04.06.2022

Góra LGBT

Po około dwóch godzinach jazdy z trasy Cuzco–Puno skręcamy w głąb gór, na wschód. Droga coraz węższa, coraz bardziej kręta i bardziej gruntowa, a przez zaparowane szyby niewiele widać.

Gdy się przejaśnia, z coraz większym zachwytem staram się rozszyfrować krajobraz za oknem. Wyłania się najpierw z różu, a następnie czerwieni wschodzącego słońca. Typowa puna. Już jesteśmy bardzo wysoko. Kępy sztywnej trawy przypominają źle wysuszone pędzle. To krajobraz jak z Ayacucho, z Huanty, czy z Uchuraccay – z okolic najodleglejszych, najbardziej odstręczających.

W pewnym momencie stajemy. Pada komenda: „Chicos (czyli chłopcy), a teraz będzie śniadanie!”. Co na to chicas (czyli dziewczyny), które tu także są? Jemy w wąskiej niby-jadalni, choć właściwie oborze, na której środku ustawiono długi stół, a z jego obu stron dość wysokie ławki bez oparć. Bo po co miałoby nam być zbyt wygodnie? Posiłek jest bardzo skromny. Bułki (oczywiście białe, bo to Peru…), marmolada, masło, na szczęście kawa, mate de coca, a także kakao, zwane tu czekoladą. Z tego skromnego repertuaru wybieram bułkę (fe…), kakao i mate de coca. Potem znów jazda: drogą jeszcze bardziej krętą, jeszcze węższą, jeszcze bardziej gruntową, jakby dopiero przed chwilą zbudowaną. Po trzydziestu minutach dojeżdżamy do czegoś w rodzaju chwilowego plateau. Jest tu już sporo autobusów i brama z napisem „Bienvenidos a Winicunca” – Witajcie w Winicunca! Jeśli ktoś przez te wszystkie godziny zapomniał dokąd i po co tak tarabanił się niewygodną drogą pod górę, teraz mógł sobie przypomnieć.

 

Winicunca to miejsce całkiem nowe. To odkrycie ostatnich lat. Góra niemożliwa. Trudna do wyobrażenia. Jako dziw nad dziwy przyciąga coraz więcej ludzi. To Góra Siedmiu Kolorów lub Góra Tęczowa. Jak niektórzy mówią: Góra LGBT.

W wyniku topnienia wiecznych śniegów kilka lat temu odsłoniła swoje przedziwne zbocza. Zdobiące je różnokolorowe pasy do złudzenia przypominają tęczę. Im wchodzi się wyżej, tym wyraźniej widać. Tym większe wrażenie. Najlepszy widok roztacza się ze szczytu, z wysokości 5400 metrów n.p.m.

Na plateau, na którym teraz jestem, można wynająć konia, żeby wjechać mniej więcej do połowy zbocza. Ale koń kosztuje aż osiemdziesiąt soli i z grupy, z którą przyjechałem, nikt się na to nie decyduje. Z Vicky, dość oschłą przewodniczką, ruszamy do przodu, przedtem jednak dostajemy pomarańczowe kamizelki, żebyśmy nie pogubili się po drodze. A więc na szlaku będzie ścisk. No cóż, Winicunca jest coraz popularniejsza…

Ja też bardzo chciałem ją zobaczyć. Te kolory. Ta tęcza. Coraz większa sława. Nieuchronna konotacja z LGBT. Choć z drugiej strony te same tęczowe kolory widnieją przecież na domniemanym sztandarze Kraju Czterech Dzielnic, Tawantinsuyu, dawnego państwa Inków (domniemanym, bo rozpropagowanym swego czasu przez indygenistów, czyli miłośników kultury Inków, a nie przez samych potomków Inków). Sami Synowie Słońca też na pewno nie przeszliby obojętnie obok tej przedziwnej góry: czcili tęczę. Jeszcze jak. W ich dawnej centralnej świątyni Coricancha w Cuzco, na najważniejszym ołtarzuznajdować miał się, według kronik, jej wizerunek. Jaki? Daje o tym wyobrażenie ryt skalny z Ancahuasi – Domu Sępa, amfiteatru zlokalizowanego pośród skał na zachód od Cuzco. Wyraźny rysunek nie pozostawia wątpliwości co do tego, jakie zjawisko przedstawia. Odnajdywany jest przez naprawdę nielicznych. Tym bardziej wart zobaczenia.

 

Tak bardzo chciałem tam dotrzeć, że zgodziłem się na to, bym został odebrany przez organizatorów wspinaczki z hotelu o wpół do trzeciej w nocy. Tak bardzo, że jak nikt o tej porze po mnie nie przyjechał (aż wstyd się przyznać, ale niech świadczy to o mojej determinacji), zły wszedłem na powrót do łóżka w… BUTACH! O ZGROZO! Z jednej strony miało to oznaczać, że jeszcze tli się we mnie nadzieja, że eskapadę, za która już zapłaciłem, uda się jednak jakoś zrealizować, a z drugiej kołatała się we mnie myśli, że nic już z tego, że umarł w butach…

Około czwartej nad ranem zadzwonił hotelowy telefon: JUŻ po mnie przyjechali, mam zejść do recepcji. Najlepiej zbiec. Dzięki temu, że spałem w całym rynsztunku włącznie z butami, mogłem uczynić to jednym susem, za chwilę byłem na dole.

