27.07.2021

Szalony

Sewerianus nigdy nie lubił puszczy. Zawsze przerażały go przysadziste, obrośnięte mchem drzewa, które splecione konarami tworzyły zielone kolumnady, zda się o trzy kroki od patrzącego przechodzące w mroczny, splątany labirynt bez początku i końca. Tak jak teraz.

Od rana brnął przecinającym las gościńcem, wąskim i widocznie rzadko używanym, ponieważ między dwiema ścianami gąszczu z trudem wyminęłyby się dwa konie. Słońca nie widział, korony drzew zasklepiały dróżkę w owalny tunel, gdzieniegdzie oświetlany cienkimi jak igły smugami światła. Jechał zgięty za końskim karkiem, ale i tak co chwila smagały go po grzbiecie zbyt niskie gałęzie. Zgarbił się jeszcze bardziej, ale niewiele to pomogło. Kilka kroków dalej złośliwa witka zrzuciła mu z głowy kapelusz. Zlazł z konia, klnąc pod nosem, i poszedł go szukać. Kiedy wdziewał nakrycie z powrotem, poczuł nagłą złość – mówiono mu, że z lasu wyjedzie najpóźniej w południe, a sądząc po kącie padania promieni słonecznych, była co najmniej trzecia. Pomyślał z nagłym przerażeniem, iż z pewnością się zgubił. Ale przecież nigdzie nie skręcał! Z drugiej strony w tej gęstwinie nie sposób było skręcić gdziekolwiek.

Wdrapał się znowu na konia. Szkapa parskała nerwowo, widać zaniepokojona brakiem południowego obroku. Poklepał ją uspokajająco po szyi i lekko szturchnął ostrogami. Ruszyła z wolna do przodu, wciąż parskając z niezadowoleniem.

– Nic się nie bój – rzekł do niej Sewerianus. – Powiadają, że jeśli nie wiesz, gdzie jechać, jedź prosto.

Szkapa nagle zadygotała i nieproszona ruszyła kłusem, ledwo zdołał się uchwycić łęku u siodła. Po parunastu krokach równie niespodziewanie stanęła jak wryta. Byli na skraju lasu.

W pierwszej chwili Sewerianus nic nie dostrzegł – po wyjściu z puszczańskiego tunelu zmiana światła była tak raptowna, że musiał zmrużyć oczy, czując, jak napełniają się łzami. Otarł je rękawem kaftana.

Znajdował się na polnej drodze, schodzącej łagodnymi zakosami w dół przez łąki i zapuszczone ugory; pól uprawnych prawie nie widział. Gdzieś w odległości może półtora rzymskiej mili droga wpadała w kłębiasty zagajnik, za którym lśniły w słońcu czerwone dachówki pierwszych domów – dalej, zupełnie w dole, płynęła rzeka, za nią rozciągało się właściwe miasto, wspinające się do góry po przeciwległym, łagodnym zboczu. Dostrzegł bryłę ratusza, kwadrat rynku z ludźmi ogarniętymi gorączkowym ruchem, wyglądającymi z tej odległości jak małe figurki, wyniosłą wieżę kościoła, skąd dobiegało odległe, monotonne dzwonienie.

Koń od dłuższego czasu zachowywał się dziwnie – parskał i zarzucał łbem, wyginając go jakoś tak dziwnie do tyłu. Ściągnął uzdę, ale wtedy szkapa zaczęła tańczyć w miejscu. Dopiero kiedy obrócili się dookoła, pojął przerażenie zwierzęcia.

Tuż za ostatnim drzewem oznaczającym kraj lasu, tkwił wkopany w ziemię blisko sześciołokciowy pal z wbitym nań człowiekiem. Stał nieco z boku, dlatego zrazu minęli go w pędzie. Teraz Sewerianus mógł go zobaczyć w całej okazałości, co czynił ogarnięty porażającą grozą.

Pal musiano ustawić dość dawno – ostrze rozepchnęło miednicę i weszło głęboko, przebijając przeponę. Płaty żebrowe sterczały na boki, niczym rozłożone skrzydła ptaka. Poruszały się ledwo dostrzegalnie – mężczyzna żył jeszcze, choć drewno weszło tak daleko, iż lada moment mogło dosięgnąć serca.

Oblicze nieszczęśnika było nie do rozpoznania – ptaki wydziobały oczy i rozszarpały nos i uszy. Głowa zwisała ciężko na piersi – Sewerianusowi wydawało się, że słyszy nikły, świszczący oddech. Wysmagane słońcem i wiatrem resztki twarzy sczerniały. Ręce związane nad głową sterczały upiornie, krzywym łukiem wskazując na niebo.

Mógłby być to równie dobrze niedobitek z wojsk Ligi Szmalkaldzkiej, jak i dezerter z armii cesarza. Obie strony nadziewały przeciwników na pale z jednakowym zapałem. Ponieważ mężczyzna był zupełnie nagi, stąd po stroju nic nie mógł wydedukować. Ostrzegano go też, że te górzyste i lesiste okolice stanowią znakomitą kryjówkę dla zbiegłych chłopów.

Patrzył w posępnym milczeniu na konającego i wiedział, że nie może nic zrobić, co najwyżej stanąć w strzemionach i pchnąć go kordem w serce. Niezależnie od jego grzechów, człowiek ten przeszedł już męki przedpiekla. Miał właśnie to uczynić, kiedy umierający świsnął głośniej i opinająca żebra błoniasta skóra przestała się wydymać. Postał jeszcze chwilę w martwej ciszy, po czym spiął konia i ruszył w dół ku miasteczku.

***

Haldenberg wydawał się na pierwszy rzut oka spokojną, niewyróżniającą się niczym bawarską mieściną. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Sewerianus, gdy przekraczał rzekę małym, kamiennym mostem. Miasto nie posiadało murów obronnych, niemniej przed mostem stało dwóch miejskich knechtów, którzy wypytali go szczegółowo i sprawdzili glejt podróżny. Zagadnął ich przy okazji o najlepszą w mieście gospodę, gdzie może się zatrzymać podróżny. Śmiejąc się, powiedzieli, że może chodzić jeno o Pod Złotym Dzbanem wdowy po starym Detrychu, z tej to przyczyny, że to jedyna, jaka została.

– A były jakieś inne? – spytał mimochodem.

– Tak – odparł strażnik. – Dwie żydowskie austerie…

– I co z nimi?

– Poszli na stos pół roku temu – strażnik oddał mu glejt i splunął pod nogi. Sewerianus nie pytał o nic więcej.

Właściwe miasto powitało go znajomym smrodem rynsztoków i przegniłych murów. Odór unosił się w zaułkach gęstą, zastałą zawiesiną. Początek jesieni był gorący i prawie bezdeszczowy, stąd i brak jedynej wody przepłukującej kloakę, jaką stanowiły miejskie ulice, dał się od razu odczuć. Miejscowym to nie przeszkadzało, ale każdy przyjezdny, wjeżdżający do środka jeszcze z zapachem kwitnących pól w nozdrzach, musiał tę zmianę odczuć szczególnie boleśnie. Sewerianus nie był tu wyjątkiem – skrzywił się kwaśno i nie zważając na przechodniów, kopnął mocniej szkapę, chcąc ją zmusić do żwawszego pochodu. Liczył, że na otwartej przestrzeni rynku złapie nieco świeżego powietrza.

Kobyła wpadła galopem na rynek, idealnie kwadratowy, z masywnym gmachem ratusza pośrodku. Kopyta konia ostro zazgrzytały o bruk – było to zdaje się jedyne miejsce, gdzie go położono. Z trudem go powstrzymał, aby oszczędził kram jakiegoś garncarza. Był najwyraźniej rozwścieczony długotrwałym postem. Zeskoczył z siodła i chwyciwszy za uzdę, postanowił resztę drogi przebyć pieszo. Kramarz, szczęśliwy, że ocalały jego skarby, powiedział mu, że gospoda znajduje się po drugiej stronie rynku, w Piwnym Zaułku.

Mimo iż dzień był targowy, handlujących widział niewielu. Z pewnością miały na to wpływ niespokojne czasy, bandy dezerterów na drogach i skłonne do rekwizycji regularne wojska. Wsie zostały zrujnowane, miasta wyludnione, narastał konflikt między ortodoksami a reformatorami w łonie Kościoła. Bitwa pod Mühlbergiem i pojmanie przywódców Ligi niczego nie kończyły – zwolennicy Lutra nadal stanowili siłę, głos podnosili inni odszczepieńcy. Sewerianus był pewien, że prawdziwe plagi egipskie dopiero nadejdą.

Obszedł bryłę ratusza, trafiając przed jego front. Przedstawiał się on nad wyraz okazale, suto ozdobiony rzeźbionymi gzymsami, ale najbardziej imponowały szerokie, kamienne schody, gdzie z pewnością burmistrz wraz z radą miejską obserwował lokalne uroczystości, wyniesiony chociaż te parę stóp ponad plebs. Po chwili zrozumiał, co najchętniej oglądali.

Na środku placyku, między frontonem ratusza a stanowiącymi południową ścianę rynku kamienicami, postawiono rząd czworograniastych, granitowych słupów. Pięć przypominających pręgierze kloców stało w równym szeregu jak żołdacy na musztrze. U każdego z czterech boków słupa tkwiły dwie żeliwne obręcze, jedna na wysokości pasa, druga – wyciągniętych rąk skazańca. Tam, gdzie na skutek gorąca kamień pękł i odłamał się, widniały świeże plomby z jasnej gliny. Mieszkańcy Haldenbergu wydawali się ludźmi oszczędnymi i praktycznymi.

***

Popatrzył na swe otłuszczone ręce i chciał je odruchowo wytrzeć o kaftan, ale stojąca obok kobieta podała mu czystą, lnianą szmatę. Była to postawna niewiasta o obfitych biodrach, bujnym biuście i szerokim uśmiechu na nieco zbyt pełnej twarzy. Musiał od razu przypaść jej do gustu – podczas jedzenia cały czas stała obok, bacząc na wszystko. Odsunął misę i sięgnął po szklenicę – natychmiast dolała mu ciemnorubinowego wina, chyba najlepszego w jej piwnicy.

