Piekielny bunt na rajskiej plaży
Kapitan był okrutny, nie szczędził słów ani razów, aż pękała skóra na plecach, a położona na antypodach świata wyspa kusiła swoim rajskim charakter – jakżeż się tu nie zbuntować? W powszechnej świadomości tak wygląda historia buntu części załogi na statku „Bounty”. Z pewnością rzutować na taki obraz mogą współczesne filmy, jak choćby Bounty z 1984 roku. W tym ostatnim, z kinowych obrazów poruszających feralny rejs, na wyspie decydują się pozostać piękni (i wtedy) dwudziestoletni: Mel Gibson, Liam Neeson czy Daniel Day-Lewis. Czynią to oczywiście w imię miłości, podczas gdy w imię nudy, rutyny i regulaminowego porządku płynie dalej blisko pięćdziesięcioletni i siwiejący Anthony Hopkins. Historia buntu na „Bounty” wzbudza spore emocje, czego dowodem są nie tylko liczne książki na ten temat, ale również aż pięć filmów (odpowiednio z lat: 1916, 1933, 1935, 1962 i przywołany już z 1984 roku). Wszystkie powtarzają schemat opowieści o ceniącym aż do przesady dyscyplinę kapitanie i załodze, która stawia opór, domagając się respektowania podstawowych praw. Caroline Alexander przeczytała wszystkie możliwe dzienniki, zarówno pokładowe (czyli oficjalne), jak i te pisane dla siebie, akta sądowe, wspomnienia, artykuły z przełomu XVIII i XIX wieku, listy prywatne i oficjalne protesty, nawet ówczesne utwory dramatyczne inspirowane wydarzeniami, by wreszcie stwierdzić, że zgadza się jedynie szkielet tej opowieści, ale już nie optyka. Mówiąc inaczej: łotrzy zamienili się miejscami z bohaterami.
Nie stracić ani jednego człowieka
W Buncie na Bounty Caroline Alexander jednoznacznie stwierdza, że w całej tej opowieści jest tylko jeden pozytywny bohater i jest nim właśnie kapitan William Bligh. Genialny nawigator, uczestnik trzeciej, ostatniej wyprawy Jamesa Cooka. W 1789 roku Bligh dostanie propozycję nie do odrzucenia: ma popłynąć na Tahiti, aby przywieźć stamtąd tysiąc piętnaście sadzonek drzewek chlebowca. Miejsce docelowe było mu znane z wypraw z Cookiem, nadto złożono mu dwie obietnice. Ta oficjalna dotyczyła sowitego wynagrodzenia, nieformalna zaś – awansu, co oczywiście wiązało się z wyższą pensją. Wszystko to pod jednym warunkiem: sadzonki drzewka chlebowego mają dotrzeć w stanie idealnym. „Bounty” przebudowano w taki sposób, aby jak najwięcej miejsca zostawić na rośliny, co z kolei spowodowało, że dla ludzi pozostało go niewiele. Gdy czyta się ustalenia Caroline Alexander trudno nie oprzeć się wrażeniu, że rejs „Bounty” miał odbyć się przy jak największych oszczędnościach. Nie tylko przeznaczono mało miejsca dla ludzi, ale jeszcze zdecydowano się, aby nie wysłać z Blighem kilku żołnierzy. Nie zaokrętowano także żadnego oficera oprócz Bligha. To zdecydowało, że kapitan pozbawiony był autorytetu oraz realnego – również w postaci karzącej ręki wymierzającej dyscyplinę – wsparcia. Załogę tworzył zespół pełen sprzeczności: młodzi marynarze, których ambicją było otrzymanie awansu oraz starzy wyjadacze, którzy zostali zaokrętowani chyba tylko przez zasiedzenie się. Dość wspomnieć, że lekarz był wiecznie pijany, a skrzypek niewidomy. Na dobór załogi dowodzący „Bounty” miał niewielki wpływ. Pomimo tych trudności Bligh dopilnował, aby załoga przez cały czas rejsu była w dobrym zdrowiu. Podzielił wachty na mniejsze odcinki, dzięki czemu każdy po jej odbyciu miał osiem godzin nieprzerwanego snu, wymagał od załogi spożywania mikstur przeciwko szkorbutowi, a także zmuszał podległych mu ludzi do codziennego tańczenia przy muzyce (zapewne miał to być odpowiednik dzisiejszej gimnastyki). Przede wszystkim jednak Bligh pedantycznie dbał o czystość: sprawdzał, czy za paznokciami nie ma brudu i nieustannie przypominał o higienie. Z punktu widzenia dorosłych mężczyzn wiele zachowań kapitana było uciążliwych, zwłaszcza że wymuszanych krzykiem, a z czasem coraz bardziej rosnącą frustracją. Bligh odznaczał się tą charakterystyczną wiarą człowieka oświeconego, że choroby można pokonać, dotrzeć tam, gdzie Europejczyk jeszcze nie był, wszystko zaś można zbadać i opisać. Dlatego na jego okręcie nie było miejsca na zagrożenia życia i zdrowia załogi. Dotyczyło to zarówno „Bounty”, jak również dużej szalupy (barkas), do której pospiesznego wejścia został zmuszony wraz z wiernymi mu marynarzami. Barkas miał siedem metrów długości, osiemnastu mężczyzn na pokładzie i żywność wystarczającą na pięć dni. Pomimo braku map, Bligh przepłynął szalupą trzy tysiące sześćset osiemnaście mil morskich. Czterdzieści osiem dni na otwartym morzu o głodowych racjach. Geniusz nawigacji, który dopóki wydawał rozkazy, nie stracił ani jednego z podwładnych. Nie było miejsca na choroby, ale znalazło się za to miejsce na bunt.
