28.06.2023

[Kiedy kupowaliśmy dom na przedmieściach…]

Kiedy kupowaliśmy dom na przedmieściach, nie zastanawialiśmy się, jakie warunki panują wokół. Tak oto wylądowaliśmy w miejscu, w którym o każdej porze dnia i nocy latają nam nad głowami F-16. W dodatku niedaleko ciągnie się przejazd kolejowy o dużym natężeniu ruchu. Ale kiedy szukaliśmy mieszkania, myśleliśmy tylko o tym, że wreszcie będziemy mieć nasze, że będziemy mieli ogródek i więcej niż dwa pokoje, z czego ten większy będzie salonem, jadalnią, sypialnią i pokojem zabaw w jednym. No i stało się. Kupiliśmy półbliźniaka z czterema pokojami, dwiema łazienkami, salonem i kuchnią. Full wypas. Nawet przyzwyczailiśmy się do hałasów. Przynajmniej tak nam się zdawało…

Samoloty to zmora. Na szczęście nie latają zbyt często, z wyjątkiem jednej nocy. Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty… Nie szło spać, zwłaszcza kiedy ma się psa, który szczeka na każdy taki samolot. I dziecko, które obudzone szczekaniem psa zaczyna płakać. Rodzinna tragedia murowana.

Rano dowiedzieliśmy się, dlaczego samoloty latały o tak nieludzkich godzinach częściej niż zwykle.

A więc wojna… Dziwnie to usłyszeć w tych czasach.

Po pandemii nastała wojna. Właściwie wojna zakończyła pandemię, chociaż nikt oficjalnie tego nie powiedział. Ze wszystkich stron dochodziły tylko informacje o wojnie. Jak wielu innych ludzi ze strachem patrzyłam na ekrany telewizorów pokazujące skalę zniszczeń i chaosu wywołanych przez decyzję jednego człowieka.

‒ Wiesz, że byłabym jedną z nich? ‒ mówię do męża, patrząc na ciągnące się korki samochodów próbujących dotrzeć do granicy.

Nie zastanawiałabym się. Wzięłabym córkę i uciekała. Tylko gdzie?

‒ Do twoich rodziców ‒ podpowiada Mateusz.

Kiedyś też tak myślałam. Rodzice mieszkają na wsi, nie takiej jak nasza, podmiejskiej, tylko takiej prawdziwej, zapadłej wsi. Kiedyś wydawało mi się, że jeśli, broń Boże, wybuchłaby wojna, to uciekniemy na wieś, bo tam łatwiej przetrwać. Ta myśl pojawiła się w mojej głowie w momencie, kiedy pytałam się babci i jej sióstr, jak było na wojnie.

‒ A jak miało być? Spokojnie ‒ odpowiedziała prawie dziewięćdziesięcioletnia ciocia Marynia, która mimo sędziwego wieku sama kopała ogródek, zajmowała się kurami i królikami, a przy tym jej włosy wciąż nie były całkowicie siwe. 

‒ Była bieda. Czasem przyszło jakieś wojsko. I poszło.

Teraz jednak, kiedy perspektywa wojny była blisko, zbyt blisko, lepiej byłoby uciekać gdzieś dalej. Mateusz ma rodzinę w Niemczech i we Francji, a jeśli Europa nadal wydawałaby się zbyt niebezpieczna, zawsze zostaje moja rodzina w Stanach. 

‒ Ma już pani spakowane walizki? ‒ pyta mnie kosmetyczka, bo przecież życie toczy się dalej, więc poszłam na umówione paznokcie.

‒ Bo tu panie mówią, że już się spakowały i są gotowe do drogi w każdej chwili, gdyby…

Nie kończy zdania. Jakoś nie chce jej przejść przez gardło słowo o wojnie. Sama ma małe dzieci i buduje dom. Nie chciałaby uciekać i zostawiać tu wszystkiego. Jak każdy z nas…

Media huczą. Akcje humanitarne na każdym kroku. Pieluszki, chusteczki, środki przeciwbólowe, opatrunki, ubrania, buty, jedzenie, koce, poduszki… Wszystko okazuje się potrzebne i wszyscy rzucają się z pomocą, do tego stopnia, że w Rossmannie nie mogę kupić mokrych chusteczek dla swojego dziecka, bo wszystko wykupione.

‒ A jak my pomożemy? ‒ pyta mąż.

