Każdy by tak zrobił
Ludmiła weszła do pokoju nauczycielskiego jakby niechcący, wślizgnęła się niepostrzeżenie we wciąż sennym porannym powietrzu w okolicach siódmej. Dostrzegła mnie, mój smutnawy uśmiech i od razu, bez zbędnych konwenansów, zapytała:
– Czy ten twój znajomy, który wozi rzeczy dla Ukraińców, czy on… Czy możesz dać mi jego numer? – wypowiedziała te słowa bardzo szybko, niemal na jednym oddechu, jakby bojąc się, że zabraknie jej determinacji bądź pewności, by dociągnąć swoją myśl do końca.
– Wiesz co, pewnie, poszukam w notesie, mam go w Sali 501, na ostatnim piętrze. Po dzwonku napiszę ci esemesa, OK? No, ale co się stało, może trzeba jakoś pomóc? – odpowiedziałem. Ludmiła jest w naszym technikum nauczycielką matematyki. Pochodzi z okolic Charkowa, w Charkowie studiowała i tam zostawiła najbliższą rodzinę. Była na feriach zimowych odwiedzić starszych już rodziców, wpadła też do znajomych ze studiów i reszty rodziny. Do nas, do Katowic, wróciła… dwudziestego trzeciego lutego. Od kilku tygodni jest więc w zupełnej rozsypce, chociaż na zewnątrz wydaje się trzymać fason. Musi. Nie poddaje się. Jej rodzice jeszcze mają prąd, mają też szczęście, że mieszkają w maleńkim domku z piwnicami na obrzeżach Charkowa. Słyszą wybuchy, cały dzień spędzają ukryci w swojej piwnicy – tam kryją się przed orkami z Moskowii. Słyszą odgłosy plądrowania, krzyki bitych, wyzwiska, wrzaski pijanych skośnookich najeźdźców. Господе Боже, co z nami będzie…?
– Udało mi się ściągnąć rodzinę na samą granicę, może ten pan…
– Mariusz – dodałem natychmiast, podejrzewając, o co jej może chodzić.
– Może ten pan Mariusz, który wozi rzeczy dla Ukrainy, pomógłby mi ich przywieźć tutaj, do Katowic.
– Mariusz właśnie wczoraj wrócił, trzy doby nie spał i pojedzie dopiero w następny piątek.
– O, to niedobrze, dzisiaj jest wtorek, oni tam sami, na granicy… – głos Ludmiły przygasł natychmiast.
– Twoi rodzice? Udało się ich wydostać z Charkowa?
– Nie, to kuzyn z żoną i małym pieskiem.
– Słuchaj, Ludmiła, przecież ja mam auto, pięć osób wchodzi spokojnie, wczoraj zatankowałem pod korek i po lekcjach możemy jechać – wypaliłem, nie zastanawiając się wcale. – Mam dziś siedem lekcji, do piętnastej. A ty? – w pokoju nauczycielskim zapanowała cisza. Zwykle z Ludmiłą rozmawiamy po rosyjsku, ja używam języka pradziadka, by nie utracić biegłości i swobody; tym razem nasz dialog prowadziliśmy po polsku. Szmery, szepty… Ludzie nachylają się i coś tam sobie szepczą do ucha. Ludmiłę zamurowało, ja miałem te dziwne szmery w nosie.
– Ty… pojedziesz, pomożesz…? Po pracy? – wciąż do niej nie docierało i co rusz się zacinała. Widziałem, że prócz zaskoczenia była po prostu wzruszona.
– A co w tym dziwnego? Przecież wiesz, że pomagam jak umiem, wymyśliłem te zbiórki, które organizujemy w naszej szkole, młodzież i ich rodzice dają od serca, a pan Mariusz z Piekar zawozi to wszystko na granicę. Ma busa i sam mówi, że musi to robić. A jeśli mogę pomóc, jeszcze bardziej to świetnie! Слава Україні! – wypaliłem z uśmiechem, bo dziewczyna była bliska rozklejenia się.
– A ile to będzie kosztowało…? – spytała nieśmiało.
– Luda, czy ty mnie chcesz obrazić? Popatrz – wskazałem prawą dłonią na moją pierś, na której od dwudziestego czwartego lutego nosiłem ukraińską flagę. – Dziadek z Odessy, a ja miałbym od ciebie brać pieniądze?! Muszę tylko odwołać korki i zadzwonić do żony, by się nie martwiła.