W recepcji czekała na mnie Ayla, dziewczyna, która w swoim spóźnieniu nie widziała nic nadzwyczajnego.

– No cóż – powiedziała. – De vez encuando… („Niekiedy…”).

Reszty już nie słuchałem.

Peru, Peru, całe Peru!

 

Teraz wokół miałem coraz więcej lam i alpak. (Te drugie mają okrągłe głowy, lamy zaś podłużne). Ta wysokość to ich kraina. W oddali prymitywne zabudowania, głównie z kamienia (bo to także kraina kamienia). Na razie idę w środku grupy, ale czuję się na tyle dobrze, że mam ochotę wyrwać do przodu. Przed startem można było wypożyczyć kijki do nordic-walking za pięć soli, ale oczywiście nie wypożyczyłem. Myślę: „W grupie jest większość miejscowych, więc ewentualne współzawodnictwo z nimi może nie być takie proste. Zobaczymy”.

Na szczególnie silną wygląda grupka trojga oberwańców, których kierowca zabrał z drogi na krótko przed miejscem, w którym jedliśmy śniadanie. Dwóch facetów i jedna kobitka, jakby Cyganka. To raczej Hiszpanie, a nie Peruwiańczycy. „Zobaczymy” – myślę i idę dalej.

Śniadanie jedliśmy na wysokości 4500 metrów n.p.m. Teraz jesteśmy jakieś dwieście, maksymalnie trzysta metrów wyżej. Szczyt jest na wysokości 5400 metrów n.p.m., a więc o dwieście metrów wyżej niż mój dotychczasowy rekord wysokości z masywu Chimborazo w Ekwadorze. „Tym lepiej – myślę – przecież trzeba iść do przodu. Zobaczymy”.

Idzie się dobrze i dość szybko. U celu ma być podobno bardzo mało powietrza, ma wiać jak cholera, ciemnieć w oczach i być bardzo zimno. „Zobaczymy”.

Niebo czyste, bez jednej chmurki. Słońce zaczyna walić ze wszystkich sił. Kapelusz zmieniam na wełnianą czapeczkę, którą na szczęście wziąłem ze sobą. Przesuwam się na czoło grupy. Zaczyna się strome podejście. Dochodzi aż do horyzontu. Co jest dalej? Nie wiadomo.

I to jest właśnie główny trick tej trasy. Podejście. W dali bieli się wielki nevado, ale nie Ausangate (ten widoczny będzie dopiero później), po dotarciu do horyzontu nieco skręca albo w prawo, albo w lewo, więc z dołu nie sposób określić jego długości. Co najgorsze, dzieje się tak nie raz, lecz… kilka razy, co dezorientuje i skrajnie wkurza! A wysokości z każdym krokiem przybywa, co staje się zauważalne, a raczej odczuwalne. Z kolei podejście przez owe lekkie zakosy zdaje się nie mieć końca…

Oddycham swoim ulubionym górskim sposobem, dysząc prawie jak Szarapowa na korcie. Wydaje mi się, że ma to coś wspólnego z superwentylacją, o której czytałem w książkach Stanislava Groffa. Po około dwóch godzinach po lewej stronie zaczyna się wielokolorowe zbocze, a w oddali pojawia się siodło, do którego, jak sądzę, mam dojść i tam będzie szczyt. Ścieżka znów skręca, raz w jedną, raz w druga stronę, lecz na tym odcinku przebieg szlaku jest bardzo czytelny i nie pozostawia złudzeń; do celu nadal jest bardzo daleko.

Jestem pierwszy w grupie, ale idę coraz wolniej. Szybkie tempo obrane na początku podejścia zbiera teraz krwawe żniwo. W pewnej chwili pojawia się słup, a na nim napis „Fin de Caballos” („Koniec koni”). A do celu jeszcze hen daleko, co najmniej dwa, trzy zakosy, i to te najbardziej strome, najbardziej bezwzględne. Ci, którzy zapłacili osiemdziesiąt soli, muszą czuć się bardzo zawiedzeni. A schodzący, prowadzący zwierzęta arrieros kuszą, och, jak kuszą, za pomoc w podejściu chcą teraz tylko dziesięć lub dwadzieścia soli.

Moje „zobaczymy” staje się coraz bardziej nikłe. I choć dalej dzielnie – i ze świstem – pnę siępod górę, w końcu znika, tak samo jak w wyniku ocieplenia klimatu zniknął śnieg i lód z tej góry, co ujawniło jej niesamowite kolory.