Pożywiał się samotności, jeśli nie liczyć niepozornego człowieczka pod oknem, który przycupnął na brzegu ławy i raczył się piwem; dość dziwnie był ubrany, w niebiesko-szarą opończę mniszego jakby kroju, choć pas i nogawice świadczyły, iż do żadnej konfraterni nie należał. Miał siwy łeb, jak u królika, i takoweż wąsy, którymi po króliczemu co chwila poruszał. Po obszernej izbie jadalnej kręciła się jeszcze dziewka służebna, blondyna o krępej budowie i silnych, szerokich ramionach. Każdy jej ruch, czy to z konwią, czy zdjętym z rożna kurakiem, był przez człowieczka bacznie obserwowany – od czasu do czasu ciężko wzdychał i pociągał z kufla.

– On ją naprawdę kocha – zauważyła gospodyni.

– Kto kogo? – zapytał Sewerianus, nie pojmując.

– Pan Andreas mą służkę, Paulę – wyjaśniła, czyniąc nieznaczny gest w stronę pary pod oknem. – Ale ona go nie chce.

– Dlaczego?

– Mówi, że jest zbyt podłej postury, poza tym siwy niczym gołąb. Zresztą, chce ją wziąć na służbę burmistrz Krokenkrantz. A u niego i ptasiego mleka jej nie zabraknie.

– Hm – mruknął, dziwiąc się pospolitości gustów burmistrza i pana Andreasa. Chociaż z drugiej strony…

– Czy długo u nas zabawicie, panie? – spytała gospodyni, a w jej oczach błysnęły na mgnienie figlarne iskierki.

– Niedługo. Jutro chcę wyruszyć w dalszą drogę, do Wormacji, gdzie, jak słyszałem, cesarz naznaczył zjazd sejmu Rzeszy.

– Jesteście, panie, reprezentantem stanów?

– Nie – uśmiechnął się. – Mam sprawę u dworu.

Spostrzegł, że siwy Andreas, miast patrzeć za swą Paulą, zamarł i strzygł uchem w ich kierunku. Złapawszy spojrzenie Sewerianusa, podniósł się i podszedł do jego stołu. Usiadł na drugim krańcu ławy; gospodyni, widać spłoszona jego widokiem, śpiesznie odeszła. Andreas zanurzył wąsy w kuflu.

– Wybaczcie, panie – rzekł po chwili – ale słyszałem, co mówiliście. Stąd myślę, iż radzi będziecie wiedzieć o przeniesieniu sejmu do Augsburga. Miłościwie nam panujący cesarz Karol przebywa teraz w Innsbrucku. Mówią, że sejm odbędzie się dopiero wiosną, na przyszły rok.

Słysząc to, Sewerianus zasępił się – liczył, że dotrze do cesarza przed zimą. Chciał przedstawić swój traktat jeszcze przed rozpoczęciem obrad stanów cesarstwa. Zamyślał najpierw skaptować dla swych projektów cesarza i dopiero mając jego poparcie, wystąpić w razie potrzeby przed sejmem. Jeśli ów człowiek gadał prawdę, to znaczyło, że musiał natychmiast udać się do Tyrolu, nim pierwsze zawieje zasypią alpejskie przełęcze. Andreas coś do niego mówił.

– Wybaczcie, ale nie słyszałem – odparł. – Co rzekliście?

– Jestem Andreas z Sabkowic – powtórzył tamten. – A wy, panie?

– Sewerianus z Moguncji – jesteście Czechem?

– Nie obrażajcie mnie, panie. Polonus sum – wypiął dumnie swą cherlawą pierś. – Ze sławnej w całym Królestwie Polskim familii Sabkowiców herbu Trzy Kopyta.

– Wielki to dla mnie zaszczyt. Ojciec mój był kupcem bławatnym, tedy dyplomu szlacheckiego waszmościa nie przedstawię, co najwyżej magisterium fakultetu matematycznego bolonijskiego Uniwersytetu.

– Mąż prawdziwie uczony za szlachcica obstanie – przyznał Andreas, ale bez specjalnego przekonania. – Powiedzcie mi, panie, jeśli to nie tajemnica, jakąż to sprawę macie u dworu?

– Chcę dedykować Jego Cesarskiej Mości traktat matematyczny – oświadczył Sewerianus, poklepując czule wystający z leżącej obok sakwy tubus. – Pracowałem nad nim rok cały w Norymberdze…

Zamilkł, zorientowawszy się, że powiedział chyba za dużo. Ale Andreas z niezmienioną twarzą osuszył do dna kufel i gestem przywołał Paulę. Dziewka podeszła z nowym dzbanem – gdy mu lała, patrzył na jej rozłożyste kształty wzrokiem zamglonym przez palące pożądanie, jednak jej zalotne spojrzenie bynajmniej nie do niego było adresowane. To tylko durny Polak – pomyślał Sewerianus i w duchu odetchnął z ulgą. Odruchowo otarł pot z czoła, dyskretnie odpowiadając porozumiewawczym mrugnięciem na śmiech odchodzącej Pauli.

– Duszno tu – zauważył.

– Napijcie się piwa, panie – odrzekł Andreas, gdy dziewka zniknęła już w kuchni. – Liczycie tedy na cesarską protekcję?

– Owszem. Zawarte w mym traktacie dociekania winny jego Cesarską Mość zainteresować.

– Nie znam się na matematyce – wyznał smutno siwy człowieczek i znowu zajrzał do kufla. – Pedagog w szkole katedralnej połamał na mym grzbiecie rózgę, usiłując nauczyć rachować. Nic z tego nie wyszło. Paula, który to kufel? – ryknął, aby potwierdzić bezskuteczność starań scholara.

– Ósmy!!! – zagrzmiało tubalnie. Andreas westchnął tęsknie, zerkając w stronę kwadratu drzwi wiodących do kuchni, ale jego luba nie pokazała się. Poprawił opończę i zaczął się zbierać do wyjścia. Na progu obrócił się jeszcze ku Sewerianusowi.

– Zatem jutro myślicie, panie, odjechać?

– Tak – potwierdził Sewerianus.

– Niech tedy Boża łaska was prowadzi.

Kiedy wyszedł, Sewerianus chwycił za pozostawiony przez Paulę dzban i osuszył go kilkoma haustami. Odstawił potem naczynie i wtedy uczuł na ramieniu lekkie dotknięcie. Obejrzał się – za nim stała gospodyni i uśmiechała się niepewnym skrzywieniem ust.

– Musicie być, panie, bardzo zmęczony.

***

Płomyk łojowej świeczki chwiał się na wszystkie strony, pryskając i skwiercząc palonym tłuszczem. Leżał na wznak i patrzył na falujące belki powały. Odpoczywająca obok kobieta poruszyła się i położyła mu rękę na brzuchu. Jej miękkie, niespokojne palce kurczyły się i rozkurczały, drapiąc go po skórze.

– A gdzież jest teraz zacny Andreas, szczerze mi życzliwy przyjaciel? – powiedział od niechcenia, wcale nie będąc ciekaw odpowiedzi.

– Wyjechał – rzuciła zimno. Zabrała rękę i odwróciła się plecami. Oblizał spierzchnięte wargi i dotknął jej białych, prężnych pośladków. Warknęła gniewnie. Dał spokój i rozluźniony popatrzył znowu na sufit, który w takt pełgającego płomienia tańczył nad nimi, zharmonizowany z ich miłosnym rytmem. Pomyślał, że widocznie wielu musiało pytać o zacnego Andreasa – ale nie czuł się tym w jakiś szczególny sposób poruszony. Powała to wznosiła się, to opadała w sennym, upajającym rytmie. Kobieta szturchnęła go łokciem w bok; zobaczył nad sobą jej ciemne, zachłanne oczy.

– Powiedz coś! – zażądała.

Teraz on obrócił się ku ścianie. Mały żuczek piął się w górę po gładkiej krzywiźnie okorowanej belki. Kiedy dotarł do punktu szczytowego i już miał się znaleźć po drugiej stronie, przednie łapki nie znalazły punktu oparcia i jego tułów niebezpiecznie się odchylił. Przez chwilę walczył desperacko, ruszając gorączkowo czułkami, potem puściła następna para łapek i żuczek z rozpaczliwym bzyknięciem przepadł w czarnej otchłani między ścianą a łóżkiem.

– Jestem szalony – szepnął.

***

Kiedy znowu się ocknął, Pauli już nie było. Świeczka zgasła, a przez przymknięte okiennice sączył się blady świt. Ktoś był w pokoju – słyszał jego irytujący, świszczący oddech. Gdy wzrok zaczął rozróżniać kształty, dostrzegł stojącą w kącie niewysoką postać okrytą opończą i zakapturzoną. Postać poruszyła się i zobaczył gorejące oczy i nastroszone wąsy Andreasa – w poczuciu nagłej grozy rzucił się ku sztyletowi, ale wtedy ten drugi, stojący za wezgłowiem, huknął go w łeb czymś twardym i kanciastym. W głowie rozbłysło mu słońce, a potem ponownie zapadła ciemność.

***

Tkwił gdzieś w trujących wnętrznościach ziemi: zewsząd otaczała go skalna ściana, przerośnięta pleśnią i gnijącym mchem. Czuł przenikliwe zimno – nad nim szemrała woda, po ścianach sączyły się dziesiątki małych strumyków. Mrok wydawał mu się zrazu absolutny, ale wysoko, niewyobrażalnie wysoko dostrzegł okrągłą plamę światła. Wyglądało na to, że leży na dnie głębokiej studni – żył jednak i właściwie nic mu się nie stało, jeśli nie liczyć guza na potylicy. Poza tym rzucono go na snopek świeżej, jeszcze nie przegniłej słomy.