Gdy wykręcałem numer do swej Ewy, podeszła do nas Beata, polonistka, która weszła do pokoju jakiś czas temu i zdążyła zorientować się w sytuacji. Po tym, jak odłożyłem telefon na blat stołu, popatrzyła mi w oczy i półgłosem powiedziała tylko dwa słowa:
– Jesteś niesamowity.
– Beata, coś ty, przecież każdy by tak zareagował. Akurat mam zatankowane auto i łatwo mi zmienić plan popołudnia. Ważne są priorytety. Myślę, że każdy tutaj w pokoju, gdyby tylko miał taką sytuację, postąpiłby tak jak ja.
– I tu się z tobą nie zgodzę… – odparła Beata, a w stronę Ludmiły i moją podniosła prawą dłoń w geście Victorii. – Naprawdę – dodała, skinąwszy głową na potwierdzenie swych słów. Po plecach przebiegł mi jakiś dziwny dreszcz.
*
Po siedmiu lekcjach moja „czerwona strzała”, mój kochany Fiat Tipo koloru „rosso passione” (choć to nie Ferrari) ze mną, Ludmiłą, jej reklamówkami z Biedronki, w których wiozła „przekąski” (czemu aż cztery torby?) dla nas i dla kuzynostwa, mknął z Katowic przez Kraków, Tarnów i Rzeszów w kierunku Korczowej. Mknął: to określenie trochę na wyrost, bo zamiast jechać płatną autostradą, utknęliśmy w korkach na opłotkach, którymi takiego laika w sprawie GPS jak ja prowadził głos Krzysztofa Hołowczyca. Toteż po dziewięćdziesięciu minutach, zamiast wyjeżdżać z Krakowa, ledwie doczołgaliśmy się doń jakimiś pomniejszymi drogami.
Jednak od Krakowa droga była już wygodna, ruch niezbyt uciążliwy i Ludmiła, na początku nadal z dystansem, stopniowo otwierała się przede mną. Próbowała zachować chłodną głowę, ale widziałem, co się dzieje. Gadaliśmy więc o wszystkim: o sobie, o życiu, o tym, gdzie się tak nauczyłem mówić po rosyjsku. Unikaliśmy jak ognia tematów bolesnych, choć nie zawsze były to rafy do ominięcia.
– Luda, nikt nie widzi, ja jestem z wami, już dobrze, słyszysz? Pomogłaś tylu ludziom, teraz kuzynowi i jego żonie, może uda się też wydostać rodziców, słyszysz? Wszystko będzie dobrze – mój głos brzmiał spokojnie i stanowczo. Sam się sobie dziwiłem, że mogłem zabrzmieć tak budująco.
– Dziękuję, Tytus, dziękuję… – wyszeptała, a po policzku spłynęła jej pierwsza tego wieczora łza.
– Przestań, mówiłem ci, że każdy by tak zrobił.
– To pozwól mi chociaż zatankować auto jak benzyna się skończy… – dodała.
– Dobra – odparłem, widząc jej spojrzenie. Nie można przesadzać, trzeba wiedzieć, kiedy niepotrzebny upór mógłby zerwać misternie budowaną nić.
– OK, myślę, że w drodze powrotnej będziemy musieli zatankować…
– Patrz – szepnęła Ludmiła, wskazując spojrzeniem na przeciwną stronę autostrady z kolumną wojskowych aut. – Jakie dziwne rejestracje…
– Te czerwone to belgijskie, a żółte to chyba holenderskie. Tak, to Holendrzy – odparłem.
Gdy naliczyliśmy czterdzieści ciężarówek, dobiliśmy do podobnej kolumny po naszej stronie autostrady, tym razem zmierzającej do granicy. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się srebrzyście połyskującym kadłubom jakby szybowców z poskładanymi skrzydłami, przewożonych na ogromnych lawetach.
– A co to? – wyszeptała Ludmiła.
– Nie wiem, pewnie jakieś samoloty albo części do nich – odparłem. Teraz już wiem, że były to słynne tureckie bayraktary. Wtedy wiedzieliśmy tylko, że granica już blisko.
– Czy mógłbyś zjechać na najbliższej stacji? Muszę do toalety – poprosiła Ludmiła.
– Właśnie chciałem zaproponować to samo. Napilibyśmy się też kawy – odparłem.
