06.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #197 / Sto siedemdziesiąty drugi

Na początku budził uczucia, których przezwyciężenie wymagało siły woli.

Z wyglądu stanowił manifestację tego wszystkiego, co wróży problemy zarówno dla sąsiadów z hali, jak dla wolontariuszy i magazynu z pomocą humanitarną.

Położyliśmy go dalej od przejścia, w głębi sali, na wszelki wypadek.

Ale czas mijał i sto siedemdziesiąty drugi falsyfikował naszą dawną opinię o swoim wyglądzie, jakby zrzucał kolejne powłoki ze swojej istoty.

Sto siedemdziesiąty drugi – dlatego że imiona w środowisku wolontariackim są rzadko używane i zapamiętywane. Chyba że to przypadek jakichś wyjątkowych gości, od samego początku swoistych legend naszego ośrodka, w dobrym albo złym znaczeniu.

On zaś niczym się nie wyróżniał: niezgrabnie, ale starannie ścielił łóżko polowe i cieszył się jak dziecko, kiedy któregoś razu do kuchni przywieźli nam tiramisu. Naprawdę był jak dziecko, które nie umie się ani złościć, ani wpadać w rozdrażnienie, ani też stanąć we własnej obronie. Połączenie cech psychicznych i fizycznych czyniło z niego idealną ofiarę dla nie zawsze dobrego i uważnego na innych świata.

Pamiętam, że spotkałem go kiedyś w stołówce stojącego niezdecydowanie z boku dziarsko poruszającej się do przodu kolejki.

‒ Pomóc panu? – zapytałem go dyżurnie, wolontariacko, już po raz sto tysięcy któryś.

‒ Ta wot, szczosnie znaju, jak tudypidyjtyNo tak, jakoś nie wiem, jak tam podejść.[1] – zawahał się, przywołując we mnie wspomnienie dalekiego dzieciństwa, kiedy sam, tak samo jak on, krępowałem się podejść do jakiejś kolejki, – a pachne duże harno!

Wszystko jasne.

Wszedłem do stołówki, sięgnąłem po talerz i napełniłem go najsmaczniejszą i najtreściwszą, aromatyczną zawartością, taką z samego dna garnka, i podałem sto siedemdziesiątemu drugiemu.

‒ Smacznego!

Duże diakuju!Bardzo dziękuję.[2]

Wziął ode mnie talerz, usiadł w kąciku, zjadł swoją porcję bez łapczywości, jaka charakteryzowała grupę społeczną, do której stereotypowo go przypisaliśmy, wstał i powoli wrócił na swoje miejsce.

Zgarbiony, bezpośredni i zwykle uśmiechnięty.

Sto siedemdziesiąty drugi uśmiechał się w sposób świadomy, po prostu inaczej. Jak – nie mogłem tego zrozumieć ani ja, ani koleżanka psycholożka.

Czasami irytował nas swoimi nonsensownymi prośbami. Na przykład żebyśmy zadzwonili do jakiejś chrześcijańskiej organizacji, która rzekomo obiecywała mu pomoc. Podawał nam karteczkę z ukraińskim numerem telefonu. Kiedy tam dzwoniliśmy, człowiek, który odbierał, nie miał pojęcia, o co chodzi.

Innym razem poprosił mnie, żebym pokazał mu drogę do kantoru.

‒ Odwiozę pana taksówką ‒ odparłem, rozumiejąc, że puszczać samego go nie wolno. ‒ A co pan chce kupić?

Okazało się, że sto siedemdziesiąty drugi chce kupić sobie papierosy. A wymienić chce wszystko, co ma – czyli kilka pomiętych banknotów o łącznej wartości około stu hrywien.

Na papierosy ledwie wystarczy, a taksówka w obie strony wyniesie mnie jeszcze więcej. Tak w ogóle prośby naszych gości to prawie jak rozkaz, ale im dłużej działasz jako wolontariusz, tym częściej w podobnych sytuacjach trzeźwo oceniasz swoje zasoby – te fizyczne, psychiczne, jak i finansowe. Nie ma innej rady, jeśli chcesz pomagać długodystansowo. Niestety, nasza misja okazała się maratonem, a nie biegiem na sto metrów. Niektórzy wolontariusze zrozumieli to zbyt późno i odpadli „na trasie”.

Poszedłem na pobliską stację benzynową i kupiłem mu papierosy. I … zacząłem mu przynosić codziennie, to paczkę papierosów, to miseczkę tiramisu z kuchni. Pojawiło się u mnie dziwne uzależnienie od wizyt tego człowieka.

Bowiem pomagając bliźnim, pomagamy sobie samym, jak głosi mądrość.

Ale to nieprawda.

Kto miał okazję pracować na dworcu pośród tysięcy uchodźców uciekających przed nieszczęściem wojny i bestialstwem najeźdźców, a potem leżeć w łóżku z temperaturą prawie czterdziestu stopni – dlatego że organizm koszmarnie oberwał nową florą bakteryjną, męczy się z okropną gorączką – i śnić koszmary, w których widzi uchodźców, ten rozumie, że ani trochę sobie tym nie pomaga.