Pracuje w firmie spedycyjnej, w której w ramach wolontariatu co weekend ktoś jeździ i przywozi ludzi z granicy. Co z tego, że miejsc jest tylko dziewięć, a jeżdżą w szesnaścioro. Nikt tego nie sprawdza, bo samochód oblepiony jest flagami informującymi o ich misji. W jedną stronę wiozą rzeczy, w drugą ludzi.

‒ Ale tam jest bajzel na tej granicy ‒ komentuje jeden, widząc, że rzeczy ze zbiórek trafiają na granicę na wielkie kupki i nikt nic z tym nie robi. Organizacja leży, ale też kiedy można się było zorganizować przed taką sytuacją?

‒ Zgłosiłam nas do fundacji ‒ poinformowałam męża. ‒ Że możemy przyjąć dwie osoby.

Dwie osoby. Matka z małym dzieckiem, bo chociaż mamy dwa pokoje wolne, to nie mamy łóżek, poza łóżkiem w pokoju naszej córki i łóżeczkiem ‒ obydwa nieużywane, bo młoda wciąż śpi z nami.

‒ Jesteś pewna? ‒ pyta Mateusz. ‒ To duży krok. I czy nas na to stać? Przecież teraz nam ledwo starcza, a to będą dwie osoby więcej.

‒ Damy radę. Tylko nas zapisałam. To nic zobowiązującego.

Długo nikt się nie odzywał, chociaż wokół wciąż napływały do mnie informacje o osobach przekraczających granicę i szukających schronienia. Wokół panowała cisza. Już nawet zaczęłam myśleć, że nikt się nie odezwie.

„Dzień dobry. Poszukujemy miejsca dla pani z małym dzieckiem. Zgłaszała się Pani do programu. Czy zgłoszenie wciąż aktualne?”.

Boże przenajświętszy. Odezwali się. Co robić? Przecież zgłosiłam się sto lat temu pod wpływem chwili. Moi rodzice mnie opieprzyli, że rzucam się z motyką na słońce, że sami potrzebujemy pomocy, a jak mamy niby komuś pomóc. Mąż nie wie co robić, chce pomóc, ale wie, że zmieni to nasze życie.

Szybka wymiana zdań, SMS-ów i telefonów. Dowiadywanie się, dopytywanie. Ustalanie wszystkiego i podejmowanie decyzji.

Mama w moim wieku. Dziecko w wieku mojego. Też dziewczynka. Tylko na dwa tygodnie, bo potem jadą do jakiejś rodziny w Niemczech, ale najpierw ta rodzina musi zmienić mieszkanie na większe, żeby mogli zamieszkać razem. Okej. Dzisiaj mamy po nie jechać. Czy mamy fotelik? Tak. Mamy fotelik, bo też mamy dziecko. Kto jedzie, a kto zostaje w domu, żeby przygotować? Lepiej, żeby jechał mąż, ja przygotuję mieszkanie. Nie. Jednak nie dzisiaj. Dzisiaj mają gdzie spać. Jutro. Ale jutro o której? Gdzie? W fundacji. Dobrze. Jutro o czternastej w fundacji. Bez odbioru.

Teściowa przyjechała rano, żeby pomóc ogarnąć mieszkanie przed przyjazdem dziewczyn, bo my oboje w pracy. 

Zaczęłam żałować, że zaledwie parę dni wcześniej skończył mi się macierzyński. W sumie w pracy też nie wiedzieli, co ze mną zrobić w trakcie roku szkolnego, więc dostałam pod opiekę dzieci z Ukrainy.

‒ Będzie je pani uczyła języka polskiego. Przez pięć lekcji są pod pani opieką. To trójka rodzeństwa z trzeciej, czwartej i piątej klasy.

Oni po polsku nic. Ja po ukraińsku nic. Na szczęście jest translator. Jakoś pomału musieliśmy sobie radzić z nową sytuacją. Jak uczyć kogoś języka polskiego po polsku? Tego nie uczyli na studiach.

Z godziny na godzinę przybywa mi uczniów. Dzień zaczynałam z trojgiem, skończyłam z pięciorgiem. Następnego dnia przeznaczona dla nas sala okazała się już za mała.

Wałkujemy przywitania i pożegnania, łaciński alfabet, nazwy przedmiotów szkolnych i pomieszczeń. Zwiedzamy szkołę, rysujemy, śpiewamy. Robię, co mogę i co umiem, a ostatecznie dzieci mówią mi na pożegnanie „na razie” zamiast „do widzenia”. W sumie dobre i to.

Całe szczęście dyrekcja działa szybko. Znalazł się pedagog ze znajomością języka ukraińskiego i od poniedziałku wchodzi za mnie. Uff.