Wstał, powoli i z niejakim trudem, i szeroko rozłożył ręce – końcami palców dotknął ścian celi. Kamienna dziupla przypominała rozmiarami sarkofag. A może zostałem tu żywcem zamurowany? – przeszło mu przez głowę. Zdrętwiał z przerażenia. Trudno było wyobrazić sobie straszniejszą śmierć. Może tylko pal…

– Nieeee!!! – wrzasnął z całych sił. Kamienne mury zarezonowały ogłuszająco. Stał, cały rozdygotany, gotów do następnego wrzasku, kiedy za ścianą coś się poruszyło.

– Czego ryczysz, bezbożniku? – rozległ się stłumiony głos. – Tak ci spieszno na męki?

Sewerianus przez chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa.

– Gdzie jestem? – wycharczał w końcu.

– W mocy Świętego Oficjum, heretyku – odparł głos. – Ale nie wiem, czy masz się z czego radować.

Sewerianus odetchnął z  ulgą – przynajmniej wiedział, z czym ma do czynienia. Kto mnie wydał? – rozmyślał gorączkowo. Nikomu przecież nic nie mówił. Gospodyni, wściekła na to, że wolał Paulę? A może sama Paula, rozgniewana za kpiny o Andreasie… Nie, to brednie. I wtedy przypomniał sobie stojącego w mroku człowieczka.

Ostro grasz, przyjacielu – pomyślał mimochodem. Dlaczego po prostu nie nasłał na mnie płatnych pachołków? Fałszywy donos do inkwizycji mógł się dla delatora źle skończyć. Chyba, że delator sam był inkwizycją… Poczuł, że jest mu coraz zimniej.

– No, jak tam z tobą? – zapytał głos. – Znak dali, coby cię przyprowadzić.

Coś skrzypnęło i przed sobą ujrzał kwadratowy obrys małych drzwiczek, może na trzy łokcie wysokich. Za nimi ktoś stał z oliwną lampką w dłoni. Sewerianus z trudem przecisnął się przez otwór – znalazł się w obszernym, piwnicznym korytarzu. Lampkę trzymał rosły, zarośnięty drab o ponurym wejrzeniu, ubrany w baranicę. Cuchnął brudem i zawilgłą skórą. Bez słowa wskazał mu drogę w głąb korytarza.

Po jakichś dwudziestu krokach weszli do obszernej, nisko sklepionej komory, oświetlonej nieco wetkniętą w ścianę pochodnią. Sewerianus zatrzymał się zaskoczony niezwykłym widokiem. Piwnicę wypełniały ułożone pod ścianami beczki najróżniejszych rozmiarów, ciasno upchane jedne na drugich, sięgające powały.

Środek komory zajmowały rzędy drewnianych rusztowań i półek, zastawione setkami, a może i tysiącami glinianych i szklanych gąsiorów i butli. Wszystko to migotało w niepewnym świetle pochodni, pokryte warstwą kurzu. Spostrzegł, że powietrze jest tu suche i świeże. Jego towarzysz też przystanął i popatrzył na wino w ponurym zamyśleniu.

– Czyjeż to jest? – wyrwało się Sewerianusowi.

– Kupca Bonnera – odparł tamten. – A raczej: było.

– Sprzedał? Inkwizycji?

Drab wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że parskaniem zgasił kaganek. Podszedł do pochodni, aby go ponownie zapalić.

– Prochy Bonnera wiatr rozwiał na rynku wiosną – powiedział. – Wino zostało. Kto spali tyle wina?

Podeszli do wąskich kamiennych schodków wiodących w górę. Sewerianus ruszył pierwszy i po chwili dotarł do umieszczonych pod powałą kutych drzwi, za którymi były następne schody, wciąż pnące się ku górze. Wychodziły do przestronnej, bielonej komnaty z oknami, stąd i oświetlonej pełnią dnia. Czekał tam na nich młody, chudy mnich w habicie wedle reguły dominikańskiej. Piwniczny drab mruknął coś na jego widok i nie zwlekając, wrócił w głąb swej otchłani. Mnich, milcząc, wskazał na drzwi wyjściowe z komnaty – za nimi czekało na Sewerianusa dwóch ludzi.

Jednego już znał – siwy łeb i nastroszone wąsy nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Andreas stał za wysokim pulpitem, co przy jego nikczemnym wzroście powodowało, iż zza krawędzi sterczała jeno głowa i ramiona. Skrobał coś zawzięcie na rozwiniętej płachcie pergaminu. Wejście Sewerianusa nie zrobiło na nim żadnego wrażenia; pochylił się tylko, prawie dotykając nosem pisma, i zmarszczył czoło, udając wielkie zaambarasowanie.

W pomieszczeniu był jeszcze wielki komin, na którym buzowały grube polana, a także, nieco dalej, przy oknie, obszerny stół z ławą. Siedział za nim mnich znacznie młodszy od Andreasa, o szczupłej, gładkiej twarzy cherubina i kędzierzawych, krótko przystrzyżonych włosach. Na stole leżał rozłożony tubus – mnich z nieznacznym uśmiechem pod nosem przeglądał rozłożone karty. Sewerianusowi kogoś jego facjata przypominała. Na pewno gdzieś ją widział, nie w Niemczech, raczej w Bolonii… Mógł to być ktoś z uniwersytetu, z fakultetu teologicznego. Mnich sięgnął po kolejną kartę i spojrzawszy na równania, pokiwał z uznaniem głową. Rzeczywiście rozumie czy tylko udaje? – pomyślał Sewerianus. Lekko chrząknął, przypominając o swej obecności. Mnich odłożył traktat i spojrzał na niego.

– A, przyprowadzono wreszcie waszmościa – powiedział. – Mam nadzieję, iż nie poniosłeś waść zbytniego uszczerbku.

– O co jestem oskarżony? – spytał ostro Sewerianus, czując, że to jedyna metoda.

– No właśnie – mnich uśmiechnął się szeroko i popatrzył na Andreasa, który skulił się tak bardzo, że zza pulpitu sterczały praktycznie tylko jego królicze wąsy. – O co oskarżymy naszego gościa, Andreasie?

Od strony pulpitu dobiegało jedynie gorączkowe skrobanie pióra.

– No cóż – mnich obrócił się ku Sewerianusowi. – Jestem Bruno von Zimnitz, w służbie zakonnej noszę imię Rafaelus. W Bolonii podziwiałem twoje, panie, wykłady matematyczne. Między innymi po to przybyłem tam z Padwy. Niestety, zaraz potem wyjechałeś…

– Musiałem. Moje wykłady nie były zbyt dobrze przyjmowane w kolegiach profesorskich… – Sewerianus dopiero teraz go sobie przypomniał. Przedstawiano mu tego człowieka jako wyjątkowo zdolnego studenta, wyróżniającego się z matematycznej młodzi. – Miło mi odnowić znajomość. Szkoda jeno, że w charakterze podsądnego.

Andreas zniknął zupełnie, nawet jego wąsy.

– Jest mu naprawdę wstyd – wyjaśnił Bruno. – To prosty człowiek i dla niego każdy przybywający z tamtej strony Dunaju to gwarantowany heretyk. Niestety, nie porozumiał się ze mną i działał sam. Ot, po prostu Polacy nie mają głowy do herezji.

– Może są na to za głupi albo za bardzo zajęci babskimi kieckami – rzucił Sewerianus, patrząc na pulpit, za którym bulgotnęło coś w odpowiedzi. Na mgnienie błysnęło też wrogie oko Andreasa. – Rozumiem tedy, że cała sprawa to pomyłka.

– Ja najbardziej – Bruno zaklaskał, do izby weszło dwóch mnichów, jeden dźwigał ozdobne krzesło, drugi dzban i kielich, złoty, ozdobiony rubinami. – Pijały z niego całe pokolenia Bonnerów. Samo wino ma pewnie ze sto lat. Nie odmówicie, jak rozumiem, małego poczęstunku…

Niewątpliwie miał rację – wino smakowało nad wyraz wybornie i cudownie rozgrzewało, wytapiając z żył Sewerianusa bagienny chłód piwnic. Osuszył kielich do dna i postawił na stole obok jednej z kart rozsypanego traktatu. Ich oczy zetknęły się na moment.

– Zacne wino pijał kupiec Bonner – zauważył Sewerianus. – A tak na boku: co się właściwie z nim stało?

– Był skarbnikiem Ligi – usta inkwizytora wykrzywiły się na moment w zimnym grymasie. – W znacznej części za pieniądze domu handlowego Bonnerów luteranie uzbroili swoją armię.

– Cóż, postawił na złego konia – ich oczy spotkały się znowu nad stosem pomieszanego rękopisu. Bruno wziął do ręki jedną kartę i zaczął ją uważnie czytać, poruszając wargami przy co trudniejszych symbolach.

– Nie rozumiem tego – wyznał niespodziewanie tonem zafrasowanego studenta. – Część z tych oznaczeń jest mi zupełnie nieznana. A przecież nie byłem w kwestiach matematycznych aż takim ignorantem. Symbole te nie są stosowane na bolońskich kursach?

– Nie – potwierdził Sewerianus. – Nigdzie nie są stosowane, jako że wymyśliłem je i opracowałem na potrzeby mojego traktatu.

Loquela et mathematica – Bruno trzymał teraz kartę tytułową. – Mowa i matematyka? Co one mają ze sobą wspólnego?

– Więcej niż z pozoru wygląda – Sewerianus pomyślał, że będzie musiał powiedzieć część prawdy – po to, by ukryć resztę. – Związek między tymi dwiema dziedzinami jest wielce obiecujący, zwłaszcza w kwestiach poznania.

Bruno z zaciekawieniem uniósł brwi do góry. Wyglądał na rzeczywiście zainteresowanego.

– Chodzi o problem ustalenia relacji między nazwą a przedmiotem – objaśniał dalej Sewerianus. – Problem znany od czasów starożytnych, podejmuje go choćby Platon w kratylejskim dialogu. Mniej, jak sądzę, ważne jest to, co było pierwsze: nazwa czy przedmiot, jako że ten czysto teoretyczny dylemat nie ma absolutnie żadnego praktycznego wymiaru. Dla człowieka o wiele istotniejszym jest to, czy nazwa w pełni odpowiada naturze nazywanej rzeczy – innymi słowy: czy nasza rzeczywistość jest dobrze, w sposób niezafałszowany, określona czy też odzwierciedlona w mowie? Bo przecież to mowa, a dokładniej poszczególne słowa, oznaczają przedmioty, łączone zaś w zdania mogą oddawać pojęcia i idee subtelne, abstrakcyjne nawet. Czy nie tak?

