaną grupę przez kilka sekund, usiłując zrozumieć ten osobliwy układ, aż dotarło do mnie, że ktoś ułożył dziewczęce ciała w kształt swastyki. Ich stykające się stopy wyznaczały dokładnie geometryczny środek kościoła. Było dość zimno i widziałem unoszące się z ust leżących dziewczyn obłoczki pary. Żyją, pomyślałem z ulgą. Ale jak długo?

Zamaskowany osobnik dotarł do schodów prowadzących na podwyższenie prezbiterium, postawił świecznik na ostatnim stopniu i zdjął z głowy kaptur. Był to rzecz jasna Lenart, który spojrzał na mnie ponuro, ale nic nie rzekł. Wnętrze prezbiterium pojaśniało na tyle, że rozpoznałem wreszcie, gdzie się znajdujemy – nade mną wznosiła się charakterystyczna figura św. Hieronima, z księgą w jednej i pastorałem-krzyżem w drugiej ręce, za nią widniał obrys tronu arcybiskupa. Ten obłąkaniec zawlókł nas do katedry!

Nie miałem czasu łamać sobie głowy nad tym, jakim cudem oszwabił ochronę, unieszkodliwił system alarmowy i zdołał wedrzeć się do szacownej świątyni. W każdym razie nie czuł się zbyt bezpiecznie, bo po upewnieniu się, że odzyskałem przytomność, zaczął się dość żwawo ruszać, jakby mu się śpieszyło. Rzucał przy tym kose spojrzenia w stronę wejścia, najwyraźniej bał się, że ktoś może się pojawić. Wyciągnął z kieszeni kredę, pochylił się i obrysował wciąż pogrążone w głębokim transie dziewczyny podwójnym kołem, wstawiając między linie jakieś znaczki, których ze swojego miejsca nie mogłem dojrzeć. Poczułem na grzbiecie zimne ciarki i chciałem zawołać o pomoc – wtedy odkryłem, że Lenart przezornie zalepił mi usta taśmą. Skuty i przywiązany do balustrady, mogłem jedynie patrzeć i słuchać. I najwyraźniej o nic więcej temu sukinkotowi nie chodziło.

– Ten czakram istniał już w czach prasłowiańskich, a najpewniej wiedzieli o nim przedtem celtyccy szamani. Witelon uważał, że był przed jego czasami kilkakrotnie otwierany – powiedział półgłosem, nie przerywając kreślenia swoich znaczków. – On sam, mimo że znał mechanizm otwierający, bał się go użyć. Twierdził, że istnieje groźba zassania naszego świata przez przestrzenie międzywymiarowe. Jego zdaniem wrocławska depresja, a zwłaszcza rozwidlone, jakby potrzaskane dorzecze Odry na odcinku miejskim to ślad po wyrwie, jaka powstała podczas wcześniejszego otwarcia przejścia, jeszcze w czasach prehistorycznych. Von Zernack też zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, dlatego, po przerzuceniu Breslau, zatkał dziurę w naszej czasoprzestrzeni atrapą, idealną kopią czy też iluzją miasta. Dzięki temu zachował równowagę międzywymiarową i udało mu się bez przeszkód zamknąć czakram.

Musiałem przyznać, że mimo swego obłędu formułował zdumiewająco logiczne wnioski. Chciałem go zapytać, w jaki sposób zamierza zapanować nad zaburzeniem czasoprzestrzeni, lecz, po pierwsze, zaklejony taśmą nie mogłem nawet pisnąć, po drugie Lenart, co przecież jasno zadeklarował, miał w głębokim poważaniu nasze będące atrapą miasto, rozmemłany słowiański kraj, a pewnie i resztę świata. W pewien sposób nawet go rozumiałem, bo trudno się nim było bez ustanku zachwycać. Ale żeby zaraz brać się do czarnej magii?

Lenart skończył kreślenie znaczków, wstał i przyjrzał się krytycznie swemu dziełu.

– „Cztery białowłose dziewice w postać greckiego krzyża gammadion ułóż” – wyrecytował. – „Potem, od zachodu ku wschodowi idąc, każdej upuść krwi z palca serdecznego” – pochylił się i wyciągniętym zza paska nożem, solidnym i długim, wyglądającym z daleka na wojskowy bagnet, może był to autentyczny esesowski sztylet, dziabnął w palec dziewczynę leżącą po prawej stronie, chyba Małgosię. Musiała być w naprawdę głębokim transie, bo nawet nie drgnęła. Lenart pochylał się nad kolejnymi ciałami, nacinając dziewczynom palce. Mamrotał przy tym w nieznanym mi języku, jak rozumiałem, były to staroceltyckie zaklęcia.