Zdrowiejesz i wciąż na miękkich nogach po chorobie wracasz do centrum pomocy, dlatego że rozumiesz, że nie masz prawa porzucić tych biednych ludzi. I wszystko zaczyna się od nowa. Działasz w dzień, czasami też w nocy ‒ rejestrując niekiedy po sto ludzkich powłok, z których wojna, jak wampir, wyssała wszystko, co żywe.

Nie tyle pomagasz sobie, wbrew tej pięknej mądrości, ile pracujesz w mozole. Siedzisz z człowiekiem, patrzysz w czarną przepaść w jego oczach i fizycznie czujesz, jak twoje życiowe siły, kwant po kwancie, przepływają do siedzącego naprzeciw ciebie. Tylko po to, żeby w jego oczach zabłysnęło cokolwiek choć trochę przypominającego życie. Jakieś prawo równowagi sił w przyrodzie albo coś, nie wiem.

Potem wracasz do domu i leżysz, patrząc w sufit. I szukasz, jak wygłodniały Nosferatu, świeżej krwi, świeżej wewnętrznej energii.

Spotkałem się chyba ze wszystkimi znajomymi, dla których nie miałem czasu przez ostatnie kilka lat. Choćby na pół godziny, choć w przelocie w Starbucksie, choćby z tymi, których jak rasowy mizantrop charakteryzowałem jak Sartre: „piekło to inni”. Teraz nieważne kto, byleby mówili o kotkach, kredytach i smart cateringu bez glutenu, a nie o chorych rodzicach w strefie nalotów bombowych, którzy młodym kazali jechać, a sami zostali. I tak sobie siedzisz, sycisz się wewnętrzną energią tej beztrosko szczebioczącej koleżanki z roku, a potem przekazujesz siły uchodźcom – tylko im je przekazujesz.

Ze sto siedemdziesiątym drugim było inaczej.

Ze zrozumiałych przyczyn nie prowadziliśmy długich rozmów. Nie umiał powiedzieć niczego o sobie, nawet miejsce urodzenia podawał nieprecyzyjnie: „jakby centralna Ukraina”. A dane z jego formularza osobowego półświadomie ignorowałem, jakby w ogóle go nie dotyczyły.

„Da, ja to rozumiju” – mówił w odpowiedzi na moje próby dotarcia do niego z informacjami na temat jego nowego miejsca zamieszkania, Polski, a potem gorąco dziękował za papierosy i tiramisu. Zresztą, „gorąco” to niezbyt trafne określenie w przypadku tego człowieka.

Robił wszystko nie tak, wszystkie jego słowa, jego intonacja, gesty, emocje wprowadzały obserwatora w metodologiczny ślepy zaułek niemożliwości ich zbadania; wyglądały na proste, a nawet prymitywne, ale w rzeczywistości okazywało się, że są o wiele bardziej skomplikowane od niego samego.

Jedno nie podlegało dyskusji: po rozmowie z nim latało się jak na skrzydłach. Sto siedemdziesiąty drugi był morzem wyciągającym z ciebie to, co nagromadziło się w tobie przez cały dzień. Oceanem wymywającym negatywną energię i zmęczenie. Nie ty jemu, a on tobie dodawał życia. Z czasem poczuli to również inni wolontariusze.

„Popatrzy na ciebie i robi ci się milej” – mówiła moja koleżanka.

Wszystkim było milej, kiedy zauważali zgarbioną figurę w czerwonej kurteczce.

Sto siedemdziesiąty drugi był obiektywnie ciężkim przypadkiem i cieszyliśmy się, kiedy pewien ośrodek pomocy cudzoziemcom zgodził się przyjąć Siergieja – bo tak miał na imię.

Zdarzyło się to nie na mojej zmianie, a potem było jakieś święto, więc nie widziałem, jak nas opuszcza.

W trakcie obchodu sali podszedłem do jego, teraz już świeżo posprzątanego łóżka. Na krześle, na którym zwykłem stawiać tiramisu, stało pudełko, w którym inny wolontariusz przyniósł mu nowe buty. Nie ma słów, które opisałyby jego radość.

Postałem, popatrzyłem i serce ścisnęło mi się żalem.

Jak gdybym dopiero teraz zrozumiał, Kto przychodził do nas pod postacią sto siedemdziesiąt drugiego.

Jak gdyby sam „sens istnienia” podrzucił nam swojego posłańca, tylko dla pozorów przyoblekając go w ludzką postać. Żeby zrozumieć i sprawdzić, ile jesteśmy warci my, ludzie, na naszej planecie pod Słońcem. Czy jesteśmy czegokolwiek warci…

Mam nadzieję, że ugościliśmy go nie najgorzej.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Alexander Borisov, Sto siedemdziesiąty drugi, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 197

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...