Jego słuchacz skinął potwierdzająco głową.

– Zatem – kontynuował – świat naszych pojęć zależy od naszego języka, a właściwie od jego zdolności lub możliwości nazywania. Można by rzec: tyle poznam, ile nazwę – oczywiście, o ile nazwę prawdziwie.

– Czyżbyś sugerował – przerwał Bruno – iż świat nasz jest nazwany fałszywie?

– Nie, ponieważ nie mógłby wtedy funkcjonować. Należałoby to ująć inaczej: im dany przedmiot jest bardziej skomplikowany, tym trudniej go właściwie nazwać. Na szczęście rzeczywistość składa się w znacznej większości z bytów i przedmiotów pospolitych, łatwych do nazwania, poza tym materia, nawet źle nazwana, o ile funkcjonuje wedle swych przyrodzonych reguł, nie niweczy naturalnego porządku świata. W tym wypadku samo istnienie nazwy jest ważniejsze od jej trafności – jeśli przedmiot znany ci jako „kielich” nazwę sobie, dajmy na to – matematyk rozejrzał się po komnacie i wzrok jego padł na kominek z buzującym ogniem – nazwę „kominem”, to czy przez bodaj ćwierć pacierza przedmiot ów przestanie być służącym do picia naczyniem?

– Nie – potwierdził Bruno.

– Właśnie: upewniają nas o tym nasze zmysły – w każdej chwili możemy nimi zweryfikować naturę owego przedmiotu, to jest: pomacać go, nalać wina i wypić, czyli dokonać pomiarów empirycznych – Sewerianus, mówiąc to, dolał sobie do kielicha wina i wypił je z wyraźnym smakiem. – Jak sam widzisz, natura bytów prostych jest łatwa do sprawdzenia i nawet błędna nazwa nie spowoduje tu specjalnego zamieszania. Po prostu po pewnym czasie zrośnie się z przedmiotem i nabierze jego znaczenia. Inaczej jednak sprawa przedstawia się w sferze bytów złożonych, składających się na myślowe nasze idee. Tu zmysłowa empiria nie jest możliwa, zdani jesteśmy jedynie na rozumowe dociekania czy raczej domniemywania, które niekoniecznie muszą być prawdziwe. Tradycyjna logika, wzięta od Arystotelesa, nie zawsze pozwala dociec błędu. Moim zdaniem czyni też przeciwnie: sama często bywa źródłem fałszu, jako że brak jej należytej precyzji. Stąd świat idei ludzkich jest pogrążony od wieków, a praktycznie od samego początku, w chaosie – jeśli chodzi o stosowane nominum. Racz zauważyć, iż nie mówię tu o treściach. Te mnie w ogóle nie interesują – dlatego jeśli zapytasz, czy wierzę w Boga w Trójcy Jedynego, odpowiem: nie mam żadnych przesłanek, aby nie wierzyć – Sewerianus uśmiechnął się na widok zawiedzionej miny Andreasa, który od pewnego czasu słuchał jego wywodu z nietajonym błyskiem w oku. Widać ciągle żywił jakieś względem niego nadzieje. Heretyk z dyplomem szacownego uniwersytetu to w końcu nie byle jaka gratka. No i uszczerbek na honorze w związku z Paulą… Sewerianus zastanawiał się, jak długo zacny sekretarz oglądał jego igraszki ze służką. Kto wie, może od samego początku?

– Cóż zatem należy czynić? – spytał Bruno. – Z tego, co mówisz wynika, że cała nasza filozofia i scholastyka mogą być jeno stekiem cudacznych wymysłów!

– To za dużo powiedziane. Poza tym tezy me mają kształt naukowej hipotezy – nie twierdzenia – dlatego mogą być błędne. Niemniej to one legły u podstaw Loquela et mathematica.

– No właśnie – o czym właściwie jest ten traktat? Czy dowodzi słuszności twych tez?

– Niezupełnie – to próba zaprzęgnięcia matematyki do klasycznej logiki, czyli stworzenia czegoś na kształt „logomatematyki”, nowego języka, którym można by na nowo wyrazić świat idei, na nowo go wręcz zdefiniować.

– Jak to możliwe?! – Bruno aż pochylił się, z napięciem patrząc na matematyka. – I w czymże ten nowy systemat byłby lepszy od starych?

– Wiadomo ci pewnie, iż działanie matematyczne zna tylko dwa rodzaje wyniku: prawdziwy lub fałszywy. Nie ma stanów pośrednich, niedookreślonych. Świat cyfr tym właśnie się różni od świata idei. W matematyce, jeśli nawet od razu nie można uzyskać rozstrzygnięcia, wiadomo, że będzie ono tylko dwojakiego wspomnianego wyżej rodzaju. Poza tym matematyka dysponuje narzędziami, którymi można weryfikować wyniki, obalając fałszywe i potwierdzając prawdziwe. Przypomina to mowę bez słów, gdzie przedmiotami są cyfry, a gramatyką – działania. Mową tą można już opisywać świat materii, wymierzyć go i ukazać rządzącą nim mechanikę. Wewnętrzna, absolutnie doskonała logika matematyki gwarantuje, iż będzie to opis ostatecznie prawdziwy. Błędy mogą wynikać jedynie z niedoskonałego sposobu jej zastosowania.

– Te zatem kryteria wprowadziłeś do logiki? Na jakim przykładzie?

Sewerianus chrząknął i znowu pociągnął z kielicha – ten przeciągający się wykład nieco wysuszył mu gardło. A i dociekliwość mnicha zaczynała być niebezpieczna.

– Moim zdaniem świat cyfr jest odbiciem świata idei – jego odbiciem udoskonalonym, oczyszczonym z wszelkiej dwuznaczności i niedookreślenia. Można nań przełożyć każdy problem, to jedynie kwestia odpowiedniego języka, którego użyjemy. Takim przyszłym, koncepcyjnym językiem, w którym spotkają się obydwa światy, jest właśnie owa postulowana prze mnie logomatematyka. Na początek wyodrębniłem kilkanaście podstawowych pojęć i za ich pomocą przeprowadziłem pewien dowód.

– Jaki? – ręce inkwizytora zacisnęły się na krawędzi stołu, aż pobielały kostki palców.

– Dowiodłem obiektywnej równowagi dobra i zła – powiedział spokojnie Sewerianus, patrząc uważnie na Brunona. – Odniosłem ten problem do zbiorów liczb pozytywnych i negatywnych. Są to zbiory w każdej okoliczności równoważne. Tak jak dobro i zło.

Zakonnik odetchnął głośno i rozluźniony opadł na ławę. Z rękawa wyciągnął białą chustę, którą otarł czoło. Sewerianus obserwował go spod oka. Domyślił się? Nie, chyba nie.

– Tylko tyle? – zauważył z pewnym rozczarowaniem Bruno. Sięgnął po kartę z zakreślonym czerwono równaniem. – To ma być ten dowód?

– Jego finalna teza – uściślił Sewerianus, prawie już pewien, że tamten nie ma o istocie sprawy żadnego pojęcia.

– Czy ktoś jeszcze wie o tym? – zakonnik wykonał nieokreślony ruch nad stołem, nie wiadomo, czy wskazując traktat, czy może też i uczonego.

– Hm, być może domyślał się tego Ptolemeusz.

– Co takiego? – inkwizytor popatrzył na Sewerianusa w zdumieniu. – Nie rozumiem.

– Czyżbyś nie czytał w czasie pobytu w Bolonii przypisywanego mu dialogu pod tytułem Futura disciplina? Tam właśnie natknąłem się na koncepcję skojarzenia matematyki z logiką jako warunku przyszłego, naukowego postępu. Po prawdzie, w bibliotece mają tylko jeden odpis.

– Słyszałem o tej broszurze – mruknął Bruno. – Mówiono mi, że to pseudofilozoficzne fantazje. Prawdopodobnie to jakiś apokryf – Ptolemeusz nigdy nie głosiłby podobnych niedorzeczności.

– Może. Sama koncepcja wydała mi się jednak inspirująca.

– Wspominałeś, panie, o praktycznym znaczeniu twych odkryć – wtrącił się milczący dotąd Andreas. – Na czym by ono polegało?

Sewerianus westchnął głęboko i prostując dłonie, z trzaskiem rozciągnął palce. Rozmowa znowu zaczęła wchodzić w obszary niezbyt bezpieczne.

– No cóż, na twym miejscu, zacny rycerzu z Sabkowic, nie byłbym zbyt zadowolony. Zapewne stracisz wtedy zajęcie, ponieważ wprowadzenie do scholastyki reguł logomatematycznych zlikwiduje wszelką herezję i apostazję, jako że każdy tego typu pogląd można będzie udowodnić jako fałsz niewątpliwy…

– Lub niewątpliwą prawdę – rzucił Bruno. Zabrzmiało to jak wystrzał – w ciszy, która po tym nastąpiła, słychać było jedynie oddechy trzech mężczyzn. Przerwał ją dopiero Sewerianus.

– Tyś powiedział. Ale czyżbyś, mój Brunonie, wątpił w prawdy rzymskiego Kościoła?

Inkwizytor nie odpowiedział – przez chwilę mierzyli się z Sewerianusem wzrokiem i gdy Bruno już otwierał usta, do komnaty zajrzał młody mnich dyżurujący w przedsionku i zapowiedział wizytę rajcy miejskiego Ratta ze specjalnym posłaniem od burmistrza Krokenkrantza. Nie skończył jeszcze mówić, kiedy został odepchnięty przez korpulentnego człowieczka o pyzatym obliczu i bystrych, po szczurzemu myszkujących oczach. Rajca przestąpił próg i z niekłamanym zdziwieniem spojrzał na zastygłe w bezruchu sylwetki. Chrząknął lekko i dwornie się ukłonił.

