Na cmentarzu w Szczecinie
Trwa turniej szachowy w Policach. Myszkuję w ruinach niemieckiej fabryki benzyny syntetycznej. Tylko zgliszcza. Stąd do Berlina jest już tylko jeden krok. W przewodniku czytam o tysiącach pracowników przymusowych, którzy ponad siły pracowali dla okupanta; wielu z nich nie przetrwało katorżniczej pracy.
Organizator turnieju mówi mi, że za kilka dni pojedziemy na cmentarz do Szczecina, aby złożyć wieniec na grobie znanego działacza, sprawnego organizatora lokalnego życia szachowego. Mój rozmówca jest po wylewie i wypowiada imię działacza mało zrozumiale (może Donald, a może Reginald?). Niestety, nie usłyszałem też dobrze jego nazwiska; nie wydawało mi się to wtedy ważne. Chyba po cichu liczyłem, że nigdy nie będę forpocztą, nie będę na czele, ale gdzieś w drugim, może trzecim rzędzie, a najlepiej z tyłu. Kilka dni później sprawa komplikuje się. Przed salą turniejową stoi wynajęty bus, a w jego wnętrzu dowiaduję się, że to ja przewodzę delegacji i że na pewno sobie poradzę, bo tamci, organizatorzy, pokładają we mnie nadzieję, pokładają nadzieję w młodych, a ja jestem stosunkowo młody. Jedzie z nami córka pana Donalda bądź Reginalda, no i co najmniej kilku szachistów, działaczy, trenerów. I oto jesteśmy na największym cmentarzu Europy, jakiś miejscowy działacz opowiada nam o gatunkach rosnących tam drzew, idziemy alejką, ptaki pięknie śpiewają. Ogarnia mnie coraz większy niepokój, bo to wszystko bardzo oficjalne, kilkanaście osób, a ja będę musiał coś w tym duchu powiedzieć i może jestem uzdolniony, ale niekoniecznie w wygłaszaniu cmentarnych mów. Jestem przede wszystkim okrutnie skacowany i wciąż zastanawiam się, jak zmarły przed ponad trzydziestu laty działacz miał na imię: Donald? Roland? Reginald? Obok idzie jego córka, mógłbym się zapytać, ale mam jeszcze resztki przyzwoitości… Córka zresztą jednemu z uczestników delegacji coś mówi o ojcu, ale ma aparat na zębach i mówi mało wyraźnie, czasami dociera do mnie jedynie: „tatuś, tatuś”, co oczywiście nic mi nie daje. Pojawia się myśl, że za chwilę ujrzę nagrobek, a tam będzie wyraźnie napisane, więc po co się pytać, po co się kompromitować, już niedługo się dowiem. I w końcu doszliśmy, a tam scenariusz najgorszy z możliwych: grawer jest nieczytelny, nie wiadomo, kto tam leży, imię też niewyraźne, tylko tyle, że na końcu widoczne jest „d”. I wtedy to mnie dopiero zatkało, wycieram z czoła krople potu. Szachiści, działacze, trenerzy patrzą w moją stronę, trzeba coś powiedzieć:
– Już tyle lat minęło – i tu powiedziałem specjalnie niewyraźnie – panie… naldzie, ale wtedy zrozumiałem, że nic nie wiem o tym człowieku i zamilkłem, i ta cisza, te straszne pięć, może siedem sekund, aż w końcu wydusiłem z siebie: „znany, wspaniały szachisto, wybitny organizatorze życia szachowego, niech ci te tysiące drzew szumią do wiecznego snu, niech ci ta piękna ziemia lekką będzie”, i znów się zapowietrzyłem, i już nie patrzyłem się w oczy tych ludzi, tak mi było wstyd, taka chała, jak mawiał jeden z tych szachistów, gdy miał przegraną pozycję: „ale trup”. I ja byłem blady jak trup, obiecałem sobie, że nigdy więcej nie dam się wmontować w żadną delegację, choćby mnie prosili, a nawet błagali, że nie mam nic do powiedzenia o tym gościu i o żadnym innym.
Wracamy z córką pana Donalda vel Reginalda, a ona mówi, że ładnie powiedziałem, że jestem prawie jak poeta, że bardzo jej się podobały te drzewa, tylko że tatuś miał na imię „Ryszard” i że był dobrym organizatorem, ale w szachy to on specjalnie nie potrafił grać… I teraz oczami wyobraźni jeszcze raz widzę ten pomnik, ten wyblakły grawer i swoją irytację, że Donald jest za krótki, a Reginald za długi, to musiał być Ryszard i spalam się ze wstydu, wśród pięknych drzew i ptasiej orkiestry, i przy tej kobiecie, która bardzo delikatnie, tak po kobiecemu, uświadomiła mi, że jestem idiotą.