Jadę do fundacji. GPS pokazuje, że to gdzieś w okolicach Łazarza. Mieszkałam tam kiedyś, tylko wtedy jeździłam tramwajem i nie zwracałam uwagi, że pełno tu ulic jednokierunkowych. Krążę w poszukiwaniu właściwego miejsca, aż w końcu dzwonię.

‒ Nie, nie mamy parkingu ‒ kobieta mówi łamaną polszczyzną. ‒ Musi pani zaparkować przy drodze. Fundacja jest przy głównej drodze, w piwnicy.

Parkuję. Płacę prawie dziesięć złotych za godzinę parkowania i idę na poszukiwania. Fundację znalazłam dość szybko. Weszłam do środka i od drzwi przywitała mnie dziewczynka biegająca w górę i w dół po stromych schodach.

‒ Cześć. Mogę wejść? ‒ nic nie mówi, tylko grzebie rączką w buzi. Pewnie zęby. Patrzę na nią i zastanawiam się, czy to jest dziecko, które ma z nami zamieszkać. Szukam jej mamy. Chyba jest. Siedzi obok innej kobiety z wózkiem. Tamta ma mniejsze dziecko.

Grzecznie czekam na swoją kolej w pomieszczeniu, które było o wiele za małe dla dziesięciu osób. Pani przy stoliku ciągle z kimś rozmawia. To przez telefon, to z ludźmi, którzy przyszli przede mną. Próbuję zagadać do kobiety z dzieckiem, że ja chyba po nią, ale ona w ogóle mnie nie rozumie. Więcej się do niej nie odzywam, bo to w sumie głupie, jeśli jednak nie po nią przyjechałam.

W końcu przestaję być grzecznie czekającą dziewczynką i próbuję dostać się do biurka. Przekrzykuję pozostałych, co udaje mi się z trudem. Mam niby bardzo cichy głos, ale jak się wydrę w złości, to się wydrę.

‒ Dzień dobry! Ja miałam tu przyjechać po panią z dzieckiem.

‒ Świeta! ‒ krzyczy pani, do której się odezwałam. Zza parawanu wynurza się młoda dziewczyna. Świeta, jak mniemam. 

‒ Bo tu pani przyszła po tę dziewczynę z dzieckiem, co ich nie ma.

Siedzę za parawanem. Tu jest większy spokój. Jest długi stół z telefonami, które obsługują trzy panie. Żadna z nich nie mówi po polsku albo mówi bardzo słabo, więc wszystkie telefony i tak ostatecznie przejmuje Świeta. Ona robi tu najwięcej. Po chwili przychodzi jakiś pan i przynosi kilka pojemników z tanią chińszczyzną. Mnie też proponuje, a ja grzecznie odmawiam, mimo że skręca mnie w żołądku. W domu czeka przygotowany obiad. Pół godziny. Nie wiem, co ze sobą zrobić, a oni nie wiedzą, co zrobić ze mną. 

‒ Spokojnie ‒ mówi Świeta. ‒ Znajdziemy pani inną rodzinę. Taki, co chce przyjąć, a nie ma kogo, to nie problem.

Siedzę. Dostanę inną rodzinę. Mój mąż nic o tym nie wie. To się zdziwi, tak jak ja.

‒ Przyjdzie taka pani z ośmioletnią córką ‒ informują mnie w końcu.

‒ Ale jak ośmioletnią?! Przecież ja nie mam dwóch łóżek. Tylko łóżko i łóżeczko dla dziecka.

‒ To będą spały przytulone na jednym łóżku.

W końcu mówię, że muszę iść przedłużyć parkomat. Mogłabym to zrobić w telefonie, ale chcę się przewietrzyć. W drzwiach mijam jakąś panią z córką. Po chwili dowiaduję się, że to one.

‒ Żadnych rzeczy? Walizek?

W moim małym samochodzie nie ma zbyt dużo miejsca, bo przecież przyjechałam z fotelikiem, żeby zabrać małe dziecko. Jedziemy do hotelu po rzeczy dziewczyn. Nie jest jakiś piękny, ale to i tak lepsze, niż spanie na targach z innymi uchodźcami. Pewnie gdybym mogła, to też wybrałabym hotel dla siebie i córki. Przynajmniej na początku, kiedy byłoby mnie na niego stać.

W recepcji oddajemy klucz. Jest godzina 16:00, trzeba się wymeldować do 12:00. Zwrotu pieniędzy nie ma. Doba hotelowa już się zaczęła.