– Wasza Wielebność – zwrócił się do inkwizytora. – Burmistrz Haldenbergu, wielce szanowny pan Krokenkrantz, chciałby przypomnieć o swej pokornej prośbie…

Pierwszy na obecność rajcy zareagował Andreas, czyniąc minę, jakby nagle rozbolały go zęby. Sewerianus przypomniał sobie, iż imię burmistrza było tamtemu z pewnością nienawistne w związku z Paulą. Bruno zaś patrzył na przybysza, bynajmniej nie tając swego obrzydzenia.

– Burmistrz… – zaczął znowu rajca, ale został uciszony jednym ruchem ręki.

– Myślę, że i ty powinieneś zobaczyć – zwrócił się do Sewerianusa Bruno. – To może być bardzo pouczające.

– Co powinienem zobaczyć? – Sewerianus nic nie pojmował.

– Fundament naszego świata, filozofie.

***

Na dole, u stóp schodów, czekał już na nich piwniczny Charon z nieodłącznym kagankiem w dłoni. Woniało od niego potężnie winem. Widocznie ten sposób niszczenia zasobów heretyka Bonnera uznał za najskuteczniejszy. Bruno udał, że niczego nie spostrzega i nakazał mu iść przodem. Poszli w inną stronę niż ta, z której przywiódł przedtem Sewerianusa – weszli do szerokiego, ale za to niskiego korytarza, opadającego nieco w dół. Sewerianus spodziewał się wilgoci, ale było nadzwyczaj sucho; pod nogami czuł sypki piasek. Widocznie udawali się do tajnego skarbca Bonnera, gdzie przechowywał najcenniejsze gatunki win, pewnie zapas na ciężkie czasy. Sewerianus słyszał, że wielu kupców zwykło tak czynić. Także jego ojciec miał w domu tajną skrytkę na chińskie jedwabie.

Tam, gdzie w końcu się znaleźli, nie zobaczył ani krztyny wina: długie, kiszkowate pomieszczenie, częściowo wykute w litej skale, podzielono naprędce prowizorycznymi murkami na kilkanaście mniejszych komór. Przylegały do obu ścian pieczary, tworząc w ten sposób dwa rzędy cel, z korytarzem pośrodku. Zamknięte zostały wstawionymi w mur belkowymi kratownicami, każda z małą furtką pośrodku. Całość oświetlały równomiernie rozmieszczone pochodnie i małe palenisko, urządzone po przeciwnej stronie pieczary, której sam koniec pozostawiono niezabudowanym. Pomieszczenie musiało być świetnie wentylowane, ponieważ Sewerianus zupełnie nie czuł zwyczajowego dla takich kazamat smrodu i zaduchu. Kupiec Bonner umiał dbać o swoje wino.

Inkwizytor zatrzymał się przy pierwszej celi i patrzył ponuro do środka, gdzie za belkami można było dostrzec jakieś skulone postacie. Jedna z nich podniosła się i dźwięcząc łańcuchami, podeszła bliżej. W migotliwym świetle zamajaczyła blada twarz o sępich rysach i długie, zmierzwione włosy. Więzień rozpoznał Brunona i rzucił się do kratownicy.

– Papieski psie! – ryknął. – Wiedz, że gdyby nie te kraty, to już dawno rozdarłbym twe plugawe ścierwo na strzępy, cesarski pomiocie…

Byłby bluźnił dalej, gdyby nie Charon, w ręku którego znalazła się nagle krótka pałka, opleciona skórą. Wpuścił ją gwałtownym ruchem w otwór kratownicy i więzień raptem zakrztusił się, a potem zgięty w pół osunął pod ścianę. Zapadła znowu cisza.

– To walczący po stronie Ligi ochotnicy z Lubeki. Myśleli, że przekradną się tędy do swoich pobratymców w gminach helweckich – wyjaśnił Bruno. – A ten krzykacz mieni się ich kapitanem. Nie są mi właściwie potrzebni. Co pan na to, Ratt?

Rajca stał przy belkach i od pewnego czasu wprawnym okiem lustrował celę. Skinął z zadowoleniem głową.

– Mogą być – stwierdził. – Ale jest ich ledwo siedmiu.

Bruno postąpił ku następnej komorze.

– Ten był razem z nimi, to ich luterański minister – wskazał na postać w czarnej szacie, samotnie stojącą pośrodku celi. – Wypadałoby, aby towarzyszył swym heretyckim owieczkom do samego końca.

Postać podeszła do kraty i zobaczyli młodego, może dwudziestoletniego mężczyznę o natchnionej twarzy. W ręku trzymał jakąś księgę.

– I rzekł Pan ustami Apostoła Jana: Bestia, która wychodzi z Czeluści, wyda im wojnę, zwycięży i zabije. A zwłoki ich leżeć będą na placu wielkiego miasta, które duchowo zwie się: Sodoma i Egipt, gdzie także ukrzyżowano ich Pana.

Po tych słowach luterańskiego kapłana zaległa chwila kłopotliwego milczenia. Przerwał ją rajca Ratt.

– Nada się – orzekł. – Pospólstwo nasze z pewnością będzie miało wiele uciechy z tych bluźnierstw.

Człowiek w celi syknął przeciągle i czyniąc księgą znak krzyża, cofnął się w głąb, poza zasięg światła z pochodni. W następnej komórce znaleźli trzech żebraków, oskarżonych o luterańską propagandę, ale Ratt kręcił na nich nosem, mówiąc, że nie są zbyt reprezentacyjni jak na taką uroczystość. – Setna rocznica nadania praw miejskich zdarza się raz w dziejach – powiedział. Trudno było nie przyznać mu racji.

– A tu, co jest? – zapytał, kierując się ku półkolistej niecce z ogniskiem, wyżłobionej w skale za ostatnią celą.

Zastali tam dwie osoby: jednego z pomocników kata – krępego pachołka ubranego w skórzany kolet bez rękawów, o tępej, czerwonej twarzy oraz młodą dziewczynę – nagą i rozpiętą na stole o grubym, dębowym blacie, na którym znać było dziesiątki osmalonych zagłębień pozostawionych przez rozpalone żelazo. Leżała zupełnie bezwładnie, z przechyloną na bok głową. Kaci czeladnik stał tuż przy niej i zamierzał właśnie ciąć nożycami pierwszy kos jej pięknych, czarnych włosów.

– Zostaw! – krzyknęli prawie równocześnie Ratt i Sewerianus. Pachołek popatrzył niezdecydowanie na Brunona, który skinął przyzwalająco.

– Co jej jest?– spytał.

– Zobaczyła, Wasza Wielebność, szczypce i omdlała – odpowiedział kaci pomocnik. – To słaba dziewka, nie przetrzyma próby żelaza.

– Dlaczego tu się znajduje? – zapytał Sewerianus, ostrzej nawet niż zamierzał. – Też jest heretyczką?

– Gorzej – inkwizytor odwrócił się i klasnął w dłonie. Z mroku, nie wiadomo jakim sposobem, wyłonił się Andreas z plikiem pergaminów pod pachą. Podszedł do stołu i obrzucił leżącą obojętnym spojrzeniem.

– To Maria Lundren z wioski Mitte, niedaleko stąd – oświadczył. – Oskarżona o czary przez sąsiadkę, zacną panią Gudrun Müller, żonę miejscowego kowala.

– A o cóż dokładnie oskarżyła tę dziewczynę zacna pani Gudrun? – głos Sewerianusa dźwięczał kutym lodem.

Andreas grzebał chwilę w swoich pergaminach, wreszcie wyciągnął właściwy. Podsunął się z nim pod pochodnię, aby lepiej widzieć.

– W doniesieniu delatorka podaje po porządku: rzucanie uroków na bydło, zadawanie lubczyku miejscowym chłopom, latanie w powietrzu, udział w sabatach, czczenie imienia Diabła, utrzymywanie stosunków z demonami i spółkowanie z nimi, spędzanie płodu na odległość a także…

– Dosyć! – przerwał Sewerianus. – Ta pani Gudrun musi być bardzo spostrzegawczą kobietą.

– Wszystkie te przewiny wymienia dokładnie Malleus Maleficarum – obruszył się Andreas. – Ścigamy je na mocy danego nam prawa.

Sewerianus stał przy stole i milczał, patrząc na dziewczynę. Potem uniósł rękę i dotknął jej pięknie toczonych, pełnych piersi, jeszcze nieposzarpanych rozpalonym żelazem, następnie powiódł dłonią po białym, dziewiczym brzuchu, z beznamiętną uwagą, jakby studiował kształt klasycznej rzeźby. Zauważył, iż Ratt przełknął łapczywie ślinę, a Bruno, cały czerwony jak burak, odwrócił wzrok do ściany. Kiedy dotykał kolan dziewczyny, ta lekko westchnęła i powiedziała coś niezrozumiale. Przez jej twarz przeleciał nieznaczny skurcz, chwilę potem spała, całkowicie odprężona. Sewerianus uczuł kropelki łez pod powiekami.

– Nie widzicie, jaka jest piękna? – spytał, odsuwając się od stołu. – Czyż piękno nie od Boga pochodzi? Czyż nie daruje On go tym, których sobie upodobał? Ta dziewczyna nie może być czarownicą.