Kokosowy motyw?
Caroline Alexander prowadzi czytelnika przez same fakty, oszczędnie dawkując hipotezy. Ma to swoje zalety, bowiem Bunt na Bounty rzeczywiście aspiruje do swojego podtytułu. To jest „historia prawdziwa” na tyle, na ile pozwalają ją zbadać dokumenty oraz realia marynistycznego życia z przełomu wieków oświecenia i romantyzmu. Autorka pisze między innymi:
Każdy marynarz brytyjskiej marynarki wojennej wchodził na pokład z pewnymi oczekiwaniami. Mógł się spodziewać, że będzie musiał znosić ciężką pracę w surowych warunkach i zawsze musiał pamiętać, że podlega surowym i często arbitralnym karom wymierzonym przez swojego oficera. Wiedział, że będzie jadł bardzo dokładnie odmierzone ilości cuchnącego jedzenia i pił dużo alkoholu. A przede wszystkim miał świadomość, że przez cały czas swojej służby będzie mieszkał w dusznych, brudnych kajutach i w warunkach uniemożliwiających utrzymanie higieny. I nie będzie mógł liczyć nawet na odrobinę prywatności.
Jeśli takie były warunki życia na statkach, jak w ogóle mógł zaistnieć bunt na pokładzie? To pytanie istotnie ciąży nad całą książką Alexander, która powoli, ale z olbrzymim pietyzmem, odtwarza poszczególne etapy wydarzeń na „Bounty”. Pozostając na płaszczyźnie samych faktów, akta sądowe będą wskazywać jedną przyczynę: kradzież kilku orzechów kokosowych z zapasów kapitana. Dokumenty pozostają jakby bezradne wobec śmieszności motywu buntu, który skazał kapitana Bligha i wiernych mu ludzi na śmierć w szalupie przez zbuntowaną załogę, jak również wobec ujętych po czasie części buntowników. Akta sądowe zapisują wynik procesu, nie pozwalając sobie na żaden komentarz wobec „kokosowego” pretekstu do straszliwych wydarzeń, co może poniekąd świadczyć, że zarówno morze, jak i sama marynarka angielska nie takie rzeczy widziała. Nie za bardzo rozumie to jednak na wskroś współczesny czytelnik, dlatego Caroline Alexander poszukuje rozwiązania. Czyni to, jak już zostało powiedziane, trzymając się ściśle źródeł, a jednak czytelnik ma poczucie, że motyw pozostaje mimo wszystko tajemniczy. Najmocniejsza strona Buntu na Bounty paradoksalnie okazuje się słabością, gdyż zachowane zeznania, petycje, wspomnienia i apelacje nie pozwalają przebić się ponad kradzież kilku orzechów kokosowych, a odpowiedź pozostaje tam, gdzie nie sięgają wymienione narzędzia. Gdzie? W głąb duszy ludzkiej. Caroline Alexander nie pozwala sobie na zbyt śmiałe hipotezy (te będzie musiał dopełnić za nią czytelnik), jakby nie potrafiła wyjść za ostatni moment, gdy załoga „Bounty” po raz ostatni była jeszcze w komplecie:
Ludzie lojalni wobec Bligha, którzy starali się dostać do barkasu i zostali zawróceni, wołali teraz do kapitana, aby o nich pamiętał. Podczas tych kilku strasznych i niezrozumiałych godzin wielu zapomniało, kto co powiedział, kto gdzie stał, a nawet kto miał broń. Wypowiedziane słowa zapamiętano lub przekręcono, grymasy twarzy przywoływano w sposób mało jednoznaczny. Ale jeden incydent wyrył się w pamięci każdego, kto go widział. Kiedy jego bladzi ludzie tłoczyli się na pokładzie niewielkiej łodzi, otoczeni przez bezkres Pacyfiku, bez map i jedynie z niewielką ilością jedzenia, ich kapitan zwrócił się do lojalnych mu ludzi, którzy zostali zatrzymani na pokładzie. Głosem, który niósł się pośród zapadłej nagle ciszy, zawołał: „Nie bójcie się, moi chłopcy. Jeśli kiedykolwiek dotrę do Anglii, oddam wam sprawiedliwość!”.