Kiedy kończył z czwartą, zaczęło się dziać coś dziwnego. Kamienna posadzka katedry, do tej pory zimna jak diabli, już tak nie ciągnęła chłodem, przeciwnie, czułem wyraźnie, że jest coraz cieplejsza. Jednocześnie ciała wyciągniętych przed prezbiterium dziewczyn zaczęły jarzyć się czerwoną poświatą, jakby podświetlane od spodu. Jeśli była to cyrkowa sztuczka Lenarta, to bardzo sprytna i efektowna.

On sam przystanął teraz przy Paulinie, której ciało wyznaczało kierunek północny. Nie schował noża, trzymał go w prawej ręce, lewą wyciągnął z kieszeni zegarek, staroświecką cebulę na łańcuszku, popatrując to na cyferblat, to na dziewczyny, pod którymi kafelkowa posadzka gorzała już prawdziwym ogniem. Nawet mnie, siedzącego w pewnym oddaleniu, kamienne schodki zaczynały piec w uda. Pod leżącymi dziewczętami pojawiły się pęknięcia, jarzące się białym światłem, tak ostrym, że przenikało przez ich ciała. Ogniste zygzaki połączyły się i w posadzce wykwitła płonąca swastyka, pochłaniająca sylwetki leżących bezwładnie ofiar. Poczułem w trzewiach lodowate ostrze, przebijające żołądek… przyszło mi do głowy, że gapiący się na zegarek Lenart czeka na koniec przesilenia – i wtedy przystąpi do dokończenia dzieła. Nie bez powodu nie schował sztyletu.

– „O północku dziewicy w serce nóż wbij, a wtedy światy się zobaczą”. I to by było, przyjacielu, na tyle, czas na mnie – powiedział, a na jego rozjaśnionym obliczu zagościł wyraz triumfu. – Pożegnaj ode mnie koleżanki i kolegów z Klubu.

Zaśmiał się diabolicznie, rzucił precz zegarek, ukląkł przy Paulinie i zamierzył się nożem, celując w serce. Targnąłem się rozpaczliwie, ale więzy trzymały zbyt mocno. Nie mogłem nic zrobić, co najwyżej wyć w głębi duszy i przeklinać swoją głupotę. Mimo to nabrałem głęboko powietrza, w nadziei, że jakoś rozerwę kneblującą moje usta taśmę.

– Nie trzeba, jesteśmy tutaj – usłyszałem znajomy, lekko szyderczy głos Margo i oczy omal nie wyskoczyły mi z orbit, kiedy zobaczyłem, jak wynurza się z mroków prawej bocznej nawy. Jednocześnie daleko od nas, pod chórem, zapaliły się trzy latarki i wyciągając aż do bólu szyję, ujrzałem, jak spomiędzy ławek wyłania się kilka postaci, które rycząc bojowo, zaczęły biec główną nawą ku prezbiterium. Na czele gnał Glebowski, w wojskowym moro i koltem kaliber czterdzieści pięć w ręce, którym to nabytkiem chwalił nam się pół roku temu. Towarzyszył mu El Comandante z kuszą, Pablo z szablą kawaleryjską dziadka i Fizyk z czymś, co wyglądało na elektryczny paralizator jego pomysłu. Z tyłu ubezpieczał Bibliotekarz, uzbrojony w strażacki toporek.

Lenart wrzasnął nieziemsko i przez chwilę miotał się bezładnie, nie wiedząc, czy wbić sztylet w pierś Pauliny, czy dać nogę, a może rzucić się na Margo, która znajdowała się najbliżej. Ta była jednak nie w ciemię bita i z wymownym uśmieszkiem pokazała mu pojemnik z gazem. Lenart krzyknął raz jeszcze, usiłując rzucić się szczupakiem w środek płomienistego krzyża, ale Margo zręcznie podcięła mu nogi i potoczył się w stronę bocznego ołtarza z obrazem Matki Boskiej. Za moment był przy nim Glebowski, który nie certoląc się, trzasnął go kolbą rewolweru w ciemię. W mojej wyciągniętej i nabrzmiałej od stłumionego wrzasku szyi też coś trzasnęło i nim po raz kolejny osunąłem się w niebyt, spojrzałem odruchowo na blednącą swastykę, ledwo już widoczną na posadzce, która niespodziewanie rozbłysnęła silnym światłem, a potem zgasła.