– A co z tym? – Andreas potrząsnął trzymanym w ręku pergaminem. – Tu jest napisane czarno na białym…

– Jakżesz żałosnym jesteś głupcem, Andreasie z Sabkowic! – Sewerianus zwarł pięści, prawie gotów do bitki. – To stek łgarstw starej ropuchy, której mąż pewnie ogląda się za młodszymi. Ropusze to nie w smak, dlatego pewnie chce się pozbyć rywalki, jak najszybciej. A na to są najlepsze czary i inkwizycja. Założę się o me roczne stypendium, że gdybyś przywiódł tu tę Gudrun i pokazał żelazny kołek gotowy do wsadzenia babie w tyłek, to w pół pacierza wyśpiewałaby wszystko. Ta nieszczęsna dziewka to jej ofiara – w tym świecie piękno i prawda to przyczyna wszystkich nieszczęść. Łotr i łajdak…

– Tak już jest, mistrzu Sewerianusie – odezwał się milczący do tej pory Bruno, stojąc nadal twarzą do ściany. – W gruncie rzeczy świat nasz przypomina wbitego na pal człowieka: stopy we krwi i kale, a głowa w chmurach. I nic się nie da na to poradzić. Zatem niech tak będzie – odwrócił się i spojrzał na rajcę Ratta. – Powiedz burmistrzowi, iż w uznaniu jego zasług w tępieniu herezji spełnię prośbę rady Haldenbergu. Dostanie ich wszystkich – wskazał na cele. – Niech wie, że Święte Oficjum potrafi okazać swą łaskę.

Ratt skłonił się głęboko.

– Burmistrz będzie Waszej Wielebności nieskończenie wdzięczny.

– A co z nią? – spytał Sewerianus, wskazując na dziewczynę, na którą pachołek narzucił jakąś poszarpaną suknię. – Co z nią? – powtórzył.

– Będzie ozdobą naszego stosu – rzekł Ratt, oblizując się odruchowo. Przeklęty szczur – pomyślał Sewerianus. Bruno stał pod ścianą i milczał, starając się nie patrzeć mu w oczy.

– W moim świecie tak nie będzie – powiedział wolno matematyk, nie bacząc już na nic. Pojął, że nic więcej nie zdoła zrobić. Łza, do tej pory zawieszona u rzęsy, stoczyła mu się po policzku.

– Takiś tego pewien, mistrzu? – oczy Brunona wydawały się dwiema czarnymi dziurami. Nie rozjaśniała ich najdrobniejsza iskierka.

***

Gdy byli znowu na górze, w komnacie z kominem, Sewerianus chwycił za dzban i napełnił kielich po brzegi winem. Wychylił go duszkiem, nalał drugi i zrobił to samo. Potem stanął przy oknie i w milczeniu obserwował rynek, gdzie wokół pięciu słupów jęli kręcić się pachołcy miejscy, z kłodami i wiązkami chrustu. Za plecami usłyszał szelest pergaminu.

– Naprawdę nic nie można zrobić? – spytał i obrócił się. Bruno zbierał rozłożone kartki traktatu i układał je w schludny stos. Potrząsnął przecząco głową.

– Ten kraj jest ogarnięty wojną – powiedział. – Wszyscy podlegamy jej prawom.

– Wierzysz w winę tej dziewczyny?

Bruno ułożył ostatnią kartkę i starannie wygładził całość.

– Czyżbyś jeszcze nie wiedział, że polityka, także polityka Kościoła, nie jest logomatematyką i stąd wiele w niej rzeczy względnych? Czasem jednostkowa wina lub niewinność muszą ustąpić przed nadrzędnym dobrem. Wspólnota musi poświęcić jednostki, aby przetrwać jako całość.

– Sądzisz zatem, iż suma jednostkowego zła da ogólniejsze dobro? Nie trzeba logomatematyki, aby uznać to za absurd.

Inkwizytor odsunął traktat na brzeg stołu i popatrzył twardo na Sewerianusa.

– Nie jestem tu po to, by zajmować się sofistyką, ale by reprezentować Kościół. Dlatego nie mów więcej o tamtej sprawie.

– Dla ciebie ona już jest martwa – powiedział cicho Sewerianus i usiadł na poprzednim miejscu. Sięgnął znowu po dzban, ale ten okazał się pustym. Zaklął cicho i oparłszy brodę na pięści, zapadł w ponure zamyślenie. Doszedł do wniosku, że jeśli Kościół rzymski ma więcej ludzi pokroju von Zimnitza, to żywot protestantyzmu w Europie zapowiadał się krótki. Dwa wieki temu zniszczyli katarów i albigensów, dlaczego nie mieliby i tym razem zwyciężyć? Do komnaty, trzaskając drzwiami, wszedł raźnym krokiem Andreas. Obrzucił ich uważnym spojrzeniem. Był z czegoś bardzo zadowolony.

– Ratt powiedział, że za godzinę przyjdą knechci po naszych penitentów. Powinienem sporządzić listę.

– Na co czekasz? – Bruno podszedł do komina i wyciągnął ku ogniowi zgrabiałe ręce. Andreas wygładził na pulpicie nowy arkusz i jął gorliwie na nim skrobać. Przez chwilę słyszeli jedynie skrzypienie gęsiego pióra.

– Gdy tak myślę o tym wszystkim, mistrzu Sewerianusie, to uświadamiam sobie, że bardzo przypominasz mi budowniczych wieży Babel. Intencją tych mężów było zbudowanie konstrukcji tak wysokiej, by sięgała Nieba, stóp Bożego tronu, a może nawet ponad niego wyrosła. Zapragnęli przeniknąć wszystkie Boże tajemnice, to znaczy Mu dorównać. Jest rzeczą oczywistą, iż nie była to zwykła ludzka pycha, niewątpliwie stał za nią Szatan. To on od czasów swego buntu chce zasiąść na Bożym tronie i panować nad światem. Ludzie z wieży Babel byli jeno nieświadomym narzędziem. A i cóż się z nimi stało?

A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: „Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyna, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego!”. Za mniejsze rzeczy szło się na stos! – wyrzekłszy to, Andreas powrócił do swych pergaminów.

– I proszę, jaka bystrość umysłu – skomentował Bruno. – Nawet on już pojął, iż traktat twój to nowa wieża Babel, tak jak i tamta zainspirowana szatańską pychą. Był już kiedyś jeden, zrozumiały dla wszystkich język i Bóg go pomieszał. Dał tym znak, że są rzeczy, których człowiek nie powinien dociekać, zwłaszcza na własną rękę. Po to przecież zesłał Chrystusa, aby ten wskazał jedyną bezpieczną ku Niemu drogę. Czy w nią wątpisz?

Po tym nagłym pytaniu zapadła cisza. Andreas przestał pisać i pilnie nadstawił uszu. Sewerianus uśmiechnął się krzywo na chwyt tak prymitywny.

– Tego nigdzie nie powiedziałem. Wracając zaś do twego, Brunonie, jakżeż pięknego rozumowania, to w ten sposób można zanegować sens każdego naukowego poznania. Wszystko, co wykracza poza naukę Chrystusa, jest budowaniem wieży Babel…

– A czy tak nie jest? – riposta była błyskawiczna.

Sewerianus pomyślał, że koniecznie chcą go dołączyć do grupy uświetniającej dzisiejszą uroczystość. Buntownicy, czarownica, luterański minister i zheretyzowany matematyk. Tak, ta konfiguracja z pewnością przeszłaby do historii Haldenbergu.

– Nie jestem biegłym scholastykiem, stąd i moje sądy mogą być niekompetentne – Sewerianus miał pewną praktykę w dyplomacji, czytał też dzieło niejakiego Machiawellego. – Myślę, że zasięgnę rady uczonych teologów, gdy już będę… na cesarskim dworze – te ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem.

Bruno nic nie odrzekł, wyciągnął tylko rękę i dotknął końcami palców kart traktatu. Sewerianus uczynił ruch, jakby chciał go wziąć i schować.

– Powinien zginąć w ogniu – mówił cicho Bruno, zda się do siebie. – Spowoduje więcej nieszczęść na świecie niż stu Lutrów i Kalwinów razem wziętych. Jak będzie wyglądał świat, w którym poznane zostanie wszystko, nawet Bóg? Ku czemu będzie dążył, na czym się opierał? Cóż będzie jego fundamentem, jeśli odrzuci bojaźń Bożą? Sam człowiek? Człowiek jest z gliny i kruszy się łatwo, sam nie wiesz, jak łatwo… To mierzwa, której jedynie Bóg nadaje kształt właściwy. Powinieneś go spalić, Sewerianusie. Twoja logomatematyka to nie wybawienie, to otchłań, stokroć gorsza od ognistej otchłani stosów, które palimy i będziemy rozpalać, bo tak trzeba. Dlatego błagam cię, na wszystko co święte, spal go natychmiast i zapomnij o nim.

– A jeśli nie? – zapytał Sewerianus takim samym szeptem. – Oskarżysz mnie o herezję?

Inkwizytor wyprostował się i położył obie dłonie przed sobą, płasko rozłożone na stole. Andreas wyszedł zza pulpitu z gotowym wykazem i podsunął kartę wraz z umaczanym w inkauście piórem. Bruno popatrzył na pergamin nic nierozumiejącym wzrokiem, w końcu chwycił za pióro i podpisał się zamaszyście. Andreas porwał wykaz i zniknął za drzwiami.

– Oskarżysz mnie o herezję? – powtórzył Sewerianus. – To chyba najprostsze wyjście: protokół, podpis i pochodnia. Wieczorem będzie po wszystkim. Zaiste, ogień nas wybawi. A ty zlegniesz na noc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Bruno nadal trzymał w ręku pióro – pod koniec słów matematyka złamał je z trzaskiem i rzucił w kąt. Popatrzył na niego ze złością.

– Idź do diabła! – syknął i powstawszy gwałtownie z miejsca, obrócił się ku oknu. Na rynku kończono właśnie układać podstawę stosu. Do pachołków dołączył miejski kat, aby mieć baczenie na całość. Za plecami usłyszał trzaśnięcie drzwiami – sam chwycił za ramę okiennicy i zamknął ją, odcinając się od głosów pracujących na zewnątrz ludzi. Gdy znowu wejrzał w głąb komnaty, Sewerianusa ani traktatu już nie było. Po chwili wszedł Andreas.

– Wasza Wielebność naprawdę zamierza puścić wolno tego heretyka? – spytał z niedowierzaniem.

– Nie, głupcze – warknął przez zęby. – Na tyłach domu czeka kusznik, bodaj Johann mu na imię, z dwoma końmi. Wiesz, co masz zrobić?