‒ Ale przecież wie pani, jaka jest sytuacja. Bądźcie ludźmi. Każdy może jakoś pomóc.

Ale pani w recepcji nie wie.

Jedziemy długo przez zakorkowane miasto i obwodnicę.

‒ Spokojnie ‒ tłumaczę. ‒ Do Poznania od nas jedzie się dziesięć minut. No, może dwadzieścia autobusem. ‒ Ukrainka kiwa głową, chociaż nie jestem pewna, czy mnie zrozumiała.

Podjeżdżamy pod dom. Wchodzimy. Mąż już chce się witać z dziewczynami, kiedy nagle nadskakuje Pyza ‒ nasz czteroletni mopsik. Gryźć nie potrafi, ale lubi szczekać i to wystarczy, żeby przestraszyć dziewczynkę z Ukrainy. Pies musi być zamknięty, bo inaczej ona do domu nie wjedzie.

‒ Jestem Natasza, a to Alina ‒ przedstawiają się mojemu mężowi, a ona przedstawia naszą córkę i siebie ‒ … a psa już poznałyście ‒ kończy, śmiejąc się nerwowo.

Na początku jemy obiad. Milczymy. Potem oprowadzanie po domu i zaprezentowanie ich pokoju z jednym łóżkiem.

‒ Załatwię jakiś materac, ale nie wiem, czy dzisiaj ‒ obiecuję i zaczynam dzwonić po sąsiadach. Potrzebny jest nie tylko materac, ale też poduszka i kołdra, bo pod pościelą dziecięcą nikt się nie zmieści. Na szczęście mamy dobry kontakt z sąsiadami i pokój szybko zostaje urządzony. Można iść spać.

Rozmawiamy przed snem, chociaż trudno nazwać to rozmową, bo w ruch cały czas idzie translator, który nie zawsze tłumaczy wszystko tak jak chcemy. Chwile milczenia nadrabiamy dobrą miną. Dowiedzieliśmy się, skąd są, jak wygląda sytuacja u nich w mieście (niedaleko Kijowa), jak wyglądała ucieczka i co u rodziny. Alina zabrała ze sobą zdjęcia. Z chęcią zaoferowałabym jej jakieś ramki, żeby mogła postawić sobie zdjęcia bliskich na szafce, problem jednak w tym, że nie mamy żadnych ramek, nawet z naszymi zdjęciami.

Przed snem organizujemy się jeszcze na jutrzejszy dzień. To nam jakoś wychodzi bez translatora. Ja mam pracę, mój mąż ma pracę, Krysia ma żłobek. Nie będziemy przecież zmieniać naszego życia, bo wprowadziły się do nas dwie nowe osoby. Zostawiamy im klucz od domu i wszystko do dyspozycji. Jak tak teraz o tym myślę, to nasze zaufanie musiało być wielkie.

Natasza pyta nas o cenę pobytu i nie daje się zbyć. Ostatecznie udaje nam się dogadać, że nie chcemy żadnych pieniędzy, ale będzie fajnie, jeśli ugotuje obiad z tego, co znajdzie w lodówce (co prawda nie znajdzie tam zbyt wiele, ale wystarczająco na jeden obiad).

Podobno mamy bardzo ładny dom i Alina chciałaby mieć taki. Jest przestronny, jasny i nowoczesny. Przyjęłam to z podziękowaniem, ale po chwili się zdziwiłam.

‒ Przecież mieszkacie w domu jednorodzinnym. Ze zdjęć wydaje się duży i ładny.

Wtedy poznaję więcej szczegółów. Mieszkają w dużym, ładnym domu, ale nie należy on do nich, tylko do teściowej. Dziesięć lat z teściową to dużo. Zwłaszcza wówczas, gdy nie za bardzo się ją lubi. Dodatkowo mąż wydaje się być syneczkiem mamusi. Odwdzięczam się opowieścią o sobie i o tym, że też miałam mieszkać z teściową, ale plany się zmieniły i pokój teściowej aktualnie stał się składzikiem. 

Pierwszy weekend po przyjeździe dziewczyn był pracowity. Postanowiliśmy pokazać im okolicę, a potem pojechać na pizzę. 

W niedzielę udaliśmy się do zoo. Bilety kupiliśmy dzień wcześniej, żeby nie stać w kolejce (oczywiście w niedzielę są najdroższe) i wyjechaliśmy tak, aby zdążyć na otwarcie wejścia (około 9:00), żeby nie było problemu z parkingiem. Nie było problemu ani z parkingiem, ani z wejściem do obiektu.