Przyczyny buntu leżą na rajskiej wyspie Tahiti. Tam właśnie załoga „Bounty” spędziła dwadzieścia trzy tygodnie. Bligh doglądał sadzonek drzewek chlebowca i drżał, aby dowieźć je w jak najlepszym stanie i otrzymać zapłatę. Marynarze nie mieli co robić. Albo przeciwnie: mieli czas na miłość. Tahitanki oferowały im erotyczne uciechy pozbawione gorsetu wiktoriańskiej Anglii. Na powrót angielscy mężczyźni mogli odtworzyć historię Adama i Ewy. Oddalona od cywilizacji wyspa, wspaniałe plaże, jedzenie, po które należy tylko sięgnąć ręką i wolna miłość – nazbyt urzekająca to wizja. Po dwudziestu trzech tygodniach spędzonych na Tahiti Bligh miał swoje sadzonki, a marynarze zostawiali swoje serca: kobiety, które ich pragnęły i dzieci, które miały się niedługo urodzić.
Inna ewangelia
Prowodyrem buntu został Fletcher Christian. Zdecydowana większość zachowanych wspomnień i zeznań odnotowuje jego wypowiedź z dnia buntu: „Jestem w piekle. Jestem z panem, kapitanie, w piekle”. W umyśle Christiana – jak zauważa autorka – „przekroczona została jakaś mroczna i krytyczna granica”. Współczesny czytelnik zamiast „kokosowego” motywu doda raczej inne słowa: szykany, znieważanie, mobbing. I jeszcze te, nieco z drugiej strony sporu: rozprężenie załogi pobytem na Tahiti, pofolgowanie namiętnościom i wstręt wobec powrotu do normalnego, „szarego” życia, w którym nie czeka nic ciekawego.
W całej historii przebija ciekawy motyw, który wielokrotnie był wykorzystywany w późniejszej literaturze i filmach. Motyw ten szedł zgodnie z nazwiskiem buntownika. Doszukiwano się w wydarzeniach na „Bounty” swoistego powtórzenia Ewangelii, gdzie Fletcher Christian miał być nową wersją Judasza. Rzeczywiście w trakcie rejsu Bligh trzymał Fletchera blisko siebie, zapraszał do swojego oficerskiego stołu podczas obiadów, pożyczał mu pieniądze, a nawet nieformalnie wskazywał, że to właśnie on jest jego zastępcą. Podobnie jak w Ewangelii wielka zdrada może wynikać jedynie z równie wielkiej bliskości. Swoistym, duchowym dopełnieniem tego odczytania buntu na „Bounty” jest jedna z wersji odnalezienia buntowników na kolejnej „rajskiej” wyspie. Angielscy marynarze, którzy kilkanaście lat po buncie na „Bounty” natknęli się na syna Fletchera Christiana, czyli Thursday October Christiana, zapisali, że przywódca buntowników nakazał swoim ludziom odmawiać codziennie w południe modlitwę: „Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Fletcher Christian z czasem zaczął w literaturze stawać się pozytywną postacią, zupełnie pomijano fakt, że skazał na śmierć osiemnastu ludzi, każąc im wsiąść do szalupy. To Fletcher stał się godnym swego nazwiska nie tylko pokutując, co jeszcze bardziej urzeczywistniając ponownie pierwsze strony z Księgi Rodzaju w tahitańskim ogrodzie. Nie bez przyczyny jest tu kontekst historyczny: bunt miał miejsce w kwietniu 1789 roku, czyli o ponad dwa miesiące wyprzedził rewolucję francuską. W atmosferze potępienia rewolucyjnych zmian odbywał się także proces buntowników, zatem wyrok był łatwy do przewidzenia. Jednocześnie kapitan Bligh umarł w niesławie w 1817 roku, zatem dwa lata po ustaleniu starego porządku na Kongresie Wiedeńskim. Rządzący narzucili społeczeństwu ancien régime, ale ludzie tęsknili do przeciwstawnych im bohaterów. Fletcher Christian, który zbuntował się w epoce oświecenia, stał się bohaterem w dobie romantyzmu.
W opisanej przez Caroline Alexander historii buntu na „Bounty” będzie przeglądała się teraźniejszość i wskazywała: mobbing, zniesławienie, znudzenie dotychczasowym życiem, chęć rzucenia wszystkiego w diabły i rozpoczęcia życia na nowo, byle gdzie indziej. Autorka sprawiedliwie waży racje kapitana i buntownika, ściśle trzymając się tego, co zostało udokumentowane. Natomiast jedna rzecz czyni tę książkę szczególną, sprawiając, że wybija się ona ponad wszystkie historie związane z „Bounty”. Na ostatnich stronach książki dokonuje się nagły zwrot, autorka „porzuca” Bligha i Christiana, aby na moment oddać głos kobietom, które zostały porwane przez buntowników. Herstoria buntu na „Bounty” nie została wysłuchana. Zbyt zapatrzeni byliśmy w kapitana i jego najzdolniejszego marynarza. To, co dla białych mężczyzn było rajską plażą, dla tahitańskich „żon” okazało się piekłem. Wysłuchanie kobiecej wersji buntu na „Bounty” raz jeszcze pozwala właściwie rozpoznać bohaterów i łotrów.
Caroline Alexander, Bunt na Bounty. Historia prawdziwa, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022.