– Wiem – oczy Andreasa błysnęły wilczo. Wcale teraz nie przypominał królika.

– No więc na co czekasz?! – jego krzyk brzmiał prawie histerycznie. Andreas uśmiechnął się drwiąco i wyszedł. Bruno stał jeszcze chwilę wyprostowany, potem opadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach.

***

Kobyła powoli i niechętnie wspinała się na zbocze ku widniejącej u szczytu płaskiego przecież wzgórza linii lasu. Przebierała nogami nawet jak na nią niemrawo i Sewerianusowi nie udawało się zmusić jej do czegoś zbliżonego chociaż do stępa. Na każde pchnięcie ostrogami zarzucała tylko zadem, kolebiąc jeźdźcem na wszystkie strony.

– Widać nieszczególnie ci było na inkwizytorskim wikcie – powiedział Sewerianus. – Pociesz się, mnie też on nie smakował.

Kobyła zarżała ogólnikowo i jeszcze bardziej zwolniła. Zbliżający się las wyraźnie działał na nią odstręczająco. Na Sewerianusa zresztą również. Na myśl o ponownym zagłębieniu się w zielony gąszcz wstrząsnął nim mimowolny dreszcz. Wspomniał jednak zaraz lochy w kamienicy Bonnera i od razu zrobiło mu się lepiej. Powinien cieszyć się każdym krokiem oddalającym go od Haldenbergu.

Spojrzał do tyłu, w dolinę. Czerwone dachy wydawały się coraz mniejsze. Na kwadracie rynku kręcili się ludzie z naręczami chrustu i belkami. Nadal budowano stos – widok ten przypomniał mu nieszczęsną Marię i uczuł nagłe kolnięcie gdzieś w głębi serca. Ileż takich biednych dziewek spalono w tym roku w samych tylko Niemczech? – pomyślał i prawdopodobna jeno odpowiedź przejęła go grozą. Zabobon szalał podsycany przez zidiociałych scholastyków kolejnymi traktatami dowodzącymi istnienia stu tysięcy demonów mogących pomieścić się na główce szpilki i mających opętanie za tak oczywiste jak własna podagra.

Skończy się wasza władza – myślał, dotykając umieszczonego pod kaftanem, prawie na sercu, traktatu. – Byleby dostać się na dwór cesarza Karola. Ten z pewnością doceni logomatematykę jako instrument ładu, który należy wprowadzić w chaotyczne umysły jego poddanych. Na początek powinien ufundować specjalne kolegium, gdzie grupa dobranych przeze mnie matematyków i filozofów teoretycznie rozwinie logomatematykę do pełnej postaci. Potem przystąpią do reinterpretacji wszelkich prawd, a przed wszystkim prawd wiary. Ustali się jedną wykładnię, którą wszyscy zaakceptują. Wszak będzie oczywista. A jeśli nie zaakceptują mimo tej oczywistości? – Prawdę mówiąc, nigdy się jeszcze nad tym nie zastanawiał – co miał na myśli Bruno, gdy pytał: „Takiś tego pewien?”. Przecież nie będzie procesów o czary – logomatematyka udowodni ich bzdurność. Jedynie ład i logika, to będzie na pierwszym miejscu. Być może jego budowa potrwa wieki, ale przecież warto: nie będziemy czekać na raj w niebie, stworzymy go tu, na ziemi. Historia z wieżą Babel na pewno się nie powtórzy – czyż nie możemy kierować się zdefiniowanymi przez logomatematykę pojęciami Dobra i Prawdy? Zwątpiłeś w człowieka, Brunonie. Ja w niego wierzę, silniej niż ty w Boga. Trzeba go tylko podnieść z błota i uczynić rzeczywistym panem świata. A Bóg – przecież Go nie ma!

– Nie ma! – wrzasnął. Odbite od ściany lasu echo powtórzyło to kilka razy. Zacisnął zęby i dźgnął ostrogami konia, który zarżał protestująco. Zbliżali się do pierwszych drzew – widział wlot wiodącej w głąb puszczy przecinki. A jeśli nie zaakceptują? – przeszło mu znowu przez głowę. Nie przewidywał takiej możliwości. Jeśli znajdą się tacy, którzy nie będą chcieli, to się ich do tego zmusi!

Odetchnął głęboko, z irytacją. Przeklęty mnisi kaptur, z rękami ubabranymi we krwi po łokcie. Ciekawe, ilu już skazał na stos? Stu, tysiąc? Zapewne marzy, aby dosięgnąć sławą Torquemadę. I ktoś taki wątpi w mój świat – logomatematyka wyklucza okrucieństwo, bo przecież każde okrucieństwo jest bezsensowne! A zatem w świecie rządzonym jej regułami wręcz niemożliwe.

Mimo tych zapewnień czuł w sercu cień niepokoju – las był o sto kroków, ale zupełnie było mu to obojętne. Nie zauważył też, jak liście na jednym z drzew poruszyły się i błysnęło wśród nich coś metalicznie. Nie bacząc na to, pogonił szkapę.

***

Czas jakiś po wyjściu Andreasa Brunon modlił się bezgłośnie, potem podszedł do pulpitu i wyciągnąwszy czystą kartę pergaminu, zaczął pisać raport dla kardynała Giovanniego Orsiniego, sprawującego z papieskiego nadania nieoficjalny, dyskretny, acz niezmiernie skuteczny nadzór nad działalnością Świętego Oficjum. Był jakby tajnym, siódmym członkiem tego szacownego gremium. Bruno uznał, iż sprawa wymaga poinformowania najwyższych czynników – herezja Sewerianusa z Moguncji naprawdę wydawała mu się stokroć zjadliwsza od bluźnierstw Lutra i jego popleczników. Należało poczynić konkretne kroki.

Kreślił epistołę śmiałymi, rozciągniętymi zdaniami. Szczegółowo, ale bez zbytniej drobiazgowości, opisał postać Sewerianusa, okoliczności jego przybycia do Haldenbergu, wreszcie śledztwo, a raczej rozmowę; samą doktrynę streścił dość pobieżnie, pamiętając, że kardynał nie jest matematykiem ani filozofem i zawiłości teorii Sewerianusa nic by mu nie powiedziały. Skupił się na katastrofalnych dla Kościoła skutkach, sugerując między wierszami, iż sama doktryna, z pozoru wcale w Kościół niegodząca, mogłaby zostać wykorzystana przez pewne koła na dworze cesarskim, pragnące osłabienia autorytetu Rzymu. To go powinno ruszyć – pomyślał i przeszedł do wniosków końcowych.

Samą sprawę Sewerianusa podejmuję się, Wasza Świątobliwość, rozwiązać skutecznie sam, zgodnie z pełnomocnictwami, które posiadam. Pozostaje tylko uniwersytet w Bolonii, a dokładniej ów przypisywany Ptolemeuszowi dialog, „Futura disciplina”, nadal spoczywający gdzieś w bibliotece. Jest to wielce niebezpieczny manuskrypt – nie można mieć gwarancji, iż za czas jakiś inny Sewerianus nie odkryje go i znowu nie wpadnie na trop tej logomatematycznej herezji. Tedy wnoszę, abyś, Wasza Świątobliwość, posłał do Bolonii jakiegoś odpowiedniego człowieka, który by dialog ów z uniwersyteckiego księgozbioru wykradł i niezwłocznie dostarczył Waszej Świątobliwości. Pismo owe należy… – tu zatrzymał się na chwilę ogarnięty nagłą niepewnością; powinien napisać: niezwłocznie spalić, ale jakoś nie mógł. Za dużo ognia, za dużo krwi – przeszło mu przez głowę. Ręka znowu ruszyła – …należy niezwłocznie zdeponować w najtajniejszych sekwestrach archiwum kurii rzymskiej. Umieszczenie tej księgi na indeksie mam za zbyteczne, jako że ów bolonijski odpis jest najpewniej ostatnim.

To było wszystko; dołączył jeszcze kilka etykietalnych fraz na zakończenie i podpisał się. Kartę posypał piaskiem, potem zwinął w rulon i opieczętował go własnym, herbowym pierścieniem, który zachował mimo wstąpienia do zakonu. Kardynał Orsini oficjalnie nie miał z inkwizycją nic wspólnego, dla pozoru zajmując się kolekcjonowaniem dla papieża dzieł sztuki. W rzeczywistości jego słowo i wpływy sięgały najdalszych zakątków Europy. Szukający rzeźb i obrazów kurierzy zwozili mu meldunki od wszystkich znaczniejszych ekspozytur Świętego Oficjum, gdziekolwiek by nie były.

List odłożył na bok, z kolei zajął się pulpitem Andreasa – podniósł blat i znalazł tam plik kart zasmarowanych jego gryzmołami, szkicową relację rozmowy z Sewerianusem. Zebrał je starannie, sprawdził, czy gdzieś się jakaś nie zapodziała, po czym podszedł do komina i wrzucił tam wszystkie za jednym zamachem. Był prawie pewien, że kardynał zrobi to samo z jego listem – pismo, z jednej strony służące krzewieniu wiary prawdziwej, tak samo gorliwie rozprzestrzeniało heretyckie bluźnierstwa. Ogień i niepamięć, jedyna nasza broń – pomyślał, patrząc na pełgające płomienie. – Dziś palimy ludzi, jutro będziemy palić książki. Jakbyśmy byli szaleni…

Dzień dłużył mu się bardziej niż zwykle. Zerknął na klepsydrę: Andreasa nie było już przeszło godzinę. Mógł do tego czasu wykonać zadanie. Podszedł do okna i uchyliwszy ciężką ramę, wyjrzał ostrożnie na rynek. Gapie powoli zaczynali się gromadzić, pokrzykując żywo na miejskich pachołków, którzy pod przewodnictwem kata nakładali górną warstwę faszyny. Stos prezentował się imponująco – w końcu miało być to największe auto da fé w tej nędznej mieścinie, burmistrz sypnął groszem – na spodzie ułożono warstwę drzazg smolnych przemieszanych z suchą słomą, dalej szły cisowe bele specjalnie przywiezione z okolicznych lasów, na nich wreszcie chrust i faszyna. Całość sięgała połowy wysokości słupów. W takim ogniu spopieleją nawet kości.