Na ostatnim odcinku przed końcem podejścia wyprzedza mnie chyba tych troje oberwańców, choć głowy bym nie dał. Bez odpoczynku jestem w stanie iść tylko pięć kroków, a potem STOP. Idąca przede mną Amerykanka idzie w tym samym rytmie i próbuje za to nawet przepraszać. A ja na to, że OK, że no problem, że w to mi graj, bo przecież pełznę tak samo wolno.

 

Wreszcie jestem.

Doszedłem.

Jestem na siodle, gdzie znajduje się coś w rodzaju kamiennego corralu (czyli ogrodzenia), za którym kryją się sprzedawcy… coca-coli (tak!) i wody mineralnej! Coca-cola i gaseosas nawet tu mnie dognały, czy wręcz wyprzedziły! Są tu w dodatku nieodłączne dzieci chcące pozować do zdjęć, choć zimno jak sto diabłów i wieje jak cholera. Po lewej stronie widać wielokolorowe, tęczowe zbocze Winicunki, a po prawej jakby wykonany z kryształu masyw Ausangate.

Ale zaraz potem następuje rozczarowanie.

Ogromne.

Bo to wcale nie koniec.

To jeszcze nie szczyt.

Trzeba iść jeszcze wyżej.

Tęczowa góra to wcale nie to, co widziałem przed chwilą, lecz dwa piramidalnie zbiegające się zbocza, które w pełnej krasie można zobaczyć dopiero wtedy, jak wejdzie się jeszcze wyżej – na koniec ostatniej prostej.

Najpierw jednak proszę kogoś, żeby zrobił mi zdjęcie z tym, co poprzednio wziąłem za Winicunkę. Pada na jakiegoś blondyna, który najpierw poprosił mnie o wyświadczenie takiej samej przysługi.

Zaraz potem idę dalej. A właściwie pełznę. Już nie jestem pewny, czy ten gość od zdjęcia na pewno był blondynem… Co chwilę muszę siadać na kamieniu. A kiedy z niego wstaję, mam mgłę przed oczami i szum w uszach. O rany! Zaraz padnę! Ale będzie! Jestem coraz bardziej pewny, że jest to niemożliwe do uniknięcia.

W 1998 roku coś takiego zdarzyło mi się na płaskowyżu Marcahuasi. Więc teraz, kiedy nagle robi mi się biało przed oczami, w uszach szumi, a świat jakby się oddalał, stawał się zbędny, bardzo daleki i niepotrzebny, skupiam całą swoją siłę i wołam do siebie: „NIE! NIE! NIE! TYLKO NIE TO! NIE CHCĘ TEGO!”.

Odpływam, a jednocześnie jakimś wewnętrznym głosem, który pamięta, czym coś takiego się kończy (i jaki byłby to teraz kłopot!) krzyczę na siebie i do siebie, i nie wiem do kogo jeszcze. I jakoś mi się udaje. Szerokim, jak najszerszym haustem, zgarniam rozrzedzone powietrze. Zapieram się na linii, która oddziela mnie od nicości. Mgła się rozstępuje, a szum w uszach wypierają dźwięki, które przed chwilą pozostawiły mnie na pastwę losu.

„Och jak dobrze!”.

„Ulga!”.

Strasznie się cieszę. Jak bardzo. Ale… powtarza się to jeszcze TRZY RAZY! A za każdym razem ten sam strach, to samo przerażenie i rozpacz: czy uda mi się przetrwać, nie upaść, nie stracić przytomności tuż przed szczytem, na wysokości 5400 metrów n.p.m.?

Ale nie padam.

Znów jakoś.

Nie wiadomo jak.

Nieważne. Liczy się to, że nadal stoję na nogach.

 

Wreszcie docieram do końca mordęgi. Teraz to już na pewno szczyt. Wyżej tylko niebo. Przede mną wspaniały widok na wielobarwną zebrę-tęczę, Winicunkę. Widok jedyny w swoim rodzaju. Nic dziwnego, że staje się coraz bardziej sławny na świecie i przez wielu Peruwiańczyków uznawany jest za coś w rodzaju nowego Machu Picchu.

Wieje, a właściwie piździ. Słońce wali po oczach, a z zimna grabieją ręce. Jest dokładnie tak, jak mówili na dole. Nie sposób dłużej wystać na szczycie. Odwrót. Ja w dół, a w górę sznureczek tych, którzy później wstali z łóżka, lecz chcą zobaczyć to, co ja widziałem przed chwilę.

 

PS: Krótko przed moją wspinaczką parlament kraju, w którym półtoragodzinne spóźnienie w środku nocy uznaje się za ledwie uchybienie, podjął rezolucję uznającą Winicunkę za chlubę i dziedzictwo narodowe, które trzeba rozsławiać na świecie i ze wszech miar hołubić. Ja potrafię wyobrazić sobie parlament; sejm, który (jakby taką górę miał na podległym sobie terytorium) byłby w stanie uznać ją za ohydztwo i świętokradztwo, dokąd na pewno nie należy dopuszczać ludzi.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Roman Warszewski, Góra LGBT, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Powiązane artykuły

Loading...