Najbliższą stacją był Orlen, całkiem spory, z wieloma stanowiskami do tankowania oraz sporym parkingiem dla aut. Trzy holenderskie ciężarówki o charakterystycznym kształcie i kolorze stały na uboczu – takie mijaliśmy w kolumnach po obu stronach autostrady. Po wyjściu z toalety ustawiłem się w kolejce po kawę. Kątem oka dostrzegłem zażywnego dżentelmena, który wydawał się cokolwiek zdezorientowany, nerwowo odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę. Strój zdradzał militarne zamiłowanie kierowcy.
–Can I help you, sir? – spytałem i uśmiech zagadniętego od razu rozjaśnił mu twarz.
–Yes, my friend and I would like to drink some coffee.
–Oh, let me help you. Can I glance at your receipt? – Holender wręczył mi rachunek z zapłaconymi dwiema dużymi kawami bez mleka. Wystarczyło przy stanowisku z kawą przygotować sobie tę cudowną ambrozję.
–Are you, guys, the drivers of those trucks? – I zanim zdążył odpowiedzieć, dodałem – I know you’re not allowed to talk about it, but you’re doing a great job, you know! – I wzniosłem prawy kciuk w geście poparcia.
–Everybody must help – usłyszałem w odpowiedzi. Towarzyszył temu szelmowski uśmiech, jaki mają faceci bez względu na wiek, gdy tylko uda się im zagrać komuś na nosie.
–Good guys must win, bad ones must die – dodał Holender.
–You’re right, sir – odparłem i zdałem sobie sprawę, że sam także dokładam jakąś maleńką cegiełkę do tego wysiłku. Na swoją miarę i swoje niewielkie możliwości.
*
Był już środek nocy, gdy dotarliśmy do Korczowej. Specjalne, świetlne rampy i przewężenia kierowały nas do rozwidlenia: prosto – do Ukrainy, a zjazd – do centrum dla uchodźców. Tam właśnie przebywać miał kuzyn Ludmiły z żoną. Wszędzie widoczna policja i wojsko, dobrze oznakowani, w odblaskowych kamizelkach. Podjeżdżamy wolniutko do punktu kontroli. Powoli opuszczam szybę, tłumaczę, że przyjechaliśmy odebrać ludzi z granicy. Policjant stara się najprościej jak się da wytłumaczyć drogę, na koniec gestykuluje fluorescencyjnym wskaźnikiem, który trzyma w prawej dłoni. Pewnie robi to od wielu godzin. Na jego twarzy zmęczenie walczy z determinacją. Na nasze podziękowanie za objaśnienia odpowiada zdawkowym ruchem warg w półuśmiechu, gdy już za chwilę podobnych objaśnień udziela jadącym za nami ludziom z volkswagena kombi. Zjechaliśmy z głównego traktu, według GPS to już za chwilę i rzeczywiście, jest to baza spedycyjna Biedronki, ogromne hale nazywają się dość kresowo: lwowska, kijowska, tak, to w Młynach koło Korczowej doznajemy niezatartych wrażeń.
Z powodu braku wolnych miejsc zostawiamy auto w dość odległym miejscu, prawie biegniemy podekscytowani, Ludmiła nie może doczekać się spotkania ze swymi bliskimi. Przy samym wejściu do hali przechodzi mnie dreszcz: mam poczucie niezwykłego déjà vu – ja podobne piekło już widziałem: w Moskwie w 1993 roku, po zmroku na Dworcu Białoruskim tabuny bezdomnych – bądź nie mających w domach ni kawałka chleba – biedaków w łachmanach, w każdym wieku, od starca po dziecko, w niebo buchają kłęby dymu z palących się prowizorycznie koksowników lub ognisk, obok pokotem na jakichś szmatach lub prosto w roztajałym, brudnym śniegu leżą półprzytomni z głodu lub odurzeni alkoholem, istne ludzkie cienie, potworne karykatury homo sapiens… Jakby obrazy Goi, tak, to Goya, tylko nie na płótnie, ale na żywo, w smrodzie i ohydzie, jakie tylko człowiek potrafi stworzyć. A teraz znowu koszmar: ponownie przekroczyłem bramy piekieł, tylko to jeden diabeł z Kremla tych wszystkich nieszczęśników wygnał aż tutaj, do małej miejscowości na wschodnich krańcach Polski.