Na dole huknęły drzwi i załomotały jakieś kroki. Zaraz też i do komnaty wszedł Andreas, spocony i okryty kurzem. Dyszał ciężko, niczym wyrzucona na brzeg ryba. Wąsy drgały mu nerwowo.

– Masz ten manuskrypt? – spytał Bruno bez wstępów.

– Tak – wychrypiał tamten i wyszarpnął zza pazuchy zwój pogniecionych kart. Były pokrwawione.

– Trzymał go na piersi – wyjaśnił, nie czekając na pytanie.

– Jak to się odbyło? – Bruno stanął przy oknie, ze względu na światło, i po kolei odginał zlepione krwią karty. Część wężowych szeregów równań i ciągów nadal była widoczna; wypadały i znikały w czerwonych plamach niczym pieczone w ogniu dżdżownice.

Andreas, nie krępując się jego obecnością, sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej gliniany gąsior. Pił długo.

– No więc? – ponowił pytanie Bruno.

– Wyprzedziliśmy go i zasadziliśmy się na skraju lasu – Andreas otarł wąsy i postawił gąsior na pulpicie. – Kusznik wlazł na drzewo, ja zostałem pod nim z dobytym mieczem, gdyby chybił. Ale nie chybił – ten głupek jechał tak nieostrożnie, jakby od lat nikt nie widział w okolicy żadnego dezertera. Dostał w pierś…

– To już wiem – odkleił przedostatnią kartę i dotarł do rdzenia traktatu, do ostatniej, gdzie zakreślone czerwonym inkaustem tkwiło równanie, zwieńczenie logomatematycznego dowodu. Zamknął oczy, nie chcąc patrzeć na bijący z niego blask uniwersalnej logiki. A może raczej nicości – bo czego właściwie dowiodłeś, Sewerianusie?

– Co zrobiliście z ciałem?

– Wrzuciliśmy do wykrotu w głębi lasu, daleko od gościńca. Nikt go tam nie znajdzie, co najwyżej wilcy. Będzie dla nich główną strawą na swej stypie.

Bruno stał nieruchomo z zamkniętymi oczyma – dlaczego, Sewerianusie, nie dałeś mi szansy? – w końcu odłożył ostatnią kartę na parapet, a z resztą manuskryptu podszedł do komina. Tliły się w nim jeszcze resztki protokółu Andreasa.

– Czy nikt ci nie mówił, mój wierny Polonusie, żeś skończone bydlę?

Dobry humor sekretarza znikł bez śladu; w jego nagle zwężonych oczach błysnęła na mgnienie zimna nienawiść.

– A kim w takim razie jest Wasza Wielebność?

Chwycił za butlę i wyszedł, trzaskając drzwiami. Naprawdę, Andreasie, jesteśmy siebie warci? – pomyślał Bruno. – Tobie szło o dziewkę i urażoną godność szlachetki. A mnie o dobro, które, jeśli nie potrafi chwycić zła za gardło, jest niczym. Niczym, Sewerianusie!

Przykucnął przy ogniu – kładł na węgle kartę po karcie, patrząc, jak pergamin zwija się w ogniu, pryskając drobinami tłuszczu. Koliste i słupkowe zbiory cyfr marszczyły się, a potem rozpadały na fragmenty, czerniejąc i znikając. Ogień pochłaniał wszystko z jednakową zajadłością: krew i inkaust. Wszystko można było poddać tej oczyszczającej procedurze. Igne natura renovatur integra – w ogniu natura odnawia się. Położył ostatnią kartę – ta nieoczekiwanie błysnęła silniejszym płomieniem, tak że poczuł na twarzy falę gorąca, od której zapiekła go skóra. Odskoczył przerażony, czując swąd spalonych włosów. Porwał stojącą w kącie konew i chlusnął sobie w twarz wodą. Odstawił naczynie, patrząc, jak dygocą mu ręce. Spojrzał na palenisko – z traktatu ostała się jeno garść rozżarzonych wiórów, które pęd powietrza porywał w głąb komina. Głupie przesądy – mruknął, wściekły na siebie.

Zza okna dobiegł go gwar podniesionych głosów – stanął przy nim, ocierając rękawem habitu mokrą twarz. Rynek zapełnił się szczelnie łykami, głowa przy głowie, musiała się stawić cała dorosła ludność miasteczka. Pod portykiem ratusza zgromadziła się rada miejska pod przewodnictwem burmistrza Krokenkrantza, który przypominał odzianego w jedwabie spasionego wieprza. Więźniowie byli już przykuci do słupów, po kilku do jednego. Na przedzie umieszczono luterańskiego ministra – kurczowo trzymał księgę i ze wzrokiem zwróconym ku górze modlił się niemo. Dostrzegł dalej i czarownicę Marię, jak zwisała bezwładnie, najwidoczniej na powrót zemdlona. Uczuł nagłe ukłucie żalu na widok jej pięknych włosów spływających ku ziemi kunsztownymi falami – takimi musiała obmywać nogi Pańskie Maria Magdalena. Przypomniał sobie dreszcz pożądliwości, jaki go naszedł na widok jej nagiego ciała. Poczuł, że twarz znowu mu płonie – przeniósł wzrok na sąsiedni słup, gdzie stał w hardej pozie przywódca zheretyzowanych ochotników z Lubeki; pomyślał, że to niedobrze, iż kat nie połamał mu goleni. Z drugiej strony hardość minie wraz z pierwszymi liźnięciami płomieni.

Urzędnik municypalny odczytywał im zawiłą sentencją wyroku, tłum szemrał, czkał i popijał piwo wyraźnie zniecierpliwiony. Trzymający pochodnie pachołcy kręcili się podnieceni, spoglądając niecierpliwie na kata, który, niczym oparty na mieczu posąg, tkwił nieruchomo, przez dziury w kapturze obserwując tłum i skazanych. Bił od niego profesjonalny chłód i spokój. Urzędnik skończył i zwijając pergamin, dołączył do stojącej na podeście rady miejskiej. Krokenkrantz wyciągnął tłustą rękę i dał znak niedbale powtórzony przez kata. Pachołcy runęli do stosu i podpalili go równocześnie ze wszystkich stron.

Raptownie zapadła cisza. Plebs z zapartym tchem patrzył, jak ogień przeżera się przez kolejne warstwy podkładu. Przez faszynę przebiły się na wierzch cienkie smugi dymu. Gdy pojawił się ogień, któryś ze skazanych wydał cienki, przenikliwy krzyk – przykuci do słupów ludzie przytulili się do nich, jakby szukając w kamieniu obrony. Nikt więcej nie krzyczał, dym gęstniał, niektórzy zaczęli kasłać, po ich ubraniach przebiegły pierwsze, zda się jeszcze figlarne płomyki – podekscytowany tłum zajazgotał i naparł gwałtownie na kordon żołdaków. Postacie na szczycie stosu zniknęły w czarnym, smolnym dymie. Po chwili ogień przegryzł się przez faszynę i buchnął w górę jasnym słupem, co tłocząca się wokół gawiedź przywitała radosnym wrzaskiem. Znowu ruszyły w obieg garnce z piwem, niektórzy gestykulowali i wskazywali sobie nawzajem co ciekawsze fragmenty. Ciała skazańców gorzały jak pochodnie, topiąc się i niknąc jak woskowe figurynki – w końcu przepalone członki oderwały się od łańcuchów i wraz z resztkami tułowi zapadły w głąb stosu, wyrzucając wysoko pióropusze iskier. Tłum powitał ten fajerwerk brawami i błazeńską wrzawą.

Przestał patrzeć – wziął do ręki leżącą na wykuszu kartę. Krwawo określone równanie uderzyło go w oczy, raniąc myśli i duszę. Sewerianusie, czy naprawdę sądziłeś, że świat można zawrzeć w tych kilkunastu cyfrach, choćby nie wiem jak logicznych i obiektywnych? Czy naprawdę wierzyłeś, że w tym przyszłym, uniwersalnym świecie nie musiałbyś robić takich rzeczy? Że naprawdę stałeś na progu wspaniałej przyszłości, gdzie wszyscy byliby równi i obiektywni, tak za życia, jak i po śmierci, jak równa i jedna jest matematyka? Mówiłem ci, że to niemożliwe, aleś nie chciał słuchać – nie na tym świecie, nie z tymi ludźmi, nie w tym obłędzie. Być może nigdy – ale na pewno jeszcze nie teraz, na pewno nie przeciw Bogu i nie bez Niego… A ty, Sewerianusie, miast słuchać, chciałeś mnie oszukać – nie o liczby ci chodziło, nie o dobro i zło, ale o Boga. To On był prawdziwym przedmiotem twego logomatematycznego dowodu – wiedziałem o tym od początku. Czy naprawdę sądziłeś, że jeśli zastąpisz Go nicością, to wtedy ten świat będzie lepszy? Szalony, szalony, szalony.

Zamknął oczy i otworzył szerzej okno. Rozwarł palce, czując, jak wiatr wyłuskuje mu z dłoni pergamin, porywając kartę niczym latawiec. Nie chciał wiedzieć, co się z nią stanie – czy zginie w rynsztoku, wdeptana tam przez rozradowany tłum, czy wpadnie w wir powietrza nad stosem, by wraz z oczyszczonymi duszami bluźnierców dostąpić wiekuistej światłości, czy może jakaś litościwa ręka podniesie ją i schowa, niczym okruch nadziei w bezmiarze czarnej rozpaczy, bez której nie może obejść się żaden świat, ten czy tamten. Nadziei czy szaleństwa? I jeśli to drugie, to dlaczego czuję się tak nikczemnym? Stał odwrócony twarzą do resztek dogorywającego stosu i z oczu płynęły mu łzy. Ale to na pewno od dymu.

© Jacek Inglot

 

Opowiadanie zostało opublikowane w: „Fenix” 1993, nr 1.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Szalony, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...