Widok z okna
Kto nie czytał znakomitego eseju Józefa Wittlina “Widok z okna” powinien to niezwłocznie uczynić, zaś kto czytał, powinien niezwłocznie przeczytać raz jeszcze. To małe arcydzieło prozy, ten klejnocik eseistyki to, poza wszystkim co z sobą niesie, niezawodny lek na nostalgię i środek łagodzący ból przemijania. Kto ich nie doświadcza, ten jest wyjątkowym szczęściarzem i może Wittlina nie czytać. Może niczego nie czytać...
Zimą 1955 roku Wittlin na kilka dni opuścił Nowy Jork, gdzie mieszkał już od lat czternastu, aby odwiedzić w Montrealu przyjaciół, Antoninę i Tadeusza Sołowijów. Montrealska zima w niczym nie przypominała nowojorskiej pluchy. To była prawdziwa zima, mroźna i śnieżna, z ostrym słońcem odbijającym się w girlandach lodowych sopli, zaspami białego puchu i zlodowaciałym szronem skrzącym na gałęziach drzew. Pisarz przesiadywał przy oknie wpatrując się w krajobraz najbliższej okolicy, jednak widział nie stolicę Quebecu, ale rodzinny, na zawsze utracony Lwów. Pobliski stary park wydawał mu się być ogrodem Ossolineum od strony Cytadeli, stojący w parku klasycystyczny Fort de Monsieurs był gmachem Szpitala Powszechnego na Łyczakowie, za nim zaś, choć go z okna nie było widać, rozciągał się cmentarz Łyczakowski, ku któremu poprzez śnieżycę podążał widmowy kondukt, z ulicy Sherbrooke West prosto na Piekarską. W Montrealu zapadł liliowy zmierzch i był to zmierzch lwowski. O takiej godzinie na wszystkich krańcach świata wygnańcy słyszą szum swoich rzek, widzą ulice swoich miast, słyszą odgłosy minionego życia. To właściwe, obecne życie toczy się gdzieś obok, a oni nie chcą lub nie umieją nimżyć.
Czytam esej Wittlina po raz nie liczę już który i zastanawiam się, ile widoków z okna, mojego okna, dane mi było oglądać, i co wtedy naprawdę widziałem i co naprawdę czułem? Co zapamiętałem? Sporo było tych okien i sporo widoków, ale nieprędko nauczyłem się patrzeć, a raczej dostrzegać.
Pierwszy widok to wysoki płot z desek, a za nim tajemniczy, zdziczały ogród budzący grozę, a w nim, chylący się w ruinę, parterowy dom z poddaszem, na którym, ponad wszelką wątpliwość, mieszkały duchy. Potem widok na wysokie i rozłożyste kasztanowce, za którymi skrywał się ceglany budynek dawnej ochronki prowadzonej przez zakonnice, które mieszkały tam jeszcze i których ptasie kornety budziły grozę nie mniejszą niż duchy z poddasza. Jeszcze później stary park, staw, a obok stawu ptaszarnia i dochodzące z niej przeraźliwe krzyki pawi, zwłaszcza gdy zbierało się na deszcz. Dwa następne widoki niegodne są wspomnienia. Betonowa pustynia ponurych i brudnych blokowisk z rzadko rozrzuconymi rachitycznymi drzewkami pośród zrudziałych kępek zadeptanej trawy, po niej ruchliwa arteria przecinająca smutne pozostałości sosnowego lasu, na którego skraju postawiono dwa żelbetowe kikuty mające przypominać domy, a na najwyższym piętrze takiego kikuta, w maleńkiej dziupli, ja jak sowa chora na klaustrofobię. Po nich nowoczesna, przestronna, wiedeńska plomba położona w pobliżu pałacu książąt Auerspergów, przemyślnie wciśnięta między secesyjną kamienicę a klasycystyczny dom, w którym Beethoven