Dalej była ciemność.

***

Głos Doktora brzmiał jak zwykle spokojnie i rzeczowo.

– Dajcie mu jeszcze trochę czasu, zaraz dojdzie do siebie.

Lecz Margo jak zwykle nie cierpiała na cokolwiek czekać.

– Ileż można spać? To będzie już dziesięć godzin!

– Nie wiemy, co mu wstrzyknął. Dawka mogła być silniejsza niż przypuszczałem…

Glosy oddaliły się, a ja ostrożnie uchyliłem prawą powiekę. Zobaczyłem sufit wysokiego pokoju, przyjemnie biały, trochę jedynie popstrzony przez muchy. Opuściłem wzrok – przy moich nogach siedział Fizyk i spoglądał na mnie zasępionym wzrokiem, ale wnet się rozpogodził, kiedy zauważył, że już nie śpię.

– Nie wołaj ich – poprosiłem. – Królestwo za odrobinę spokoju.

Uśmiechnął się krzepiąco. Otworzyłem drugie oko i nieco się rozejrzałem. Leżałem na szpitalnym łóżku podpięty czujnikami do monitora i podłączony do kroplówki. Oprócz Fizyka w pokoju była Wiedźma, która cichutko przycupnęła na brzeżku krzesła – Margo i Doktor kontynuowali dyskusję na tarasie, na który prowadziły duże, przeszklone drzwi. Wydawało mi się, że dostrzegam tam także Glebowskiego, zajętego nadawaniem do komórki.

– El Comandante i Bibliotekarz są w bufecie – wyjaśnił Fizyk. – Może ich zawołać?

Pokręciłem przecząco głową, aby się nie fatygował. Nadal czułem się nieszczególnie, miałem wrażenie, że głowa nie bardzo pasuje mi do karku, i jedyne, czego pragnąłem, to kilku chwili ciszy i odpoczynku. Ale chciałem też wiedzieć, co się stało w katedrze.

– I jak to się skończyło? – zapytałem.

Fizyk żachnął się, robiąc cierpką minę.

– A jak się miało skończyć? Lenart siedzi na komendzie i bredzi coś o eksperymentalnej terapii religią, a dziewczyny odstawiono do domów. Moim zdaniem będzie z tego piętnaście albo i dwadzieścia lat odsiadki, chyba że wykręci się żółtymi papierami.

Pomyślałem, że to bardzo prawdopodobne, zwłaszcza gdy zacznie raczyć prokuratora opowieściami o czakramach, alternatywnych rzeczywistościach, fałszywym Wrocławiu i prawdziwym Breslau.

Margo z Doktorem wrócili w międzyczasie do pokoju i wyrazili zachwyt moją znakomitą kondycją. Istotnie, czułem się coraz lepiej, głowa jakby dopasowała się wreszcie do szyi, więc zażądałem, aby odłączono mnie od kroplówki i aparatury, na co Doktor z pewną niechęcią w końcu przystał. Widać niezbyt ufał w me nagłe ozdrowienie.

– No dobra – powiedziałem, wstając z łóżka. Zachwiałem się trochę i musiałem złapać za poręcz. – Powiedzcie zatem, moi kochani, jakim sposobem znaleźliście się w katedrze? Lenart chyba was nie zapraszał?

Margo wyciągnęła papierosy, ale zgromiona znaczącym chrząknięciem Doktora schowała je. Spojrzała na mnie surowym wzrokiem.

– Nie, nie zapraszał – odparła. – Ale ty, mój drogi, powinieneś nam powiedzieć, co właściwie się kroi. Na szczęście wieczorem mieliśmy zebranie w „Highlanderze” i głównym tematem okazały się twoje, Kret, dziwaczne ostatnio poczynania. Każdy rzucił, co miał, Wiedźma, której udało się podsłuchać twoją rozmowę z Lenartem, i Glebowski, którego bardzo zdziwiło twoje nagle zainteresowanie magią. Zebraliśmy to do kupy, zrobiliśmy burzę mózgów, no i kiedy przestałeś odbierać komórkę, wiedzieliśmy, że coś się dzieje, i to bardzo brzydkiego. Każdy wrócił do domu po jakąś broń, a potem znowu się zebraliśmy i pojechaliśmy z Glebowskim na Ołtaszyn. Odnaleźliśmy jego dom, ale był otwarty i pusty, ze śladami pobytu kilku osób. I wtedy pomyśleliśmy, że jeżeli Lenart naprawdę wierzy w ten czakram, to trzeba go poszukać w katedrze… Kiedy tam przyjechaliśmy, zobaczyliśmy uchylone drzwi i ochroniarza, który stał przed nimi. Bardzo dziwnie pilnował kościoła, bo wcale nie zareagował na nasz widok, nawet gdy mu Glebowski poświecił latarką w oczy… Gapił się przed siebie, nie mrugając powiekami, jakby ktoś go zaczarował.