Myślę, że dziewczynkom się podobało, mimo że udaliśmy się tam jeszcze przed pełnym sezonem i nie wszystkie zwierzęta się pokazały. W sumie Alinie podobało się bardziej niż Krysi, naszej córce, która zasnęła i przespała bite dwie godziny.

Tego dnia nie jedliśmy na mieście. Obiad przygotowała Natasza.

Dostaliśmy zaproszenie do sąsiadów na planszówki, które uwielbiamy. W tym momencie odkryliśmy coś wspaniałego ‒ mamy z kim zostawić córkę. Gra była przyjemna, przynajmniej do pierwszej partyjki. Po niej musiałam się położyć, odczuwając silne mdłości. Wiadomo, o czym wszyscy od razu pomyśleli. Drugiej partyjki już nie dokończyłam. Po powrocie do domu zwymiotowałam. Zwymiotowała też Alina i tak całą noc. Potem dołączył się do nas jeszcze Mateusz. Dobrze, że mamy dwie łazienki. Natasza też źle się czuła. Jedyną osobą, która się trzymała, była Krysia. Dzięki Bogu.

Poniedziałek zaczęliśmy od teleporady. Dziewczyny nie miały jeszcze wyrobionego peselu, dlatego na lewo opowiedzieliśmy też o nich i spytaliśmy, czy mają brać te same leki. 

Dwa tygodnie później przeczytaliśmy, że partia mięsa z Biedronki miała salmonellę. Przypadek?

‒ Co na obiad? ‒ pytam męża. Czasem kończy szybciej niż ja, chociaż od kiedy mieszkają z nami dziewczyny, nie bardzo spieszy mu się do domu.

‒ Nie ma nic ‒ odpowiada.

Trochę mnie to martwi, bo muszę na szybko coś wymyślić. Paluszki rybne to niezbyt dobre rozwiązanie dla półtorarocznego dziecka, ale trudno. Jednak kiedy jedną paczuszkę trzeba podzielić na pięć osób, to pojawia się problem.

‒ Pojadę szybko do Żabki ‒ mówię, nie gasząc silnika i przekazując Mateuszowi córkę.

Umawialiśmy się na gotowanie, a wyszło jak wyszło. Od czasu wielkiego zatrucia wszystkich domowników i tygodniowego leczenia Natasza straciła wiarę w swoje umiejętności kucharskie. Kuchnia znowu stała się moja, chociaż specjalnie za nią nie tęskniłam. W trakcie powrotu z pracy robiłam zakupy, a potem brałam się za gotowanie. Dziewczyny siedziały w tym czasie w swoim pokoju, nie przejmując się tym, że muszę zająć się garami i dzieckiem. Szpila. Przecież też będą jeść. A mnie samej głupio było wołać je do pomocy. Jak nie chcą mi przeszkadzać w pracy, to zawsze mogą chociaż zająć się dzieckiem albo porozkładać talerze. Ale nic nie mówię.

Wkoło huczy od różnych akcji dla Ukrainy. Nie tylko pomoc rzeczowa, ale też aklimatyzacyjna (jeśli tak ją można nazwać). W szkole we wsi organizowane są zajęcia karate. Dla polskich dzieci płatne, dla uchodźców ‒ darmowe. Może młoda by poszła? 

Inicjatywa bardzo spodobała się naszym gościom, dlatego w czwartek punkt 16:30 wyruszyłyśmy spod domu. Dojazd zajął nam pięć minut. Potem pół godziny czekania, aż wreszcie zjawił się spóźniony prowadzący.

Dziewczyny długo nie wracały. Zajęcia miały trwać tylko godzinę. One przyszły po trzech.

Od początku ich pobytu pytałam się, czy młoda nie chce iść do szkoły, bo przecież szkoła w tym wieku jest obligatoryjna, a dodatkowo widziałam, że w mojej pracy ciągle przybywa dzieci z Ukrainy. Alina była jednak nieugięta. Uczyła się zdalnie i jakiś kontakt z rówieśnikami miała. Mimo to martwiło mnie, że ciągle siedzi tylko w pokoju przed tabletem. Wyszłaby chociaż na taras z tym tabletem. Wyjście na karate okazało się jednak zbawieniem. Co prawda zajęcia ze sztuk walki jej się nie spodobały i nigdy na nie już nie poszła, ale Natasza, czekając na córkę, zgadała się z rodzicami, którzy przyszli na wywiadówkę, w tym z rodzicami z Ukrainy. Była na zebraniu, zapisała dziecko do szkoły i następnego dnia Alina poszła na zajęcia z całą wyprawką. Nastawiłam się nawet na to, że będę musiała wstawać szybciej (do pracy chodziłam na 9:00, a Alina zaczynała lekcje o 8:00), ale na szczęście autobus odjeżdżał niemalże spod naszych drzwi. Uff.