Stoją bezradni, z bagażami i z transporterami pełnymi zabranych na poniewierkę zwierząt. Bezgłośne postacie, w oczach których czai się obawa, wstyd, wręcz strach przed tym, co będzie. Jest jednak też nadzieja i ulga, że uszli z matni, że są bezpieczni. Ludzie ci nie mają już sił, przeszli przez piekło, lecz tu, w przedsionku, jeszcze w nim tkwią, na ich nierzadko umorusane twarze pada diaboliczna poświata z koksowników, ognisk i grilli, wolontariusze podbiegają co rusz z tackami z kiełbasą, musztardą i bułką, widząc kwilące w ramionach matki niemowlę, proponują sudokrem i pieluszki. Boże…
– Jadący do Wrocławia, proszę wsiadać do autokaru numer dwa, powtarzam, jadący do Wrocławia… – wydziera się do megafonu zaraz przy moim uchu ubrany w harcerski mundur dwudziestolatek. Obok autokar do Gdańska, dalej do Warszawy i Poznania. Ludmiła sprawia wrażenie oszołomionej.
– Dzwoń do kuzyna – mówię.
– Próbuję, ale nie odbiera.
– Może poszedł do toalety. Dzwoń do skutku, bo się nie odnajdziemy.
Po pięciu minutach udaje się jej porozmawiać przez chwilę z kuzynem, któremu zaraz padnie telefon.
– Są w tej drugiej hali. Musimy iść do lwowskiej, tu jest kijowska.
Przedzieramy się przez tłum, nigdzie nie widać agresji. Wolontariusze i ci, którzy tak jak my przyjechali pomóc – po prostu wszyscy staramy się uśmiechnąć bądź odwzajemnić uśmiech. W odpowiedzi wszyscy pomagają znaleźć drogę, wskazują kierunek, oferują pomoc, pytają, czy nie jesteśmy głodni, a może wyziębieni, może potrzebny nam koc. Niesamowite.
Wreszcie Ludmiła szarpie mnie za rękaw. Są. Bezgłośnymi wargami szepcze coś pod nosem, podbródek jej drga, ręką ściska komórkę, ale widzę, że też trzęsie się z przejęcia. Patrzę i nie wierzę własnym oczom: od początku ogromnej hali, zbudowanej do celów logistycznych i magazynowych, po horyzont – polowe łóżka, szacunkowo około pięciuset, może siedmiuset, nie wiem sam, a przy każdym z łóżek bagaże, często transportery na zwierzęta, maleńkie dzieci, śpiące bądź bawiące się, chodzące koło osowiałych, apatycznych dorosłych. Zbierają mi się pod powieką łzy, muszę się wziąć w garść.
– Tytus, to mój kuzyn Sasza z żoną Anną – przedstawia mnie Ludmiła. Spoglądam, ale jeszcze nie rozumiem. Nie, to pewnie pomyłka, bo obok nich stoją trzy pokaźne walizy, dwa transportery z kotami, dodatkowo Sasza trzyma na smyczy pokaźnego labradoropodobnego psa, a Anna na rękach ma psa – maskotkę, może yorka, nie wiem, nie jestem kynologiem. Wiem tylko, że nie wiem, co zrobimy.
– Witajcie! – podchodzę, ściskamy się i dostrzegam, że Sasza ma kłopoty z chodzeniem. Unikam myśli o tym, co musiało ich spotkać podczas jazdy. „Weź się w garść, stary!” – mówię w myślach do siebie. Muszę jednak poruszyć podstawową kwestię.
– Luda mówiła, że oprócz was będzie mały piesek… Ja mam tylko Fiata Tipo – zwiesiłem głos podłamany, gdy w tej samej chwili jak spod ziemi wyrosła przed nami para porośniętych młodocianym wąsem postaci w zielonkawych mundurach ZHP.
– Może w czymś pomóc? – zagadują i jak wszyscy tutaj – mimo zmęczenia – starają się zdobyć na uśmiech.
– No, właściwie mamy problem. Państwo przyjechali z Charkowa, ale zabrali ze sobą też psy i koty, no i sporo bagażu, a ja dysponuję tylko sedanem. Katastrofa – odparłem.
– Dokąd jedziecie? – pytanie tyleż krótkie, co treściwe.
– Do Katowic.