Wiedziałem, że nie o czary tu chodziło. Lenart, mimo swego niewątpliwego obłędu, był wyjątkowo skutecznym hipnotyzerem. A może właśnie dlatego.

– Wiesz może coś o tym? – zapytała Margo, a kiedy z kamienną miną wzruszyłem ramionami, kontynuowała:

– Weszliśmy przez otwarte wrota, chłopcy ukryli się w sieni, a ja poszłam na zwiady, sprawdzić, co właściwe dzieje się przed prezbiterium. Dalej wiesz… po obezwładnieniu Lenarta wezwaliśmy policję. I to właściwie byłaby cała historia.

Myliła się. To nie była cała historia. Chciałem zapytać, czy także TO widzieli, ale się bałem. Może lepiej, aby wszystko pozostało po staremu – i tak nie uwierzyliby, nawet gdyby coś dostrzegli. Doktor natychmiast orzeknie, że były to po prostu halucynacje, a Fizyk udowodni, że coś takiego można spokojnie zaanimować za pomocą zestawu sterowanych komputerem laserów. Ale pewnie nic nie widzieli i niewątpliwie tak byłoby najlepiej.

Do pokoju zajrzeli El Comandante i Bibliotekarz, każdy ze zgrzewką piwa pod pachą. Po ich twarzach wyraźnie było widać, że zaczęli właśnie czcić zwycięstwo nad siłami zła.

– Dobrze cię widzieć w formie – rzekł przyjaźnie El Comandante. – A wiecie, że w sąsiedniej sali siedzi nasza zguba, Edek we własnej osobie? Próbowałem do niego zagadać, ale jest jakiś nieswój…

Doktor westchnął i podrapał się z frasunkiem po brodzie.

– Zapomniałem wam o tym powiedzieć. Istotnie, Edek się znalazł. To znaczy nigdy się nie zgubił.

Popatrzyliśmy na niego pytająco, kompletnie zdezorientowani.

– Jeden z naszych internistów jest miłośnikiem twórczości Dębczaka, no i kiedy ten zgłosił się do niego wczoraj, skarżąc się na dolegliwości sercowe, zlitował się i położył go na oddziale na obserwację, mimo że woniało od niego wiadomymi trunkami. Choć moim zdaniem chodzi o coś innego.

Musieliśmy mieć coraz głupsze miny, bo zaraz dodał:

– Zresztą, co wam będę tłumaczył, sami zobaczcie.

Czułem się coraz lepiej i wyszedłem razem z innymi na korytarz. W sąsiednim pokoju rzeczywiście przebywał Edek. A raczej któraś z jego pesymistycznych wersji. Siedział na łóżku, ze spuszczonymi nogami, odziany w śmieszną, szpitalną koszulę, i z ponurą miną wpatrywał się w swoje owłosione golenie. Cała jego postać tchnęła głęboką melancholią i porannym kacem.

– Być albo nie być… – rzucił w naszym kierunku, bynajmniej nie zdziwiony odwiedzinami. – Co tam być, pisać albo nie pisać, oto jest pytanie, przynajmniej dla pisarza. Po co dalej czernić ten papier?! Dla kogo i o czym? Dobra, wiem, powiecie „literatura to sztuka”, a przecież to powieści idioty, sny wariata śnione nieprzytomnie! Może za czasów Szekspira warto było o tym pisać, ale dzisiaj to wszystko jest nic nie warte, n'est-ce pas?

No tak, dokładne jak myśleliśmy, kryzys egzystencjalny połączony z brakiem wiary w sens twórczości, na dodatek przeplatany kompleksem Hamleta i dylematami Makbeta. W sumie beznadzieja i mdłości á la Jean Paul Sartre. Ale Klub nie z takimi egzystencjalnymi zagrożeniami dawał sobie radę – El Comandante natychmiast odtworzył dla Edka piwo, a Margo, usiadłszy obok niego na łóżku, zaczęła mu tłumaczyć, że rzeczy wcale nie są takimi, jakimi się wydają, a poza tym, jeśli jakaś literatura ma sens, to tylko popularna, a przecież on jest jej bezdyskusyjnym mistrzem. Dębczak, acz zrazu niechętnie, słuchał tych wywodów, popijał piwo i zdawał się powoli skłaniać ku opcji, żeby mimo wszystko: być i pisać.