Z coraz większą niechęcią wracałam do domu. Wolałam po pracy jechać do dziadków mojego męża, centrum handlowego albo nawet do teściowej, byle nie przebywać tyle czasu z Ukrainkami. Było tak zwłaszcza wtedy, gdy mąż zostawał dłużej w pracy. Kiedy on był w domu, jakoś łatwiej było funkcjonować. One wychodziły zresztą z podobnego założenia. W domu zaczęło im się dłużyć, dlatego jeździły do Poznania autobusem. Co im szkodziło? Tym bardziej że przejazdy miały za darmo.

Pewnego dnia pojechaliśmy razem do centrum handlowego. Mateusz musiał sobie kupić nowe spodnie. Kupuje mniej więcej raz do roku jedną parę porządnych jeansów, którą nosi potem niemalże dzień w dzień z przerwą na pranie.

‒ Ale może lepiej nie mówmy im, ile kosztowały ‒ upomina mnie, chowając torbę z napisem Wrangler.

‒ O! Mój mąż też takie kupuje ‒ ubiega nas Natasza, zaglądając do torby z zakupami. ‒ Ale u nas ich nie ma, więc sobie je sprowadza.

Pracuję z Anetą. U niej są dwie panie, kuzynki. Przyjechały swoim samochodem, nowym audi. Lista rzeczy, na które narzekała Aneta: „żyją z sobą jak pies z kotem”, „mają swój samochód, ale ona musi je wszędzie wozić”, „nie robią zakupów spożywczych, ale rzeczy już sobie kupują (ostatnie znalezisko ‒ klapki za 500 złotych)”, „nie chodzą ze swoimi dziećmi na spacer”, „ich dzieci niszczą rzeczy dzieci Anety”, „piorą po dwie-trzy bluzeczki”.

‒ A ostatnio ‒ spieszy się Aneta, bo zabrzmiał już dzwonek i dzieci zbiegają się na lekcje ‒ jak była w szpitalu, to wróciła z tłustymi włosami. Wiesz dlaczego? Bo spakowałam jej zwykły szampon, a ona używa tylko Matrixa. Wielka pani, a zmywarki nie umie włączyć, bo u nich takich rzeczy nie ma!

Mama też mówi mi, że nie mamy tak źle. Ich znajomi przyjęli dwie rodziny z synami.

‒ Jeden na kolację potrafi zjeść dwanaście parówek! A do programu 40+ nie chcą się zgłosić, bo wtedy kserowaliby ich paszporty.

‒ My to mamy dobre te Ukrainki ‒ skwitował Mateusz, kiedy po cichu, konspiracyjnie opowiadam mu o wszystkim w salonie.

Ma rację, ale ja i tak zastanawiam się nad tym, czy ze składziku nie zrobić pokoju gościnnego, tak jak mieliśmy początkowo w planach, i nie przyjąć jeszcze jakiejś pani z dzieckiem. Wtedy dziewczyny miałyby z kim rozmawiać. Jednak szybko uświadamiam sobie, że rachunki już niebotycznie nam skoczyły, a przy siedmiu osobach szambo musielibyśmy opróżniać chyba co tydzień.

Jednak tego typu rozmyślania przestały się liczyć z początkiem maja.

‒ Kupiłam bilety na autobus do mamy. Za dwa tygodnie ruszamy.

Ich powrót wiązał się oczywiście z niebezpieczeństwem, ale nie tak wielkim, jak mogłoby się wydawać. Początkowo wszyscy rzucili się, żeby wyjechać za granicę, uciekać od wojny, ale część osób została, chociażby mężczyźni, którzy wyjechać nie mogli. I oni sobie tam mieszkają dalej i dają sygnał: „Ej, jesteśmy tutaj, jakoś żyjemy. Możecie wracać”. No i wracają.

Był długi płacz i długie przytulanie się, a potem „pa” – i już ich z nami nie ma.

 

Imiona postaci-uchodźców zostały zmienione.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agata Andrałojć-Kliks, [Kiedy kupowaliśmy dom na przedmieściach…], Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...