– A my wracamy do Bielska, kolejny raz przywieźliśmy dary naszych bielskich piekarni i zakładów mięsnych. Jak trzeba, to pojedziemy do Katowic, a potem od was do Bielska. No i nie ma katastrofy! – uśmiecha się młody harcerz, a mnie po prostu coś ściska gardło ze wzruszenia.
– Naprawdę? – dukam i wciąż nie mogę uwierzyć, że tak po prostu w jednej minucie nasz problem znika. To niesamowita, otaczająca nas tutaj zewsząd dobroć, oddanie i chęć pomocy, o którą nie podejrzewałbym tych wszystkich ludzi, nawet siebie samego. A dzieje się to na naszych oczach, często wbrew pesymistycznym diagnozom uczonych głów.
Stanęło na tym, że harcerze z Bielska, którzy mieli pakowne volvo kombi, zabrali labradora, największe bagaże i panią Annę z miniaturowym pieskiem na przednim siedzeniu. My do fiata poprosiliśmy Saszę: na przód ze względu na jego problemy z nogami; z tyłu usiadła Ludmiła z kotami. Resztę bagaży upchaliśmy w bagażniku.
– Jakie macie europejskie drogi – z uznaniem zagaił kuzyn Ludmiły, gdy wydostaliśmy się wkrótce na główną trasę.
– Nie wszystkie jeszcze są takie fajne – odparłem i zaczęliśmy łapczywie gadać o najróżniejszych rzeczach, bojąc się zbliżenia w tym dialogu do spraw najsmutniejszych, czyli do wojny. Po kilku minutach, zamiast odpowiedzi na jakieś zwyczajne pytanie, usłyszeliśmy z Ludmiłą lekko świszczące chrapanie.
– Trzy dni i trzy noce. Tyle jechali do granicy – wyszeptała, by nie zbudzić kuzyna. W odpowiedzi skinąłem jej tylko głową w tylnym lusterku. Miarowe ruchy wycieraczek przecierały w interwałach szybę, na którą padał marcowy deszcz ze śniegiem. Za każdym razem obraz przez ułamek chwili był czyściutki, bez śladów na szkle, by moment później tworzyć nową kompozycję z padających z nieba kropli. Przed trzecią rano dotarliśmy do Katowic. O ósmej miałem już lekcję z IVb na drugim piętrze.
P.S. W latach dziewięćdziesiątych przyszło mi spędzić sporo czasu zagranicą. W Ukrainie w 1998 roku nagrałem płytę rockową z zaprzyjaźnionym zespołem FOXTROTT z Mikołajowa. Chłopaków gościłem wielokrotnie w swoim mieszkaniu w Zabrzu, grali też jeden koncert w Polsce. Jednak przez lata, zajęci własnymi sprawami, utraciliśmy kontakt. Oni nagrywali nowe płyty, ja bardziej poświęciłem się poezji i uczeniu polskiej młodzieży tajników angielszczyzny. Po 24 lutego 2022 roku okazało się, że telefony, które miałem zapisane w notesie, od lat są głuche. Orki przejęły pobliski Chersoń i pukały do drzwi „mojego” Mikołajowa. Coraz gorzej przychodziło mi zasypianie, w internecie nie mogłem znaleźć namiarów na chłopaków.
21 kwietnia moje technikum TEB Edukacja w Katowicach organizowało dni otwarte. Mamy kilkunastu uczniów z Ukrainy, to fantastyczna młodzież, która myśli i działa nieszablonowo. Z Walerym spod Charkowa w czasie dni otwartych mogłem poznać się nie tylko na płaszczyźnie nauczyciel–uczeń, zwierzyłem mu się z problemu. Doradził, bym wpisał imię i nazwisko w messengerze. No, nie. Tyle to umiem. To już robiłem i nic. Już sprawdzałem, to nie on. No, to na odwrót. Jak to na odwrót? Normalnie: najpierw nazwisko, potem imię. Eureka! Jest! Jest Giena! Giena Grimow, wspaniały gitarzysta i jeszcze wspanialszy kumpel, z którym można było konie kraść.
– Alio? Giena, to ja, Tytus. Tak, ten z Zabrza. Jak dobrze, że żyjesz. Co? Wszyscy żyjecie?! Cudownie! Poczekaj, spokojnie. Tak, to na pewno ja. Jeżdżę jak inni pomagać na granicy, żeby cały ten Kreml czym prędzej jak ruski okręt wojenny…