Przestałem zwracać na nich uwagę, bo za oknem raptem zobaczyłem coś znajomego. Pokój Edka łączył się z tym samym balkonem co i moja szpitalna kwatera. Wyszedłem na taras i z radością odetchnąłem świeżym powietrzem, wolnym od szpitalnych zapaszków. Był na nim Glebowski, wciąż w wojskowym moro, oparty o balustradę gadał przez komórkę jak nakręcony. Rozpromieniony niczym majowa jutrzenka, pokazał mi kciuk wzniesiony w geście zwycięstwa i zrozumiałem, że jednak upolował swą rudowłosą piękność. Przeniosłem wzrok dalej, ku polom, łąkom i lasom rozciągającym się za granicami miasta – trafiłem do nowego szpitala na Gaju, niedawno wybudowanego na rolnym ugorze na skraju Wrocławia. Wzrok mnie nie mylił, daleko na południu dostrzegłem dwie czerwone plamy, wokół których kręcił się niczym rozłoszczony bąk biało-niebieski helikopter.

– Jeszcze ich nie złapali? – zapytałem, nadal nie wierząc własnym oczom.

– To bardzo dziwne, ale nie – powiedział Fizyk, który – jako osobnik stroniący od alkoholu – nie przyłączył się do imprezy w pokoju Edka. – To z pewnością wina prądów powietrznych, na skutek globalnego ocieplenia bardzo niestabilnych…

Przestałem go słuchać. Nie mogłem się opędzić od natrętnej myśli, że unoszące się nad miastem czerwone ręce mają coś wspólnego z tym, co się działo w katedrze.

Z tym, co ujrzałem, gdy czakram pękł. Tuż po tym, jak Glebowski przywalił Lenartowi. Przecięte świetlistym krzyżem-swastyką kamienie posadzki rozstąpiły się, dosłownie na mgnienie, chwilę trwającą może ćwierć sekundy.

Ale to wystarczyło, abym zobaczył.

Wizja przypominała fotos filmowy zrobiony mniej więcej z pierwszego piętra kamienicy numer osiemnaście lub tej obok, z apteką na dole. Obraz ukazywał południową pierzeję Rynku, tę od strony Fredry, tyle że żadnego Fredry tam nie było, zastępował go konny pomnik przestawiający przygarbionego osobnika w długim płaszczu, z nadzianym na głowę napoleońskim pierogiem z piórami. Także południowa ściana Ratusza wyglądała inaczej, starannie otynkowana, z wykuszami różniącymi się pewnymi detalami i nieco innym krojem otworów okiennych. Ale nie to napawało największą grozą – cały plac przed Ratuszem był zajęty przez nieprzeliczone mrowie młodych ludzi w brunatnych koszulach, z charakterystycznymi czerwonymi opaskami z czarną swastyką w białym kole na prawych rękawach, stojących głowa przy głowie w zwartych szeregach. Nad zapełniającymi Rynek kohortami powiewały setki hitlerowskich flag, a zebrani szturmowcy, o fanatycznych, zaciętych twarzach, z ustami otwartymi w niemym okrzyku, wyciągniętymi w nazistowskim pozdrowieniu rękami, oddawali cześć komuś, kto stał na wprost nich, ale poza kadrem, tak że go nie dostrzegałem.

Nic więcej nie zobaczyłem, gdyż ognisty krzyż raptownie zgasł, pęknięcie zasklepiło się, kamienne płytki posadzki zastygły i straciłem przytomność.

Fizyk rozwijał dalej swoje teorie na temat prądów wznoszących i znoszących, a ja postanowiłem, że nie powiem im tego nigdy. Bo gdybym powiedział, to…

– O, widzisz? Znowu zmieniły kierunek – trącił mnie w ramię, wskazując na balony. Istotnie, łapy ostro skręciły na północny zachód i najwyraźniej zmierzały z powrotem nad miasto, za nimi niemrawo podążał helikopter. Z przerażeniem pomyślałem, że wielkie czerwone ręce już nigdy Wrocławia nie opuszczą i zostaną z nami do końca.

Cokolwiek ten koniec miałby oznaczać.

© Jacek Inglot

Wrocław, marzec–maj 2007

 

Opowiadanie zostało opublikowane w: „Nowa Fantastyka” wyd. spec. 2008, nr 4.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Ręce nad Wrocławiem, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...