ŚWISŁOCKA NOC
Dnia powieki wolno spadają,
rzęsy jego już bliskie runa.
Do sypialni już zmierza pająk,
srebrne oko już puszcza luna.
Idę tropem jakiegoś zwierza.
On podąża za moim śladem.
Idę, staję i nie dowierzam,
prócz mojego, głos znikąd żaden.
Lecz nie jestem pniem, ani głuszcem.
Żaden głos, choćby nutka licha?
Gdym zamienił się w słuch i w puszczę,
usłyszałem jak las oddychał.
I poszedłem tym tchem, tym tropem,
w skłonach trawy, po locie ptaka
i doszedłem do kilku kropel,
które dzień, odchodząc wypłakał.
W każdej było moje odbicie,
w księżycowej i własnej pełni.
Gdy spadł deszcz majowy, jak chrzciciel,
jedność moją z puszczą wypełnił.
I gdy księżyc, na czubku drzewa
chmurą skryty zapadł się w nockę,
nikt wśród lasu nie podejrzewał,
że przepadnę w Puszczy Świsłockiej…