napisał Missa solemnis, ale widok z okna bardziej niż nieciekawy: nieprzerwany strumień samochodów a na jego przeciwległym brzegu dawne czynszówki teraz pełne sklepów, mieszkań i biur, szczelnie zasłaniające ratusz i katedrę. Jeszcze potem paryska rue Marcadet na Montmartrze i okna wychodzące na szczytowe osiągnięcie sakralnej szmiry, bazylikę Sacre Coeur, którą oglądać należy wyłącznie z daleka. W Holandii rzędy dokładnie takich samych domków z zielonymi dachami i mikroskopijnymi ogródkami, na Węgrzech zamknięty na głucho kościół, las i znikający w nim tor kolejowy, w Niemczech dworzec i ogromny parking przed dworcem pełen samochodów i rowerów. Potem przez na przeciąg dziesięciu prawie lat dwie ogromne wille z fachwerku, niesłusznie nazywanego pruskim murem: większa, piętrowa, z mansardami i dwiema wysmukłymi wieżyczkami to były konsulat niemiecki, mniejsza, z jedną narożną wieżą gubiącą łuski czerwonych dachówek to była rezydencja konsula – obie otoczone niskim płotem za którym raz w roku i to na krótko rozkwitały magnolie. Zza upstrzonych jemiołą wysokich drzew wychylało się potężne, żółte ramię dźwigu, bo właśnie wyburzano stare domy i już wyrastały tam nowe, potem znów nowe. Ramię dźwigu niestrudzenie zmieniało rzeczywistość, może nawet na lepsze, a jeśli nawet nie, to na inne. Ostatni jak dotąd widok to łagodnym stokiem spływający ku rzece ogród, a w nim biały koń, któremu co jakiś czas zanoszę suchy chleb, co – zdaje mi się – nie robi na nim żadnego wrażenia. Patrzy i nie widzi mnie. To stary koń, może nawet bardzo stary. Może stary i ślepy? Może już nie osuwający się w niebyt, ale zanurzony w nim? Przyglądam mu się z okna lub z balkonu wzniesionej tuż przed wybuchem wojny kamienicy. Kamienica jest żółta i na wszystko obojętna. Odwzajemniam tę obojętność. W dole samochody, ludzie, czasem tramwaj. Nic by się w moim odczuciu nie zmieniło, gdyby ulica nagle opustoszała. Wiem, że nie tu będę mieszkał za rok czy dwa i nie tu wydam swoje obojętne ludziom i światu ostatnie tchnienie, choć nie wiem, skąd bierze się tapewność.
Co czułem spoglądając tylekroć z różnych moich okien? Co czuję teraz? Nic. Pamiętam to, co widziałem, ale żaden z tych widoków nie wzruszał mnie, nie budził skojarzeń, nie poruszał wyobraźni, nie wzmagał tęsknoty, nie wywoływał zjaw bliższej czy dalszej przeszłości. Dlaczego? Czyżbym nie miał miejsc ukochanych? Raju dzieciństwa?
Miejsca pierwszej miłości? Przeciwnie. Miałem je i mam, bo nigdy nie zostały mi odebrane, nikt mnie z nich nie wypędził, opuściłem je z własnej woli. Żaden kataklizm nie obrócił ich w perzynę, nikt nie zasiedlił ich ludźmi, których mowy nie rozumiem. Nie muszę o nich marzyć i sięgać wspomnieniem, wystarczy chęć czy potrzeba i obojętnie jaki środek transportu, a będę w nich na powrót, tych samych, choć – co nieuniknione – w szczegółach zapewne zmienionych, ja zmieniony nie tylko w szczegółach. Nikt nie może i nie ma prawa mi w tym przeszkodzić. Józef Wittlin nie miał tej możliwości i dlatego właśnie musiał napisać “Widok z okna”, musiał napisać to, czego ja napisać nie potrafię, bo nie muszę. I wdzięczny jestem za to losowi.